Mr. Garbage
Najbardziej utalentowani demokratyczni przywódcy, tacy choćby jak Obama, Tusk czy Macron, doprowadzili do perfekcji sztukę hipokryzji w przedstawianej publicznie diagnozie rządzonych przez nich społeczeństw. Prezydent Biden złamał to tabu. Z całą odwagą i premedytacją powiedział: ci Amerykanie, którzy są przeciw nam – to śmieci – pisze Jan ROKITA
.Lewicowe amerykańskie media, zaangażowane w kampanię Kamali Harris, próbują bagatelizować całe zdarzenie jako niezręczną „gafę Bidena”. Na przykład portal CNN opublikował w środę pod takim właśnie tytułem obszerną analizę, w której ów wybryk prezydenta zestawił z jego wcześniejszym o kilka dni potraktowaniem Gabby Giffords – niegdysiejszej posłanki z Arizony – jako zmarłej, podczas gdy ta przeżyła dokonany na nią zamach, a jakiś czas temu skakała nawet na spadochronie. Ale na zdrowy rozum trzeba sporej tendencyjności, aby porównywać ze sobą te dwa zdarzenia.
Starcza demencja Bidena, która (co normalne) sprawia, że ciągle mu się mylą jakieś fakty – to rzecz zupełnie innej natury niźli ostatni wybryk. Tym razem bowiem prezydent USA, sądząc zapewne, że w ten sposób pomaga w wyborach Kamali Harris, z premedytacją mówił o Amerykanach popierających Trumpa jako o „śmieciach” („garbage”). „Jedyne śmieci, jakie widzę, które się tu unoszą, to jego zwolennicy” – mówił Biden, przeciwstawiając owe „śmieci” „dobrym, porządnym i honorowym ludziom”, jakimi są kolorowi Latynosi.
Zajmowanie się tzw. „gafami” Bidena nie miałoby sensu, primo – bo to nie on ubiega się już o urząd prezydenta USA, a secundo – bo kpiny z niesprawnego umysłowo starca są rzeczą jak najgorszej jakości. Każdego, jeśli tylko dożyje sędziwego wieku, spotka kiedyś to samo. W tym jednak przypadku są co najmniej dwa istotne powody, aby nie zbagatelizować politycznej doniosłości deklaracji, jaką u końca swoich rządów tak otwarcie sformułował prezydent USA.
Powód pierwszy – to oczywiście potencjalnie ogromny wpływ tej oceny Bidena na wynik amerykańskich wyborów. Co prawda Harris niezwłocznie zdystansowała się od poglądu Bidena, obiecując być prezydentem wszystkich Amerykanów, a sam autor próbował tłumaczyć, iż owe „garbage” – to nie zwolennicy Trumpa, ale jakiegoś mało rozsądnego komika, który rzucił na wiecu Republikanów dowcip o Portorykańczykach. Ale chyba nawet ludzie bardzo naiwni tym razem nie byliby w stanie uwierzyć w to jawnie absurdalne tłumaczenie. Tak więc jeśli we wtorek miałoby się okazać, iż Trump wygrał minimalną liczbą głosów, to teza, iż zawdzięczałby to niespodzianemu ujawnieniu przez prezydenta USA jego poglądu na własny naród, będzie całkiem przekonywająca.
.Jest jednak w tym wybryku Bidena rzecz ważniejsza, a zarazem niemająca precedensu w demokracji. Nie, nie! Bynajmniej nie odkrycie, iż Biden pogardza milionami Amerykanów, których traktuje jako swoich śmiertelnych wrogów politycznych. Taki jest emocjonalny stan dzisiejszej Ameryki (tak samo zresztą jak Polski), właściwy nie tylko Bidenowi, ale w takim samym stopniu Trumpowi, jak i aktywistom politycznym i medialnym, stojącym za oboma politykami. Dawno temu Tocqueville przekonująco dowiódł, iż system, który nazwał „demokracją widowiskową”, musi stwarzać w przestrzeni publicznej wizerunki zbiorowych „monstrów”, które staną się obiektami nienawiści. Dla obozu Bidena takim Tocquevillowskim „monstrum” są zwolennicy Trumpa, którymi pogardza jako „śmieciami”. I vice versa: młodzi kibice Trumpa zgromadzeni w niedzielę w nowojorskiej Madison Square Garden z akceptacją słuchali tych mówców, którzy opowiadali im o orszaku Kamali Harris jako o rydwanie Antychrysta. W tym wszystkim nie ma już ani niczego nowego, ani – niestety – zaskakującego. To jest zwyczajny obraz kierunku, w jakim podąża nasza zachodnia „demokracja widowiskowa”.
Na czym zatem polega niezwykłość i precedensowość deklaracji Bidena? Ano na tym, że po raz pierwszy (na ile mogę to ocenić) w nowoczesnej demokracji – to wybrany w powszechnych wyborach przywódca narodu otwarcie przyznaje się do podzielania tego rodzaju zbiorowej namiętności.
Najbardziej utalentowani demokratyczni przywódcy (tacy choćby jak Obama, Tusk czy Macron) doprowadzili do perfekcji sztukę hipokryzji w przedstawianej publicznie diagnozie rządzonych przez nich społeczeństw. Podsycając we własnym interesie wzajemną wrogość w swoich społeczeństwach, nauczyli się to maskować pozorami szacunku dla wszystkich, kłamliwymi nawoływaniami do solidarności, uśmiechem życzliwości, a nawet ryzykownymi (przez swą przesadność) nawoływaniami do na poły religijnej „miłości”. Prezydent Biden, ciągle jeszcze formalnie przywódca największej i najsilniejszej demokracji świata, złamał to tabu. Odsłonił przed ludem swoją autentyczną namiętność i nazwał ją w sposób trafiający do zwykłego człowieka. Z całą odwagą i premedytacją powiedział: ci Amerykanie, którzy są przeciw nam – to śmieci.
.Nawet jeśli jego szczerość miałaby być efektem starczej demencji, niezdolnej już do uprawiania hipokryzji, to i tak jest to deklaracja dla demokracji druzgocąca i rewolucyjna. Likwiduje bowiem kategorię ludu jako demokratycznego źródła władzy, legitymizując przy tym przemoc jako narzędzie, za pomocą którego prawdziwi obywatele muszą zrobić porządek z zanieczyszczającymi polityczne środowisko „śmieciami”. Całkiem zatem możliwe, że w dziejach zachodniej demokracji prezydent Biden właśnie zapisał się jako Mr. Garbage.