Michał KŁOSOWSKI: Tak było trzeba

Tak było trzeba

Photo of Michał KŁOSOWSKI

Michał KŁOSOWSKI

Zastępca Redaktora Naczelnego „Wszystko co Najważniejsze”, szef działu projektów międzynarodowych Instytutu Nowych Mediów, publikuje w prasie polskiej i zagranicznej. Autor programów radiowych i telewizyjnych. Stypendysta Departamentu Stanu USA oraz rzymskiego Angelicum. Ukończył studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie i London University of Arts.

Ryc.Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Ten tekst kiełkował długo, ale nie ma chyba lepszego momentu niż początek nowego roku, żeby podzielić się tym, co w człowieku siedzi. A chodzi niezgodę na brak szacunku, na upupianie, na spychanie w niebyt. Ona by tego nie chciała – pisze Michał KŁOSOWSKI

.Wszystko zaczęło się od pożaru Notre-Dame. To stamtąd, to wtedy wyszła iskra, która podpaliła świat. A przynamniej można było tak sądzić, kiedy spojrzy się na bieg wydarzeń. Najpierw pożar paryskiej katedry, potem fala śmierci i pandemia, która zabrała tak wiele. Aż do dzisiaj, kiedy zaczyna się nowe. Ale to wszystko, co się wydarzyło, musiało się stać. Bo tak było trzeba.

Tekst ten przeczytają Państwo przed 12 stycznia. Dla mnie to data istotna. Jakoś tak się bowiem złożyło, że od kilku lat na przełomie starego i nowego roku odchodzą ludzie dla mnie najbliżsi. 12 stycznia 2020 roku zmarła Sabina Świątek, prywatnie moja babcia, a oficjalnie Żołnierz Wyklęty, łączniczka AK i niespełniona dziennikarka; jedna z osób, które zaraziły mnie pasją do słowa.

Jej historia to, jak to się mówi, gotowy scenariusz na film. Najmłodsza, ukochana córka w rodzinie, zapatrzona w ojca – Jana – legionistę, żołnierza, państwowca, później szefa okręgu wywiadu ZWZ-AK, w końcu zaś antykomunistę i więźnia, torturowanego przez SB i aparat bezpieczeństwa podległy Moskwie. Ale to jednak „ciocia Sabinka”, jak ją nazywaliśmy, była zawsze tą, która narzucała rodzinie rytm. Zawsze wszystko wiedziała i potrafiła się postawić. Ale kiedy przytulała się do brzózek, wyglądała zupełnie jak dziecko.

I może właśnie od tego trzeba zacząć. Odbrązowić pomnik kobiety, która przeciwstawiała się wrogom i tyranom. Jak sama opowiadała, najbardziej kochała książki. Kiedy pozostałe siostry szły do miasta, a było to w latach 20., ona brała stosik książek i siadała nad rzeką, czytała. A pochłaniała wszystko, choć najbardziej kochała powieści historyczne. Może dlatego sama się w historię uwikłała, nie umiała bowiem ścierpieć krzywdy i poniżania. Gdyby ktoś pytał, powiem, że pewnie nauczyła ją tego literatura.

Do dzisiaj przeglądam Jej biblioteczkę. To był pierwszy tajny zbiór, jaki poznałem. Stare książki, pachnące znaczeniem, odbijające treść czasu. Czego tam nie było! I Orwell, i Dobraczyński, i Sołżenicyn… Zawsze mnie zdumiewało, jak to się stało, że przeczytała wszystkie tomy Archipelagu GUŁag. Dopiero po czasie zrozumiałem, że szukała klucza. Bo i Ją to spotkało, a w doświadczeniu Sołżenicyna widziała własne – lata spędzone w Fordonie, wygnanie, śmierć bliskich i zapadanie się kraju w komunistyczną opresję.

Ta historia nie byłaby jednak pełna bez gry w karty. Gdy byłem dzieckiem, graliśmy w „Piotrusia”. Ciocia Sabinka jak mało kto potrafiła zaangażować dziecięcą uwagę poprzez opowieści, stare fotografie czy grę w karty. Człowiek to jest jednak zwierzę narracyjne, powiedziałby klasyk. Pamiętam coś jeszcze: zawsze chciałem wiedzieć, jakie ma karty. Bo zawsze wygrywała i było to pasjonujące. Przesiadałem się w Jej miejsce, na Jej fotel, w którym zawsze siadała. Po dziecięcemu chciałem poznać Jej perspektywę, dowiedzieć się i zrozumieć; zajrzeć. Dopiero z wiekiem mi się to udaje.

No i były jeszcze te lasy. Może dlatego tak przytulała się do tych drzewek, bo wspominała tych, których sama wtedy straciła. Ojca, przyjaciół, narzeczonego – wszyscy w tych lasach poginęli, zastrzeleni przez komunistów tylko za to, że ośmielili się nie zgodzić, że pozwolili sobie na luksus własnego zdania i szaleństwo powiedzenia „nie”. Może te brzózki, do których się tuliła, to ci ludzie, których straciła, a za którymi tak musiała tęsknić.

O więzieniu mało mówiła, prawie wcale. Pewnie dlatego, że wtedy to nie był temat dla małego chłopca, a może dlatego, że tak łatwiej było wybaczyć. Bo krzywdę jej wyrządzili niebywałą, torturowali. A ona śpiewała „hej, wy konie, rumaki stalowe…”. I czekała. „Co, Anders na białym koniu po ciebie przyjedzie?” – ironizowali. No nie przyjechał, ale Stalin w końcu zmarł, a ciocię Sabinkę wypuścili. Rzadko do tego wracała, ale nie chowała urazy. Nie wiem, jak zdołała im wybaczyć, ale pewnie tak było trzeba.

.To było Jej ulubione powiedzenie: „Tak było trzeba”. Kiedy pytałem, czemu i jak, odpowiadała krótko: „Tak było trzeba”. I to chyba coś, co zawsze wraca na nowy rok – czasem tak trzeba. Wybaczyć, walczyć, wykrzyczeć głośne „nie” dla szpiclów, katów, tchórzy. „Oni wygrają / pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę / a kornik napisze twój uładzony życiorys”. Ale trzeba mieć odwagę, żeby się nie zgodzić i żeby spróbować na nowo, nawet jeśli zła jest więcej.

Michał Kłosowski

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 6 stycznia 2025