
"O mediach. Nie zginiemy, czyli medialne jujitsu"
Zacznę bezczelnie. Jestem redaktorem naczelnym jedynego pisma w Polsce, jedynej gazety, która może opublikować wywiad z Jarosławem Kaczyńskim, a miesiąc później z Donaldem Tuskiem. Pokażcie mi inną gazetę w Polsce, w której przeczytacie takie rozmowy? – pisze Paweł SIENNICKI
.O, już słyszę tych, którzy mówią, że to cena za letniość, niewyrazistość, czy sprzyjanie obozowi władzy. Nie. To premia za niezależność. Mamy własne poglądy. Mogę napisać, że premier Donald Tusk jest nieudolny w sprawie służby zdrowia w Polsce, że Hanna Gronkiewicz-Waltz jest najgorszym prezydentem w historii Warszawy, a posłowie PiS obsobaczający swój rząd z ukraińskiego Majdanu zachowują się niehonorowo. Po prostu zachowujemy się niezależnie, otwieramy się na wszystkich, którzy w swoich poglądach nie wykraczają poza granicę nakreśloną prawem. Ot, cała tajemnica. To premia również za jakość. Moja „malutka” gazeta w rankingu cytowalności za 2013 r. zajęła trzecie miejsce w Polsce. Wychodząc dwa razy w tygodniu, tylko w Warszawie, oferujemy naszym czytelnikom, jak napisał jeden z moich followersów na Twitterze, „mięso bez kości”. Chcemy, żeby „Polska the Times” była gazetą inteligencji, elit – to nasz świadomy wybór.
No tak, sam mogę się z tego cieszyć, że udaje mi się docierać do najważniejszych ludzi świata polityki i kultury w Polsce. I cieszę się, ale przecież w sumie to jest smutne. Co takiego stało się z dziennikarstwem w Polsce, że ludzie z pokolenia, które weszło do tego zawodu, tak jak ja, na początku lat 90., którzy odwoływali ministrów, przyprawiali kolejnych premierów o bóle głowy, ujawniali afery, dziś skapitulowali, wywiesili białą flagę?
Gdzie są dziś takie materiały, teksty śledcze, to wysokojakościowe dziennikarstwo? Odpowiedź jest prosta. To też moja wina. My, redaktorzy, nie mamy pieniędzy na to, aby pozwolić dziennikarzowi przez miesiąc czy dwa pracować nad materiałem. Sznurkiem i drutem wiążemy nasze budżety.
Ale też jestem pewien: to, co sam oferuję, dysponując skromnymi środkami, jest i tak o niebo lepsze od śmieciowej oferty dostępnej w Internecie czy prezentowanej przez kanały informacyjne. Bo mimo wszystko nad każdym naszym materiałem pracuje kilka osób, dyskutuje i spiera się nad nim. Sam jestem w tej komfortowej sytuacji, że redagując „Polskę the Times”, korzystam z wielkiego wsparcia naszego brytyjskiego partnera „The Times”. Mogę mieć zatem świetne samopoczucie, ale przecież dziennikarstwo prasowe, które pod każdą szerokością geograficzną jest dostarczycielem towaru pierwszego gatunku, jest dziś w Polsce w stanie rozkładu.
Poczynię teraz pierwsze zastrzeżenie – żaden ze mnie Katon, recenzent tego środowiska. Nie chcę nim być, niczego nie chcę naprawiać, ani nikogo nawracać. Chcę po prostu Państwu powiedzieć: oto moja ocena.
Pierwszy grzech główny popełnili w Polsce sami dziennikarze i redaktorzy. Okopali się po jednej czy drugiej stronie politycznego sporu, stając się najwyżej tamburmajorami w orkiestrach czerwonych, różowych czy czarnych.
Może maszerują na czele orkiestry, ale to przecież nie oni decydują o tym, co grać. Może co najwyżej podają rytm marszu. A inni dawno czy niedawno porzucili ten zawód, zajmując się głównie zarabianiem pieniędzy w firmach PR.
