Uchodźcy w Taizé. Przywrócić godność ludzką
Mimo że mieszkamy we Francji, jako obywatele węgierscy staramy się na bieżąco śledzić wydarzenia w naszym kraju. Jesteśmy w bliskich relacjach z rodziną i przyjaciółmi. I podobnie jak oni, byliśmy głęboko wstrząśnięci relacjami ukazującymi dziesiątki tysięcy uchodźców próbujących dostać się do Europy.
.Szokiem był dla nas widok tłumów przybyszów na ulicach i placach Budapesztu. Rodziny z dziećmi, kobiety i mężczyźni w różnym wieku koczujący na dworcu kolejowym Keleti. Nie mogliśmy spokojnie siedzieć i na to patrzeć. Staraliśmy się być wtedy na Węgrzech, tam, gdzie byli ci ludzie: na granicy z Serbią, na dworcach i w parkach. Bardzo ważne było rozdawanie żywności i koców, ale zdaliśmy sobie sprawę, że jeszcze ważniejszym, co mogliśmy dać uchodźcom, były poświęcony im czas i uwaga. Byli wdzięczni za pomoc materialną, lecz szczególnie poruszające dla nich było, gdy ktoś z nas usiadł przy nich, żeby porozmawiać i ich wysłuchać. Strumień uchodźców stał się dla nas strumieniem indywidualnych opowieści, twarzy, imion i historii życia.
Ferenc, mój mąż, dorastał w Algierii. Mieliśmy możliwość mieszkać w tym wyjątkowym kraju przez 8 lat. Było dla nas naturalne, że mieliśmy muzułmańskich przyjaciół z wielu dalekich krajów i o różnym pochodzeniu. Dostaliśmy szansę wejścia w głębokie i długotrwałe więzi z ludźmi z krajów arabskich lub z Bliskiego Wschodu. Dawno nauczyliśmy się pewnych rzeczy: że nie wszyscy Arabowie to muzułmanie i nie wszyscy muzułmanie to Arabowie, że największym krajem muzułmańskim na świecie jest Indonezja, że islam ma tak wiele twarzy jak chrześcijaństwo i że wszyscy jesteśmy posiadaczami wspólnego skarbu w postaci trzech religii monoteistycznych.
Bardzo się męczyliśmy, zadając sobie ciągłe pytania o to, co powinniśmy robić, jak wiele i jak to osiągnąć. Odpowiedź przyszła bardzo szybko. Jesienią 2015 roku rząd francuski zdecydował o zamknięciu „Dżungli”, czyli nieoficjalnego obozu dla uchodźców w Calais. W tamtym czasie 6-7 tys. osób koczowało tam, czekając na przeprawę przez Kanał Angielski do Wielkiej Brytanii. W październiku francuskie władze zwróciły się do Taizé z pytaniem, czy wspólnota byłaby gotowa przyjąć uchodźców z Calais. Bracia bez wahania odpowiedzieli pozytywnie. Od razu poczuliśmy, że jeśli przyjęcie tych ludzi ma się ziścić, musimy wziąć w tym udział, tak jak to się działo od II wojny światowej. Żydzi, niemieccy więźniowie wojenni, powojenne sieroty, ofiary konfliktów w Laosie, na Bałkanach i w Rwandzie. Niedawno chrześcijańska rodzina z Iraku, która wcześniej uciekła do Jordanii ze swoją małą córeczką, znalazła schronienie w Taizé. Rok temu inna iracka rodzina chrześcijan z dwoma chłopcami przybyła do nas wprost z Mosulu w Iraku. Nasza mała wioska stała się wyjątkowo kolorowa.
Ale tym razem poczuliśmy, że zaczyna się coś zupełnie nowego. Burmistrzowi przekazano potrzebne informacje i zgodził się zrobić wszystko, co możliwe, żeby pomóc w przyjęciu tych osób. Wraz z kilkoma członkami rady wsi chodziliśmy od domu do domu, wyjaśniając mieszkańcom, że spodziewamy się przyjazdu z Calais 13 uchodźców, najprawdopodobniej muzułmańskich mężczyzn. Nie wiedzieliśmy dokładnie, co to będą za ludzie, ale w ówczesnej sytuacji zdawaliśmy sobie sprawę, że nawet ci najbardziej otwarci mieszkańcy wsi woleliby przyjazd rodzin albo kobiet, w miarę możliwości chrześcijańskich, ale trudniej im będzie zaakceptować młodych, samotnych mężczyzn. W Taizé wiedzieliśmy jednak, że nie będzie wyboru — przyjmiemy tych, którzy przyjadą, bez względu na to, kim będą.
