Wybory prezydenckie USA. Pytania podstawowe
Nadszedł czas. Za kilka dni Amerykanie wybiorą prezydenta największego światowego mocarstwa. Wraz z narastającym od kilku miesięcy podekscytowaniem mnożą się pytania: o specyficzny amerykański system wyborczy, o startujących kandydatów i o wpływ wyborów na ten czy inny konflikt na świecie. Wybory prezydenckie USA coraz bliżej, czas, aby odpowiedzieć na kilka pytań – pisze Nathaniel GARSTECKA
.Oto pytania, które powtarzają się naczęściej wówczas, gdy analizujemy wybory prezydenckie USA. Podstawowe pytania i podstawowe odpowiedzi, także te nurtujące Europejczyków, w tym padające bardzo często w Polsce.
„W 2016 roku Donald Trump wygrał wybory bez większości głosów. To wyjątkowo niesprawiedliwy system”
.Amerykański system wyborczy nie jest niesprawiedliwy, jest po prostu inny. Stany Zjednoczone są federacją 50 stanów, z których każdy ma własny rząd i własne prawodawstwo. Dlatego procedury głosowania mogą się różnić w zależności od stanu, co może prowadzić do kontrowersji, jak miało to miejsce w 2020 roku.
Każdy stan musi przydzielić określoną liczbę „elektorów”, w sumie 538, do wyboru prezydenta federalnego. Kolegium elektorów wybiera ostatecznie i formalnie prezydenta, zwykle w grudniu. Liczbę elektorów każdego stanu określają dane demograficzne. Na przykład Kalifornia, stan najbardziej zaludniony, ma 54 elektorów, podczas gdy Wyoming, najmniej zaludniony, ma tylko 3 elektorów. Jednak proporcjonalnie do liczby ludności mniej zaludnione stany mają więcej elektorów. Ma to na celu nadanie nieco większego znaczenia mniejszym stanom, w przeciwnym razie wybory rozstrzygałyby się tylko w tych 5–6 największych.
W prawie wszystkich stanach (z wyjątkiem Maine i Nebraski) kandydat, który wygra wybory, zdobywa głosy wszystkich elektorów. Jest to zasada „winner takes all”. Nie jest zatem nielogiczne stwierdzenie, że 5 listopada 2024 r. odbędą się nie jedne, lecz 50 wyborów prezydenckich.
Ten punkt ma kluczowe znaczenie dla zrozumienia, w jaki sposób ten system jest mniej niesprawiedliwy, niż się uważa. Na przykład Kalifornia jest stanem, w którym przeważają Demokraci. Hillary Clinton zdobyła tam 62 proc. głosów w 2016 roku, Biden 64 proc. w 2020, a Kamala Harris bez wątpienia osiągnie podobny wynik. Republikanie mieszkający w Kalifornii wiedzą, że nawet jeśli wszyscy się zmobilizują, trudno będzie im zmienić wynik głosowania, więc nie będą brać udziału. Tak to już jest, że w stanach, w których wygrywa jedna ze stron, wyborcy opozycji głosują mniej chętnie. Gdyby przydział elektorów opierał się na reprezentacji proporcjonalnej, sytuacja bez wątpienia wyglądałaby inaczej, ale tak nie jest. Całkowita liczba głosów uzyskanych przez kandydata nie ma większego znaczenia. Hillary Clinton uzyskała ich więcej w 2016 r., ale Donald Trump zdobył więcej głosów elektorskich i więcej stanów.
„Sondaże są niewiarygodne”
.To prawda. Jeśli spojrzymy na kilka ostatnich wyborów prezydenckich, możemy zauważyć dużą stronniczość na korzyść Demokratów. Na przykład w 2016 r. CNN, CBS i New York Times dawały Hillary Clinton dużą przewagę w Pensylwanii, nawet na kilka dni przed wyborami. Jednak Donald Trump wygrał w tym stanie niewielką przewagą. To samo dotyczy Michigan i Wisconsin, dwóch innych kluczowych stanów, słynnych „swing states”, w których ani Republikanie, ani Demokraci nie są z góry pewni zwycięstwa. Żaden sondaż nie wskazywał, że Trump wygra w Wisconsin, ale tak się stało. To samo wydarzyło się w 2020 r., chociaż tym razem Joe Biden został ogłoszony zwycięzcą, ale z wynikami znacznie poniżej tego, co przewidywały sondaże.
Widzimy więc, że w latach między 2016 i 2020 instytuty sondażowe i główne amerykańskie media się nie poprawiły. W tym roku średnia sondaży wskazuje na remis w 7 stanach, które będą obserwowane: Pensylwania, Michigan, Wisconsin, Karolina Północna, Georgia, Nevada i Arizona. Jeśli ankieterzy popełnią ten sam błąd co w poprzednich wyborach prezydenckich, prawdopodobnie będzie to oznaczać, że Trump wygra we wszystkich tych stanach, a tym samym wybory prezydenckie.
