
W obronie ładu. Wiarą przeciwko chaosowi
To nie przypadek, że politycy tacy jak J.D. Vance w Stanach Zjednoczonych czy Giorgia Meloni we Włoszech mówią o religii w kontekście wspólnoty, zakorzenienia i obrony przed cywilizacyjnym chaosem – pisze Michał KŁOSOWSKI
.Kościół nigdy nie był jedynie strażnikiem przeszłości. W chwilach przesilenia historycznego potrafił być motorem zmiany. Gdy upadał Rzym, a Europa stawała się bezkształtną mozaiką plemion i języków, chrześcijaństwo nie tylko przetrwało, lecz tę Europę ukształtowało. Misje do Gotów, Wizygotów, Germanów i Słowian nie były tylko akcjami religijnymi, ale także projektami cywilizacyjnymi, które z obcego czyniły wspólne, z dzikiego – uporządkowane, z rozproszonego – tożsamość. A wszystko to na gruzach upadku moralnego starożytnego Rzymu.
Brzmi znajomo? Oczywiście, bo podobnie jak wtedy, świat się przemieszcza. Wędrówki ludów wracają, choć w innej formie: migracyjnej, ekonomicznej, kulturowej. Do Europy przybywają nie masy anonimowe, jak podczas wędrówki ludów rozpoczynającej średniowiecze, ale ludzie z uformowaną tożsamością – także religijną. Tymczasem Zachód, w tym chrześcijańska Europa, przeżywa kryzys własnej tożsamości. Sekularyzacja, fragmentaryzacja wspólnot, samotność, nowe formy biedy… to wszystko sprawia, że pytanie o miejsce religii, a szczególnie katolicyzmu, staje się palące. Zarówno dla ludu, jak i dla elit.
Coraz więcej bowiem katolików dostrzega potrzebę budowania politycznej tożsamości opartej na katolickim dziedzictwie. Takiej, której brakowało w ostatnich dekadach. Ale nie jako nostalgicznego odwołania do przeszłości, lecz jako realnej odpowiedzi na współczesne wyzwania. To nie przypadek, że politycy tacy jak J.D. Vance w Stanach Zjednoczonych czy Giorgia Meloni we Włoszech mówią o religii w kontekście wspólnoty, zakorzenienia i obrony przed cywilizacyjnym chaosem. Wszystko to ma być właśnie odpowiedzią na najbardziej palące problemy XXI wieku. Dla nich wiara to nie tylko osobista sprawa, ale fundament społecznego ładu. Stąd popularność tych polityków rośnie nie dzięki skandalom, czasem wbrew nim, ale dzięki zdolności uchwycenia lęków i aspiracji ludzi wykluczonych przez nowy porządek, tzw. nowej biedoty.
Nowa biedota to bowiem nie tylko migranci. To również biali robotnicy w Ohio i Alabamie, kasjerki w Neapolu, młodzi prekariusze w Paryżu czy pracownicy budowlani w Łodzi. Ludzie, których świat nie potrzebuje, bo nie wpisują się w logikę sukcesu, mobilności i elastyczności z jednej strony, z drugiej zaś utknęli gdzieś pomiędzy szansą a przeznaczeniem. To właśnie ci ludzie – osamotnieni, zbędni, porzuceni – coraz częściej zwracają się ku religii, nie tylko jako źródłu sensu, ale jako ostatniemu bastionowi wspólnoty. Masowe pielgrzymki do wielu świętych miejsc krajów starej Europy są jednym z tego przykładów. Czy coś w tym złego? Nie. Ale nie ma co zamykać oczu, by nie dostrzegać, skąd ten fenomen się bierze. To droga w poszukiwaniu sensu, tożsamości i wspólnoty. Europa bowiem, jeśli chce przetrwać jako projekt cywilizacyjny, nie może ignorować tej rzeczywistości. Zbyt długo religia była spychana do sfery prywatnej, traktowana jak anachronizm w świecie technologii i rynku. Tymczasem to właśnie religia, a szczególnie katolicyzm, który de facto zbudował Europę, jaką znamy (nawet była to budowa w kontrze), niesie ze sobą zasoby kulturowe i duchowe, które mogą pomóc odbudować rozbite wspólnoty, nadać sens ofierze, uporządkować relacje społeczne. To bowiem nie Kościół powinien się bać świata – to świat coraz częściej potrzebuje Kościoła. To inny rodzaj aggiornamento.
Pytanie brzmi jednak: jak ten Kościół ma działać? Czy budować mury? Czy milczeć i czekać? Czy może, jak niegdyś, wyjść z Ewangelią na place i ulice, nie jako triumfator, ale jako świadek? A może oddać się pod egidę państwa i korzystać z bogactwa i protektoratu? To pytania, które przetaczają się przez zachodni świat, znajdują różne odpowiedzi. Faktem jest jednak, że narracja religijna i słowa, wiążące religię z tożsamością państwową, coraz częściej wybrzmiewają w przestrzeni publicznej.
.Kościół pierwszych wieków nie potrzebował jednak armii; także nie armie podbijał. Podbijał serca. Ewangelizował nie poprzez politykę tożsamości, ale przez tożsamość Ewangelii. W świecie rozchwianym, zdezorientowanym i coraz bardziej zmęczonym samym sobą to wciąż może być rewolucja, której politycy nie będą w stanie skonsumować dla własnych politycznych interesów.