Niedawno chrześcijańska rodzina z Iraku, która wcześniej uciekła do Jordanii ze swoją małą córeczką, znalazła schronienie w Taizé. Rok temu inna iracka rodzina chrześcijan z dwoma chłopcami przybyła do nas wprost z Mosulu w Iraku. Nasza mała wioska stała się wyjątkowo kolorowa.
.Wieczór 5 listopada był zimny, mglisty i wilgotny. Staliśmy na dworcu autobusowym w oczekiwaniu, pełni wątpliwości, obaw i nadziei. Z ciemności i gęstej mgły wyłoniły się światła autobusu. Przez jego okna dostrzegliśmy młodych ludzi o wystraszonych, zmęczonych oczach, okrytych kocami. Drzwi autobusu otworzyły się, nikt nie chciał wysiąść… Nie mieli pojęcia, gdzie są, kim jesteśmy ani dokąd ich przywieziono. Zgodnie z tradycją Taizé powitaliśmy ich gorącą herbatą, czekoladą i ciasteczkami. Poczuliśmy, że musimy zrobić pierwszy krok, wejść do tego autobusu. Spojrzeliśmy sobie wzajemnie w oczy, przywitaliśmy się, przedstawiliśmy i uścisnęliśmy dłonie. I to przełamało lody. To już nie była fala uchodźców, anonimowy tłum widziany w telewizji, ale Ibrahim, Nasir, Ahmed, Murtada, Adam, Nemat, Mouhialdin i AbdelKarim, AbouBakher, Sultan, Mohamed, Rafiol z Sudanu i Afganistanu. Najmłodszy miał 19, a najstarszy 38 lat. Powoli wszyscy wysiedli z autobusu, właściwie bez niczego, tylko z małymi reklamówkami czy kocami. W tamtym momencie wszyscy zaczęliśmy nowy rozdział w naszym życiu. Ten pierwszy wieczór zapamiętaliśmy na zawsze. Jeden z przybyszów mówi, że pozostaje pod wpływem tamtego słodkiego smaku gorącej czekolady, którą pił wtedy po raz pierwszy. Na innych najmocniejsze wrażenie zrobiły nasze uśmiechy, ale później wszyscy oni mówili nam, że najważniejszy był sposób, w jaki na nich patrzyliśmy. Poczuli nasz szacunek i zaufanie.
Dom, który mogliśmy zaoferować naszym nowym przyjaciołom, zlokalizowany jest w środku wsi, naprzeciwko małego romańskiego kościoła. Pomieszczenia nie są duże, ale staraliśmy się, żeby było tam wygodnie i przytulnie. Zorganizowaliśmy wspólną salę do posiłków, proste sypialnie po 2 łóżka w każdej, powstała też sala modlitewna z dywanami ułożonymi w kierunku Mekki, zaopatrzona w Koran. Pomyśleliśmy, że jeśli nie będą jej potrzebować, zawsze można ją przekształcić w sypialnię. Gdy weszli do swojego nowego domu, łzy stanęły im w oczach. Zobaczyli, że będą spać w czystych łóżkach z pościelą, w domu z bieżącą wodą i elektrycznością, ze stołami i krzesłami do wspólnego jedzenia posiłków, dekoracjami na ścianach, przygotowanymi specjalnie dla nich, a nawet z niewielkim „meczetem”. To było znacznie więcej, niż mogli oczekiwać.
.Już na samym początku zdecydowaliśmy, że będziemy razem z nimi spożywać posiłki — w ciągu dnia moja rodzina, a wieczorem brat ze wspólnoty. Pomyśleliśmy, że wspólne jedzenie uporządkuje im życie i upływający czas. Bardzo szybko też zaczęliśmy ich uczyć języka francuskiego. Dzięki przyjaciołom z naszego regionu znaleźliśmy tylu nauczycieli ochotników, żeby zapewnić im po 4 lekcje w tygodniu. Przez pierwsze kilka dni odpoczywali, jedli posiłki, prali swoje ubrania. Nasz znajomy lekarz zgodził się przyjść i zbadać tych, którzy tego potrzebowali. I powoli, bardzo powoli zaczęliśmy wzajemnie się poznawać, codziennie ucząc się czegoś nowego od siebie. A było i wciąż jest wiele do nauczenia. Po pewnym czasie poczuliśmy, że jest między nami nie tylko wzajemny szacunek, ale i coraz więcej zaufania i przyjaźni.