„Donald Trump już przygotowuje się do zakwestionowania wyników”
.Aby zrozumieć obawy 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych, należy pamiętać, że każdy stan ma własne prawo wyborcze. Większość z nich zezwala na wczesne głosowanie, głosowanie korespondencyjne lub głosowanie maszynowe. Jednak podczas wyborów w 2020 r. niektóre lokale wyborcze w kluczowych stanach były świadkami scen niegodnych wielkiej demokracji: karty do głosowania pocztowego dotarły z opóźnieniem i mimo to zostały policzone, koperty nie były stemplowane, ale i tak zostały przyjęte, obserwatorzy zostali wyrzuceni z pomieszczeń do liczenia głosów itp.
Niektóre z tych nieprawidłowości zostały zalegalizowane przez sądy danych stanów. Tak było na przykład w Nevadzie, która zezwoliła na liczenie kart do głosowania otrzymanych z trzydniowym opóźnieniem i bez pieczęci. Możliwe więc, że nie poznamy nazwiska zwycięzcy w dniu wyborów ani nawet dzień później.
Jeśli chodzi o Demokratów, to przygotowują się oni do ewentualnej porażki w inny sposób. Kamala Harris określiła Donalda Trumpa mianem Hitlera, zapominając (lub nie), że faszyzacja jej przeciwnika doprowadziła do dwóch prób zamachu na jego życie. „Jeśli Donald Trump jest Hitlerem, to trzeba go powstrzymać przed działaniem” – mogą pomyśleć ci, którzy dosłownie przyswoją sobie słowa kandydatki Demokratów. W przypadku zwycięstwa Republikanów możemy zatem spodziewać się w najlepszym wypadku demonstracji, a w najgorszym powstań i zamachów.
„Donald Trump jest nieprzewidywalny i stanowi zagrożenie dla pokoju na świecie”
.Profesor Guy Millière w wywiadzie dla „Wszystko co Najważniejsze” [LINK] wyjaśnił, że wręcz przeciwnie, Donald Trump jest bardzo przewidywalny. Wszystkie jego działania podążają za bardzo precyzyjną logiką, którą można zrozumieć, czytając jego książkę The Art of the Deal. Trump przeniósł na poziom polityczny sposób, w jaki negocjował w sferze biznesowej, a my, Europejczycy, jesteśmy w stanie z tego skorzystać, jeśli wiemy, jak się dostosować.
Na arenie międzynarodowej strategia przedstawiciela Republikanów polega na narzucaniu równowagi sił w kontaktach z innymi przywódcami. Tak było na przykład w przypadku NATO. Zauważając, że państwa członkowskie nie wnoszą wystarczającego wkładu we wspólny wysiłek zbrojeniowy, zwłaszcza w kontekście rosnących napięć z Rosją, skonfrontował je z ich sprzecznościami i zmusił do przeznaczenia większego budżetu na wydatki wojskowe. Strategia ta zakończyła się sukcesem, ponieważ w momencie inwazji Władimira Putina na Ukrainę kraje NATO były lepiej uzbrojone, a zatem były w stanie wysłać więcej sprzętu do Kijowa. Należy również zauważyć, że równowaga sił, jaką Donald Trump ustanowił z prezydentem Rosji, uniemożliwiła temu ostatniemu rozpoczęcie ataku na Ukrainę na dużą skalę. Świadkowie rozmów telefonicznych między Trumpem a Putinem donoszą, że Trump groził Putinowi odwetem na dużą skalę w przypadku ataku na sąsiedni kraj. Joe Biden przyjął radykalnie odmienne podejście, a na rezultat nie trzeba było długo czekać.
Podobnie wygląda sytuacja na Bliskim Wschodzie. Donald Trump wycofał się z porozumienia nuklearnego z Iranem, nałożył sankcje na reżim w Teheranie i naciskał na porozumienie między Izraelem, Emiratami, Bahrajnem i Marokiem. Podczas republikańskiej kadencji w Białym Domu nie było większych konfliktów między Izraelem a Hamasem czy Hezbollahem.
Nie jest więc przesadą stwierdzenie, że Donald Trump zrobił więcej dla pokoju niż Demokraci, których zastąpił.
Co więc jest tak niepokojące? Dlaczego europejscy dziennikarze, intelektualiści i komentatorzy czują odrazę do Donalda Trumpa? Po prostu dlatego, że rozmawia z nimi jak z odpowiedzialnymi dorosłymi, a nie jak z dziećmi, którym trzeba nieustannie matkować. Tak jak jesteśmy karmieni butelką państwa opiekuńczego i socjalizmu oraz przyzwyczajeni do tego, że Amerykanie systematycznie przychodzą nam na ratunek, tak odmawiamy stawienia czoła naszym obowiązkom. Zamiast narzekać na Donalda Trumpa nieklepiącego nas po plecach i nieobiecującego nam wiecznej, bezpłatnej ochrony, powinniśmy wziąć sprawy w swoje ręce, ożywić nasz przemysł wojskowy i zająć wspólne stanowisko wobec Rosji i Chin.
