
Polska, czyli unikalność kwalifikowana
Po upadku komunizmu najpierw stworzyliśmy społeczeństwo obywatelskie, a następnie je zadusiliśmy. Cała oficjalna polityka jest fasadowa, deklaratywna i oparta na fikcji liberalnego państwa dobrobytu – pisze prof. Jacek HOŁÓWKA
.Historia Polski jest ściśle związana z historią Europy. Zwykle się też uznaje, że polska kultura jest kulturą zachodnią, choć można usłyszeć, że wszystko, co leży na wschód od Niemiec, to już Azja (tego zdania był na przykład gen. Carl von Clausewitz). W tej sprawie jest jednak więcej sporów na temat góry Elbrus niż na temat Polski. Można zatem uznać, że mieszkamy na tym samym kontynencie co Francja, Włochy, Hiszpania i Niemcy. Ten fakt w zasadzie uznają postkomuniści, postkatolicy, postliberałowie, postmoderniści i postrusofile. To dobrze, bo czasem wydaje mi się, że to ta chmara rządzi Polską, a nie ktoś inny, że żyjemy w jakimś postświecie i że jest to świat okropny.
Komuniści wprawdzie stracili władzę bezpośrednią po upadku ZSRR, ale nie wymarli. Dążą do zaprowadzenia centralnego zarządzania we wszystkich dziedzinach życia społecznego i jak zawsze wierzą, że jest to korzystne dla całego świata. Przykładem jest George Soros. Miliarder, który szukał popularności przez podważanie pozycji brytyjskiego funta i spekulowanie akcjami Tesli. Postkatolicy to zwolennicy II Soboru watykańskiego, języka narodowego w Kościele i samodzielności decyzyjnej każdego Kościoła narodowego w Europie. Ich zdaniem każdy kraj ma własny zbiór przekonań religijnych, choć twierdzą też, że to nieprawda, ponieważ Kościół katolicki jest Kościołem powszechnym.
To jeden z ciekawszych paradoksów w logice wiary. Postliberałowie to wyznawcy mojo-dojo, czyli nowa generacja dzieci kwiatów, która odrzuca etykę pracy i wierzy w estetykę zabawy, prowadzoną w duchu zawadiackiej roszczeniowości. Domagają się pełnych praw dla każdego, chodzą ubrani i rozebrani na kolorowo. Postmoderniści to wychowankowie francuskiej elity intelektualnej inspirowanej przez Michela Foucaulta i Jacques’a Derridę. Są wspierani przez anglojęzycznych zwolenników Zygmunta Baumana. Postrusofile to sekta politycznych pragmatystów działających pod szyldem Unii Europejskiej, zabiegających o przemodelowanie Europy na wzór republiki federalnej. Ich patronką była Angela Merkel, wychowana w NRD i głęboko wierząca w zbawczą rolę zjednoczonych Niemiec.
Jakie miejsca przypada Polsce na tej scenie? Takie, jakie sobie wybierzemy, jeśli zdecydujemy się kiedyś poważnie zainteresować polityką i uwolnić od pokus postmodernizmu. Jeśli tego nie zrobimy, nasze miejsce nie ma znaczenia. Jednak ambicje mamy wielkie, ponieważ Polska kojarzy się nam przede wszystkim z odsieczą wiedeńską, czyli z wielką militarną eskapadą i wspaniałą polityczną improwizacją. Czy wojna rosyjsko-ukraińska zmusi nas do podobnej interwencji? Niektórzy o tym marzą, ale na szczęście jest ich niewielu. Choć więc podejmujemy gigantyczną akcję zasadniczego zwiększenia potencjału militarnego, ale w tym przypadku wierzę zapewnieniom współczesnych polityków, że nasza armia będzie defensywna i nie ulegnie pokusie podbijania świata lub choćby kawałka Europy. Te zapewnienia są przekonujące, ponieważ wspiera je nie siła woli i zdrowy rozsądek (te źródła inspiracji zawiodły już w wielu innych krajach), ale smutny przypadek Rosji, która przez swą chorobliwą ambicję znalazła się w potrzasku, z którego nieprędko się wywinie. Zbyt jawnie prowadziła politykę imperialną w dążeniu do zdobycia uznania. W końcu oczarowała tylko rodzimych oligarchów. Putin zniszczył swój kraj; ale wpędzi go w jeszcze gorszą niedolę, jeśli będzie walczyć o pozycję wszechświatowego mocarstwa. Niewiele osiągnie zapewnieniem, że jego ojczyzna stoi na złożach węgla, ropy i złota i jest świetnie zarządzana przez właścicieli podziemnych bogactw.