Szybko nadszedł czas, by wraz z lokalnymi władzami poinstruowanymi przez rząd o konieczności zajęcia się przybyszami z Calais zacząć realizowanie procedur administracyjnych. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że wkraczamy na zupełnie nieznany teren. Teraz, po niespełna roku, zaczynamy już nieźle orientować się w tym gąszczu przepisów i rozumiemy, jak skutecznie przedzierać się przezeń naprzód. Jednakże najtrudniejszą rzeczą w ostatnich miesiącach oprócz skomplikowanych zasad było poznawanie bolesnych losów naszych przyjaciół. Każdy azylant powinien szczegółowo spisać lub podyktować swoją historię. Nieraz nastręcza to niewyobrażalnych trudności. Po długiej, traumatycznej podróży muszą ponownie zagłębiać się w najmroczniejsze sprawy: utratę ukochanych osób, przemoc, tortury, uwięzienie, głód, ciągły strach, zniewolenie, poniżenie. Jednocześnie mają oni świadomość, że opowiedzenie tego jest konieczne do uzyskania azylu w Europie. Spędziliśmy wiele godzin razem, słuchając, zapisując, zadając pytania i próbując zrozumieć odpowiedzi. Większość tych ludzi nie podaje daty urodzenia ani nie dysponuje żadnymi oficjalnymi dowodami tożsamości. Ponieważ w Sudanie nie funkcjonuje państwo, obywatelom nie wydaje się dokumentów. Wielu z nich pochodzi z małych wiosek, których nawet nie ma na mapach. Tak często przemieszczali się pomiędzy obozami w swoim kraju, że bardzo trudno teraz prześledzić trasy tych wędrówek. Ale nasze władze pytają ich o dokładne daty, miejsca, nazwiska. Jak przekonać młodego człowieka, żeby opowiedział swoim nowym przyjaciołom, pracownikom socjalnym i urzędnikom biura imigracyjnego o okropieństwach, jakich doświadczył? Staraliśmy się słuchać z szacunkiem i współczuciem. Przez wzgląd na ich godność ja jako kobieta nie brałam w tym udziału. Ferenc oraz bracia David i Hervé wysłuchali ich opowieści i spisali je.
.Jednego po drugim wzywano ich do Paryża na najważniejsze „rendez-vous”. Postanowiliśmy im towarzyszyć. Według danych statystycznych 1 lub 2 osoby z grupy mogły być zaakceptowane, reszta powinna otrzymać odmowy i nakazy deportacji. Wciąż czekamy na odpowiedzi dotyczące 2 z nich, pozostali otrzymali już odpowiedzi pozytywne.
Wiele osób pyta nas, co teraz. Nie jesteśmy naiwni, wiemy, że nie będzie łatwo, ale staramy się wdrażać rozwiązania, które zadziałają. Zaraz po przybyciu naszych gości skontaktowaliśmy się z zaprzyjaźnionym imamem z sąsiedniego dużego miasta. Powitał ich wraz z lokalną społecznością muzułmańską. Ta współpraca otworzyła nam wszystkim nowe horyzonty. Okazało się, że to pokojowo nastawiona, otwarta grupa wyznawców Allaha. Często się odwiedzamy. Priorytetem jest nauczanie francuskiego. Wciąż powtarzamy i tłumaczymy, jak duże znaczenie ma znajomość języka. Udało nam się zapewnić lekcje cztery razy w tygodniu. Polegamy na przyjaciołach z regionu. Byliśmy zaskoczeni, jak wiele osób z przeróżnych środowisk się zaangażowało. Zorganizowaliśmy kilka spotkań koordynacyjnych dla wszystkich wolontariuszy. Uczestniczyło w nich ponad 60 osób. Można było tam zobaczyć anarchistycznie nastawioną młodzież obok starszych pań z Caritasu, chrześcijan i ateistów, bardzo różnych ludzi, którzy w innych okolicznościach nigdy nie mieliby szansy się spotkać i razem pracować, mających tylko jedną rzecz wspólną: ich człowieczeństwo. Niektórzy zaangażowali się w naukę francuskiego, inni w prace administracyjne czy opiekę medyczną, jeszcze inni w sport (bieganie, kolarstwo, futbol). Część ochotników zapraszała podopiecznych na zwiedzanie regionu albo na posiłki, byli też tacy, którzy mówili: „Nie wiem, co mogę robić, ale chcę zrobić cokolwiek”.