Pamiętam okres, gdy tworzyliśmy dziennik „Polska the Times”. Wiedzieliśmy, jaką chcemy robić gazetę. Jednak specjaliści od marketingu wciąż nas pytali, jak chcemy ustawić się politycznie. Na prawo? W centrum? Na lewicę już wtedy nie było pogody. Tłumaczono nam, że identyfikacja polityczna jest najsilniejszą emocją, a przez to najłatwiej sprzedać swój towar. My nie posłuchaliśmy ich rad, nie musieliśmy. Naszą unikalną wartością były lokalne informacje, sieć kilku lokalnych gazet, które w swoim regionie są bezkonkurencyjne..
Ale posłuchali ich nasi koledzy. Na spadającym rynku rozpoczęło się rozpaczliwe szukanie i zmienianie patronów. Zaczęło się powszechne malowanie, nawet wśród ludzi, którzy dotychczas uchodzili za szukających odpowiedzi i prawdy. Ten proces tylko przyspieszyła katastrofa w Smoleńsku. W tym miejscu jestem winien drugie duże zastrzeżenie. Zajmuję się dziennikarstwem, wciąż uwielbiam mój zawód, bo przestrzegam kilku zasad. Nikomu nie pozwolę się szufladkować, ale też nie będę oceniał nikogo z moich kolegów z nazwiska czy tytułu. Kto chce, wyczyta, do kogo jest mi bliżej.
Tak więc w ten sposób pękła najważniejsza tama, ten żyroskop, błędnik zawodu dziennikarza. W tym miejscu zaczął się upadek.
Reszty obrazu zniszczenia dokonał kryzys. Spadająca sprzedaż prasy drukowanej sprawiła, że dziennikarze, a przede wszystkim wydawcy zaczęli szukać choć cieniutkiego podmuchu, który ich popchnie. Celebryci znani z tego, że są znani, zagościli nawet w prestiżowych tytułach. Czyli skończył się prestiż, skończyła się wyjątkowość, jaką oferowały media opiniotwórcze.
Spójrzmy chociaż na okładki chcącego uchodzić za branżowy magazynu „Press”. Ciekawa galeria pogodynek, zapowiadaczy poranków, jakichś prezenterów telewizyjnych. I ich wynurzenia w środku. Sorry, takich mamy dziennikarzy, chciałoby się powiedzieć.
Ciekawe, że dziennikarze „etosowi”, ci trwający w zawodzie od dwudziestu lat gremialnie i całkowicie przegrali szansę, jaką dawała rewolucja epoki Internetu i nowych technologii.
Internet zaczął się rządzić dokładnie tymi samymi prawidłami, jakie kręcą tradycyjnymi mediami. Powstały zaciekle zwalczające się portale, pozycjonujące się zgodnie z polityczną różą wiatrów. Znane są mi jedynie dwa przykłady ludzi, którzy sami „się stworzyli” dzięki nowym mediom. Tylko dwa, choć wydawało się, że właśnie egalitaryzm sieci umożliwi wypłynięcie na szerokie wody tym, którzy dotychczas byli blokowani przez starszych kolegów. Jeden to dziennikarz sportowy Michał Pol. Szaleniec, w dobrym tego słowa znaczeniu, który po stracie etatu w „Agorze”, stworzył siebie na nowo właśnie dzięki nowym mediom. Patrzę z wielkim uznaniem i szacunkiem na jego karierę. Drugi to paradoksalnie gospodarz tych łamów Eryk Mistewicz. Ale, żeby chronić się przed zarzutem taniego schlebiania, w tym wypadku praca Mistewicza jako konsultanta politycznego każe mi patrzeć z dużą nieufnością na jego poczynania. Niemniej, chapeau bas Eryk, udało Ci się podwójnie. Uważam papierowe „Nowe Media” za najbardziej ożywcze dziś intelektualnie pismo w Polsce.
Mam nadzieję, że widzicie ten paradoks. Papier, a nie żadne nowe media, dały Mistewiczowi taką pozycję w mojej głowie.