Polska nie była nigdy mocarstwem i lepiej, żeby podobnych ambicji nie kultywowała. Mamy interesującą historię, ale nie powinniśmy budować przyszłości na złudzeniach potęgi. Z wielkością Polski kojarzy nam się najczęściej zwycięstwo pod Wiedniem (w 1683 r.), które na nowo określiło układ sił w Europie. Wtedy opóźniliśmy podbój islamski lub co najmniej opóźniliśmy wprowadzenie kultury multi-kulti na obszarze całego kontynentu. Europa pozostała terenem zdominowanym przez racjonalizm, kiełkujące idee oświecenia, wiarę w rzemiosło i wymianę handlową, wysoką sztukę i kult wykształcenia opartego na nauce. Polski udział w utrzymaniu tych tendencji był całkiem znaczny, choć sto lat po zwycięstwie pod Wiedniem byliśmy już tylko upadającym królestwem bez wojska, z ambicjami republikańskimi, ale bez szerokich wolności politycznych, bez przemysłu, handlu i zdolności inwestycyjnych. Kraj został podzielony na trzy części pod obcym panowaniem. Ta lekcja nauczyła nas pokory i rozwagi, wytrwałości i chęci unikania naiwnych błędów w polityce. Opamiętanie przyszło jednak za późno, dopiero gdy popadliśmy w niewolę – ciężką i upokarzającą – ale wzmacniającą w nas świadomość odrębności językowej, kulturowej i politycznej.
Później odegraliśmy w historii znacznie lepszą rolę. Odzyskaliśmy niepodległość nie tylko dzięki własnemu uporowi i odwadze, ale także dzięki wyróżnionemu położeniu w Europie. Później często mówiono, że zostaliśmy osadzeni w pokoju przechodnim. Status ten okazał się korzystny nie tylko dla nas, ale i dla Europy. Po I wojnie światowej każde zagrożenie Polski stało się zagrożeniem dla stabilności politycznej na całym kontynencie. Tu, gdzie jesteśmy, oddzielamy od siebie prawosławie i protestantyzm, umacniamy kulturę łacińską na jej północnej flance, nie mamy żadnych widoków ani pokus, by zwiększać własną potęgę przez nowe zdobycze terytorialne. Trochę przez przypadek, a trochę na skutek tego właśnie specjalnego położenia kilkakrotnie odegraliśmy poważną rolę w historii.
W 1920 roku powstrzymaliśmy atak wojsk Budionnego na Zachód. W 1939 roku związaliśmy na kilka tygodni wojska Hitlera rozpoczynające podbój Europy. Gdy później nasz kraj został zaatakowany od wschodu przez wojska Stalina, polska armia poszła w rozsypkę. Oficjalne poddanie się uznano za bezcelowe. Organizowanie rządu kapitulanckiego byłoby niemal równoznaczne z dopuszczeniem się zdrady. Przetrwanie w podbiciu i uzależnieniu było więc stosunkowo najmniej dewastującym rozwiązaniem.
Po wojnie, w latach dominacji światowego komunizmu, zachowaliśmy się całkiem porządnie, a może nawet lepiej od pozostałych rosyjskich satelitów. Ernest Gellner, który spędził tu pół roku na Uniwersytecie Warszawskim, mówił z przekąsem, że chyba rozumie, dlaczego w Polsce nie ma poważnych organizacji związkowych (to było jeszcze przed powstaniem Solidarności). Tylko pozornie nie ma tu związków – twierdził – ponieważ w istocie PZPR jest organizacją związkową i z komunizmem ma tyle wspólnego, co Kościół katolicki (lub prawie).
Gdy fikcyjność wszystkich rozwiązań wprowadzonych przez komunizm stała się oczywista, znów postąpiliśmy jakby wiedzeni za rękę przez opatrzność. Założyliśmy Solidarność (1980 r.). Dziś nie umiemy dojść do porozumienia na temat tego, kto jakie miał zasługi, kto donosił, kto mataczył, kto grał na dwie strony, a kto tylko się narażał. Prawdopodobnie wszystkie te strategie jakoś były potrzebne i dziś polityczne spory na ten temat nie powinny zaprzątać naszej uwagi. Powinniśmy natomiast pamiętać, że zjednoczenie Niemiec nastąpiło dziesięć lat później (1991 r.) – i to wydarzenie dodatkowo poprawiło nasze szanse na zdobycie szerszej wolności. Zjednoczenie było zasługą Helmuta Kohla i Michaiła Gorbaczowa. Niemniej obalenie komunizmu w skali państwowej dokonało się po raz pierwszy w Polsce i w zasadzie tylko własnymi siłami Polaków. Korzystaliśmy oczywiście z pomocy i wsparcia sił zagranicznych; szczególną troską otoczył nasz kraj ówczesny papież (od 1978 r.) Jan Paweł II. Od lat 90. robiliśmy już jednak właściwie wszystko własnymi siłami i na własną odpowiedzialność. W efekcie Polska jest dziś krajem zupełnie innym niż pięćdziesiąt lat temu. Kultura materialna, wolność słowa, swobody religijne i poczucie odpowiedzialności za własny los są nieporównanie większe niż w ciągu całych poprzednich stuleci.