Te wszystkie spotkania i współpraca przywróciły mi wiarę w rodzaj ludzki. Odrzucam negatywny obraz uchodźców prezentowany przez media. Mieliśmy szansę zobaczyć inną twarz człowieczeństwa. Od samego początku próbowaliśmy wpoić naszym nowym przyjaciołom odpowiedzialność za otoczenie. Ustaliliśmy „harmonogram” codziennych prac. Trochę martwiło mnie, jak młodzi mężczyźni z Sudanu i Afganistanu mieszkający razem będą w stanie utrzymać dom w czystości i respektować europejskie zasady higieny. Moje obawy okazały się niepotrzebne. Dom jest sprzątany dwa razy dziennie, robią też bardzo porządne pranie i prasowanie.
Postanowiliśmy znaleźć każdemu z naszych uchodźczych przyjaciół rodzinę w okolicy, z którą mogliby się zżyć poza wspólnotą w Taizé. W codziennym życiu zaczęli uważać nas za członków własnej rodziny. Brat David, Mama Orsi, Wujek Ferenc — to ma dla nich duże znaczenie. Lecz musimy wszystkich traktować równo. Staliśmy się jedną wielką rodziną. Jak każdy, oni także łakną głębszych relacji międzyludzkich. Rodziny, które im znaleźliśmy, odpowiadają na tę potrzebę bycia ważnym dla kogoś, postrzeganym jako ktoś wyjątkowy. Raz w tygodniu idą tam w odwiedziny, zjeść razem posiłek, przespacerować się albo zrobić cokolwiek, co rodzina im zaproponuje.
Kiedy nie mieli oficjalnych dokumentów, nie mogli podejmować pracy, ale szybko zaczęli wyrażać chęć, żeby coś robić, być przydatnym, nie pozostawać biernym. Zatem znaleźliśmy dla nich zajęcia na zasadach wolontariatu, w wiosce albo w ramach pomocy młodzieży w Taizé. To było wspaniałe doświadczenie dla nich i dla wszystkich, którzy z nimi pracowali. Wraz z otrzymaniem papierów krystalizowały się ich plany na przyszłość. Ponieważ mają różnorodną przeszłość, przyszłość będzie dla nich także bardzo różna. Wielu z nich na poprzednim etapie życia było pasterzami lub rolnikami, tylko niektórzy odebrali formalną edukację lub przeszli jakieś szkolenia. Jak sobie z tym radzić w naszych europejskich warunkach? Jak pomóc im dostrzec możliwości, predyspozycje? Jak pragmatycznie dopasować ich marzenia do rzeczywistości w taki sposób, by tych marzeń nie zabić? Udało nam się spośród lokalnych rzemieślników, budowniczych, malarzy, hydraulików, elektryków, farmerów pozyskać takich, którzy zgodzili się przyjąć ich na dwutygodniowe praktyki. To pozwala im wczuć się w rytm przeciętnego dnia pracy w Europie oraz odkryć swoje zainteresowania i talenty. Dla najmłodszych, którzy chcieliby studiować, znaleźliśmy tok nauczania, który pomoże im zbliżyć się do spełnienia marzenia o uzyskaniu dyplomu. Część z nich pracuje przy zbiorze owoców na lokalnych farmach, niektórzy inni w fabryce. Wyzwanie jest duże, ale mamy nadzieję, że poprzez pracę stopniowo będą się integrować.