Tym również, a może przede wszystkim powinna zajmować się Unia Europejska. Zamiast zawracać nam głowę „zielonym ładem” (co byłoby mile widziane, gdybyśmy mieli bronić naszych interesów gospodarczych przed Stanami Zjednoczonymi) i organizować własną inwazję migracyjną, powinna koordynować naszą dyplomatyczną i militarną reakcję na zagrożenia, przed którymi stoimy. Kiedy czytam wypowiedzi ludzi, poniekąd rozsądnych, nazywających Donalda Trumpa „zagrożeniem dla pokoju i demokracji”, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ludzie ci są wciąż znieczuleni mitem szczęśliwej globalizacji z lat 90. Nie mogę też oprzeć się wrażeniu, że ci ludzie tak naprawdę nie rozumieją Ameryki, której obraz został im ukształtowany przez świat mediów, który jest zasadniczo postępowy i wspierający obóz Demokratów.
„Kto wygra wybory prezydenckie USA?”
.Jak wspomniano powyżej, jeśli ankieterzy popełnią te same błędy co w 2016 i 2020 roku, Donald Trump powinien wygrać. Jeśli w międzyczasie udoskonalili swoje narzędzia sondażowe, wszystko jest jeszcze możliwe.
Pomimo triumfu, jaki ogłosiły na temat Kamali Harris główne amerykańskie media, gdy została narzucona jako zastępstwo Joe Bidena (stan zdrowia urzędującego prezydenta stał się już niemożliwy do ukrycia), miała ona wiele trudności z założeniem kostiumu kandydata na urząd prezydenta. Dzięki niezwykle przychylnej kampanii medialnej szybko udało jej się jednak zniwelować dystans wobec Donalda Trumpa.
Sprawy skomplikowały się dla niej od połowy września i telewizyjnej debaty między dwoma kandydatami, kiedy Amerykanie zdali sobie sprawę, że dziennikarze ABC News stanęli po jej stronie na niekorzyść Republikanina, a jeszcze bardziej od początku października, kiedy zaczęła udzielać większej liczby wywiadów w telewizji.
Wkrótce stało się jasne, że za blichtrem, śmiechem i świecącymi sloganami amerykańskiej i globalnej sceny medialnej Kamala Harris miała ogromne trudności ze złożeniem spójnego oświadczenia dziennikarzom, którzy odmówili grania w jej grę. Miało to miejsce zwłaszcza w programie 60 Minutes Billa Whitakera. Whitakerowi udało się osaczyć ją w kwestii imigracji, ale także Bliskiego Wschodu. W panice kanał opublikował surowo zredagowaną wersję, wycinając większość fragmentów, które były kompromitujące dla kandydatki. W innym programie, The View, który jest bardzo przychylny Demokratom, Kamala Harris nie była w stanie udzielić jasnej odpowiedzi na pytanie, co zrobiłaby lepiej niż Joe Biden.
To trafia w sedno problemu kandydatki Demokratów. To nie przypadek, że nie została wybrana do reprezentowania swojego obozu w 2020 roku. Musiała szybko wycofać się z wyścigu jeszcze przed pierwszymi prawyborami, ponieważ po prostu się nie nadawała. W lipcu została wepchnięta przez demokratyczny establishment, w całkowitej nieprzejrzystości, do wyścigu o Biały Dom.
Misja, którą otrzymała, nie była łatwa. Kandydowanie z pozycji wiceprezydenta urzędującego prezydenta, któremu uniemożliwiono ubieganie się o reelekcję… Wyzwaniem dla Kamali Harris było znalezienie równowagi między, z jednej strony, zachowaniem niezależności wobec wysoce kontrowersyjnego bilansu lat 2021–2024, aby uzasadnić wizerunek „nowości” i „świeżości”, który przypisali jej zarządcy sztabu, a z drugiej strony – pozostaniem w ciągłości projektu Biden-Harris; w końcu rządziła przez cztery lata i musi zdobyć głosy tych samych wyborców, którzy wybrali ją i Bidena poprzednim razem. Trzeba przyznać, że nie udało jej się stworzyć wiarygodnej narracji, co dało się odczuć we wszystkich wywiadach, w których była o to pytana.
W rezultacie impet Demokratów załamał się w drugiej połowie września, do tego stopnia, że Donald Trump odzyskał prowadzenie w sondażach w większości kluczowych stanów. On również miał swoje słabsze momenty, w czym bez wątpienia nie pomógł mu jego wiek, miał też trudności z obroną siebie w niektórych kwestiach (na przykład jego sprawy sądowe), ale w kluczowych obszarach interesujących Amerykanów, a mianowicie w obszarze gospodarki, gospodarki i jeszcze raz gospodarki (i trochę imigracji), jest uważany za bardziej wiarygodnego niż Kamala Harris. Na koniec pozostaje kwestia nieprawidłowości wyborczych, ale zaufajmy amerykańskiej demokracji, że nie pozwoli się ponownie wyprowadzić z równowagi.
Nathaniel Garstecka
Autor prowadzi cotygodniową kronikę „Réflexions na Niedzielę” w tygodniku „Gazeta na Niedzielę” [LINK] w jęz.francuskim i jęz.polskim, z którego pochodzi niniejszy tekst. Przedruk za zgodą redakcji.