Czy jednak nie zaniedbaliśmy czegoś bardzo ważnego? To ostatecznie pokaże przyszłość, ale ona zaczyna się już dzisiaj, więc poświęćmy tej sprawie trochę uwagi. Moim zdaniem bardzo słabo nauczyliśmy się robić politykę. Naszą wyobraźnię polityczną zdominował obraz dobrotliwego władcy, który zdobywa miłość i wdzięczność swoich poddanych. Jesteśmy znacznie bardziej rojalistyczni w swoich wyobraźniach o polityce niż na przykład Brytyjczycy. Dlaczego? Bo życie poddanego jest łatwe i nie wymaga wysiłku. Także dlatego, że ustalenie granic działania władzy i sposobu rozliczania jej decyzji wymaga trudnego zabiegania o powstanie milczącej zgody wśród większości obywateli w obrębie każdej dziedziny życia społecznego. To jest bardzo trudne.
Nic dziwnego, że popełniliśmy zasadniczy błąd. Po upadku komunizmu najpierw stworzyliśmy społeczeństwo obywatelskie, a następnie je zadusiliśmy. Choć dzisiejsza prasa nie jest tak nachalna jak w czasach PZPR, to jest równie pusta, nieważna i oderwana od życia. Cała oficjalna polityka jest fasadowa, deklaratywna i oparta na fikcji liberalnego państwa dobrobytu. Najbardziej zdradliwy w tej sytuacji jest fakt, że istotnie mamy liberalne państwo dobrobytu, tylko działa ono tak jak poprzedni system – w oparciu o paternalistyczny model nadzoru. Państwo myśli za wszystkich i dba o wszystkich. Dlatego największą szansę wygrania wyborów ma ta partia, której najlepiej się uda przekonać wyborców, że wszystko zostanie po staremu, tylko jednocześnie wszystko będzie znacznie lepiej. To kolejny publicznie akceptowany paradoks logiczny. Dajemy się nabrać na tę sztuczkę, ponieważ nikt nie składa wobec wyborców twardych obietnic. W takim postępowaniu nie ma więc oszustwa, jest tylko dziecinada. Całkiem niesłusznie ten styl zarządzania określany jest jako „nacjonalizm”, „prawicowość” lub „zrównoważony rozwój”. To żadna z tych rzeczy. To tylko paternalizm.
Jednak pod jego rządami wszystko w Polsce ciągle się psuje. W drogach co roku powstają dziury, klej nie klei, pociągi się spóźniają, szkoły uczą na pamięć, a nie na zrozumienie, lekarze są niedostępni lub kosztowni, inwestycje są niedokończone lub absurdalne, prasa jest żałośnie nierzetelna, sądy powolne, policja nieudolna, programy telewizyjne nudne jak flaki z olejem. I jeszcze na dwa miesiące przed wyborami partie polityczne zabiegają o wyborców bez zarysowania choćby w strzępkach programu swego działania. Czyli musimy żyć w świecie niespodzianek. To pajdokracja – jak wielokrotnie powtarzał Bogusław Wolniewicz – jeden z bardziej spostrzegawczych profesorów na UW.
Dlaczego tak się stało? Bo nie uwierzyliśmy w realną przydatność parlamentu. Dla nas władza to władza wykonawcza, a nie ustawodawcza. Pod tym względem nic się nie zmieniło od czasów komunistycznych. Nadal fascynuje nas prosta mentalność apodyktyczna. Pierwszy sekretarz mówił: „To damy dzisiaj do Sejmu i on to zatwierdzi na wtorek”. Tak było i tak jest. Lub prawie tak samo. W każdym razie Sejm nie zapewnia nikomu wyraźnej reprezentacji jego/jej interesów w parlamencie. Nikt nie ma posła, który by go/ją reprezentował personalnie (nie on personalnie, tylko jego/ją personalnie; to znaczy nie każdego z nas wyłącznie, lecz każdego z nas osobiście i wyraźniej niż pozostali posłowie). Tymczasem każdy poseł reprezentuje nas wszystkich gremialnie i odpowiada przed nami wszystkimi też gremialnie. Taka reprezentacja to fikcja nad fikcjami. Posłowie w rzeczywistości reprezentują tylko swoje partie. Jak pisał J.S. Mill, są jak „zgniłe pomarańcze” – których nikt nie kupiłby na targu.
.Oczywiście nie da się tego zmienić nagle, bo powstałby ogromny bałagan. Trzeba zacząć od szkoły i trzeba czekać, aż społeczeństwo nauczy się czytać Zygmunta Balickiego i Johna Stuarta Milla. Czyli trzeba zacząć od uczenia postawy obywatelskiej i wiązania się w ugrupowania o wspólnych jawnych interesach. Ile to zabierze czasu? Nie wiem. Może całe pokolenie, może nieco mniej. Ale im wcześniej zaczniemy, tym krócej będziemy czekać na efekty.
Jacek Hołówka
Tekst ukazał się w nr 57 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: SklepIdei.pl LINK >>>]