.Ludzie często mówią nam: „Ci uchodźcy w Taizé to mają szczęście”. Ktoś nawet powiedział mi kiedyś: „Oni wygrali los na loterii”. Denerwowało mnie takie gadanie. Dużo można o nich powiedzieć, ale nie to, że są szczęśliwi. Byliby tacy, gdyby w ich krajach nie było wojny, gdyby nie stracili rodziców, braci i sióstr, gdyby mogli zostać u siebie, nie zaznali niewolnictwa, nie musieli płynąć przez Morze Śródziemne w prowizorycznych łódkach, nie widzieli, jak toną ich przyjaciele. Gdyby urodzili się w lepszym świecie. Na takie słowa zawsze odpowiadam, że to my jesteśmy szczęśliwcami, mogąc im pomagać. Dają nam szansę odnalezienia naszego człowieczeństwa, które zagubiliśmy, gdy nasze kraje zamknęły granice i otoczyły się zasiekami z drutu kolczastego, kiedy zamknęliśmy oczy, nie chcąc widzieć rzesz cierpiących ludzi u naszych drzwi. Pozwalają nam wcielić w życie słowa Ewangelii (Mt 25,35-36): „Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do mnie”.
Pozwoliliśmy, żeby strach zwyciężał nasze człowieczeństwo. Miałam zaledwie 4 lata, gdy 22 października 1978 roku wybrano papieżem Jana Pawła II i po raz pierwszy usłyszeliśmy, jak przemawia. Od tamtej pory wielokrotnie wracałam do tych słów. Ileż razy powtórzył „non abbiate paura!” — „nie lękajcie się!”?
Jeden z naszych przyjaciół-uchodźców powiedział nam: „W Sudanie byliśmy traktowani źle, nie mieliśmy wyboru, musieliśmy uciekać. W czasie podróży i w Calais traktowano nas jak zwierzęta, więc staliśmy się zwierzętami. Tutaj jesteśmy traktowani jak ludzie, więc z powrotem staliśmy się nimi. Zwróciliście nam naszą godność”.
Ataki terrorystyczne z ostatnich miesięcy popchnęły media, polityków i zwykłych obywateli do wyrażania nieprzemyślanych opinii i mieszania pojęć związanych z terroryzmem i migracją. Największą obawą uchodźców, z którymi mamy kontakt, jest to, że ludzie będą się ich bać. Powtarzają: „Jesteśmy muzułmanami, jesteśmy pokojowo nastawieni, terroryzm to nie islam”.
.Po niedawnym okrutnym morderstwie 86-letniego ojca Jacques’a Hamela nasi przyjaciele płakali razem z nami. Następnego dnia jeden z nich przemówił w kościele w Taizé, stojąc przed 2 tysiącami młodych ludzi:
„Mam na imię Ibrahim, jestem 27-letnim Sudańczykiem z Darfuru. W moim kraju od 2003 roku trwa zbrojny konflikt, który pochłania wiele ofiar ludzkich. Widziałem, jak zabili mi dziadka i mojego starszego brata. Podczas ataku rebeliantów zaginął bez wieści mój ojciec i zaginęło pięć moich sióstr. Udało mi się uciec z matką do obozu dla uchodźców.
W 2013 roku rebelianci szukali mnie, dlatego musiałem uciec do Libii. Próbowałem tam zostać, ale to było nie do wytrzymania, więc w ubiegłym roku dostałem się na łódź i przeprawiłem się do Europy. Przebyłem Włochy, dotarłem do Calais i zostałem przyjęty przez wspólnotę Taizé.
Wielu Europejczyków boi się uchodźców, czasem z powodów ekonomicznych, a czasem dlatego, że obawiają się, że wśród nas mogą ukrywać się terroryści. Ja również boję się terrorystów, wiele wycierpiałem przez przemoc szerzącą się w moim kraju. Jednak jako muzułmanin wierzę, że musimy budować pokój. Prorok prosi nas, byśmy byli miłosierni dla świata, żyli razem i nie zabijali się wzajemnie. Nie taka jest ta religia!
Nie znałem żadnych chrześcijan w Sudanie, ale chrześcijańska wspólnota Taizé przyjęła mnie tu z otwartymi ramionami. Dostrzegam, że nasze modlitwy są różne, ale wszyscy wierzymy, że Bóg pragnie pokoju. Głęboko wierzę, że możemy żyć w nim razem, w ten sposób świadcząc przed światem. A świat potrzebuje naszego świadectwa”.
Orsi Hardi