Teraz kilka zdań właśnie o nowych mediach. Oczywiście jestem obecny. I nienawidzę. Mój głęboki sprzeciw budzi model biznesu, w którym ktoś będzie żerował na mnie, czerpał korzyści z mojego czasu spędzonego na Twitterze czy Facebooku. Ale nie mam zamiaru zachowywać się jak angielski robotnik na początku XX w. i niszczyć maszyny parowe, aby zatrzymać postęp. Postanowiłem wykorzystywać je wyłącznie do swoich celów. Nie dowiecie się z mojego profilu na Facebooku niczego o mnie, a jeśli się czegoś dowiecie, to nie będzie prawda. Społecznościówki, na których jestem obecny, Facebook i Twitter, służą mi wyłącznie do celów marketingowych. Do promocji mojej gazety i prezentacji treści, w których mam jakiś interes. Oczywiście szanuję każdego followersa, każdemu poświecę czas, jeśli ktoś mnie zapyta, ale nie mam najmniejszego zamiaru angażować się w te dyskusje, jałowe potyczki. Dla mnie nie ma tam normalnej rozmowy.
Właśnie o to mi chodzi w dziennikarstwie. O rozmowę. Szukanie odpowiedzi. Szukanie prawdy, jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi. Dziś nie znajduję tego w tym świecie. Dlatego to jest moja ostatnia praca w dziennikarstwie. Piszę to absolutnie bez goryczy, jestem zawodowo człowiekiem spełnionym. Dziękuję za każde wydanie mojej gazety, które mogę wymyślić i redagować. Jeśli kiedyś nie będę się zajmował tym, co robię obecnie, mam na siebie pomysł. Nowy szczyt do zdobycia.
Czy to oznacza, że moja dzisiejsza, dość pesymistyczna ocena sytuacji w dziennikarstwie pokazuje, że to zawód bez przyszłości? Że czeka nas czas wynaturzeń demokracji, jakie niechybnie niesie ze sobą ograniczenie funkcji kontrolnej, wynikającej ze słabości mediów? Otóż nic bardziej mylnego.
To, co nas tak osłabiło, to niby bogactwo za darmo dostępne w sieci właśnie zaczyna odwracać dotychczasowe bieguny magnetyczne naszego świata mediów. Chcecie naprawdę być informowani przez portale ze „zmonetyzowanymi” tytułami informacji, newsami o torebkach czy żylakach? Naprawdę dobrze czujecie się w takim świecie? Być może większość z Was tak. Ale oto nadchodzą hipsterscy konsumenci informacji, którzy odrzucają ten model, mówiąc wytwórcom takich treści: robicie obciach, wasza darmocha jest nic niewarta.
W ten oto sposób dokonuje się na rynku medialne jujitsu – przejmujemy energię naszego przeciwnika, z własnej słabości robimy atut. Bo tylko my, niezależni dziennikarze, nie zaoferujemy Wam chłamu, tego medialnego złomu, jaki dostaniecie wszędzie za darmo. Nawet nie napiszę „niestety”, ale będziecie musieli za to zapłacić. Tak, jak idąc na dobry lunch, nie pomyślicie, że możecie go dostać za darmo. Na tych, którzy dalej chcą jeść za darmo, czeka między półkami w supermarkecie pani z promocyjnym stoiskiem. Wybierajcie sami.
.Rewolucja w świecie cyfrowym już się rozpoczęła. Wprowadzenie przez „Agorę” metrycznego paywalla, odpłatność za treści w systemie Piano to tylko początek. Twierdzę, że w ciągu trzech lat za każdy jakościowy materiał dostępny w sieci będziemy płacić. To, za co nie zapłacimy, może być prostą informacją. Dlatego prasa przetrwa, owszem papier będzie jednym ze źródeł dystrybucji informacji. Najszlachetniejszym, ale zawsze znajdziemy odbiorców, którzy kupią ten kawałek prestiżu. Witajcie w lepszych czasach.
Paweł Siennicki
Tekst ukazał się w wyd.7 kwartalnika opinii „Nowe Media” [LINK]