Z prac Obserwatorium Etyki Słowa. Hejt - komentarze bez jakiejkolwiek treści
Wcześniej:
Z hejtem można walczyć. Należy zgłaszać go moderatorom, tworzyć programy do automatycznego usuwania nieetycznych wypowiedzi oraz wtyczki do przeglądarek internetowych, które blokowałyby nienawistne komentarze. Te już dawno przestały nieść jakąkolwiek treść, stały się za to płachtą na byka w grze, w której bykiem są wszyscy
.Historia prawdziwa: Krzysztof, kawaler po trzydziestce, wraca swoją służbową skodą z siłowni. Jedzie spokojnie, bo droga jest raczej kręta i ciągle śliska po popołudniowym deszczu. Na prostej i z lekkiej górki udaje mu się jednak przekroczyć prędkość, symbolicznie, o 20 km/h. STOP! Radarek, kontrolka, mandacik, równie symboliczny, bo 100 złotych. Panowie policjanci mili („To naprawdę pana pierwszy mandat w życiu?”), ale sytuacja, było nie było, stresująca. Krzysztof podskórnie czuje, że emocje opadną, jeśli natychmiast podzieli się z kimś tą wiadomością. Najlepszy przyjaciel nie odbiera telefonu, brat i ojciec również. Niewiele myśląc, Krzysztof fotografuje otrzymany kwit i dzieli się nim z około trzystoma znajomymi na Facebooku. Podpisuje: „Pierwszy raz ; )”. Zanim dojedzie do domu, to zdjęcie będzie już miało kilkanaście komentarzy, od lekko zjadliwych w tonie, przez kpiarskie, po obraźliwe. Krzysztof pokazał słabość. Odsłonił miękkie podbrzusze i stał się ofiarą „obraźliwych lub agresywnych komentarzy zamieszczonych w internecie” (Słownik języka polskiego PWN). Czyli hejtu.
Hejt wciąż jest zjawiskiem świeżym, jeszcze nie okrzepł, ewoluuje i mutuje jak choroba, jak choroba też szkodzi. Podobnie jak piractwo i pornografia, żeruje na kształtującym się ciągle społeczeństwie ery internetowej. Do hejtu popycha nie tylko, a może nawet nie przede wszystkim nienawiść, uczucie graniczne, najgorsze, na jakie język polski znajduje określenie. To może być okrucieństwo — uczniowie na warsztatach z etyki słowa mówią nam, że znęcanie się nad słabszym daje im poczucie własnej siły. To może być zazdrość i wstyd — polski termin „hejt” pochodzi od angielskiego „to hate on”, wyrażenia potocznego, które mówi o krytyce motywowanej przede wszystkim zawiścią, a ta często rodzi się z poczucia niższości wobec innych. Wreszcie to może być strach — obawa przed nieznanym, która jeszcze nie zdążyła przekształcić się w to najgorsze z uczuć. Profesor Jerzy Bralczyk napisał kiedyś, że „trudniej dziś być nienawistnikiem, siejąc w Internecie nienawistne wpisy, niż być hejterem: hejtowanie to coś, co tak zręcznie się nazywa, że i przyznać się do tego łatwiej”. Zwłaszcza że z hejtera zdjęta jest praktycznie cała odpowiedzialność. Nie tylko prawie nigdy nie dosięgnie go kara, lecz również nie zobaczy, a więc i nie zrozumie konsekwencji swoich słów. Niedostępne jest dla niego doświadczenie winy, uczucia, które u człowieka warunkuje poprawę.
Hejt wciąż jest zjawiskiem świeżym, jeszcze nie okrzepł, ewoluuje i mutuje jak choroba, jak choroba też szkodzi.
W Obserwatorium Etyki Słowa, jednym z zespołów badawczych Uniwersytetu Warszawskiego, przeprowadziliśmy eksperyment, który miał wskazać możliwe strategie walki z hejtem. Chcieliśmy przede wszystkim sprawdzić, czy hejt poddaje się zewnętrznej moderacji, czyli nie tej administrowanej przez moderatorów zatrudnionych na portalu, ale tej „obywatelskiej”, perswazji innych użytkowników. Do badania wybraliśmy trzy popularne serwisy o odmiennej orientacji światopoglądowej. Na każdym z portali zbadaliśmy po trzy artykuły pod kątem występowania nieetycznych wypowiedzi, przy czym kryteria przyjęliśmy możliwie najprostsze — były to mianowicie wszystkie komentarze, w których pojawiały się językowe strategie dyskredytacyjne, takie jak zniewaga, manipulacja, celowe pozbawienie wielowymiarowości czy dehumanizacja. Nie rozróżnialiśmy szczegółowo hejtu, mowy nienawiści, trollingu, flejmu, etc. Po wstępnej analizie okazało się, że większość komentarzy pod artykułami miała charakter negatywny, natomiast od 25 do 60% wszystkich wpisów miało charakter nieetyczny. Następnie włączyliśmy się do komentowania, obraliśmy neutralne, niezaczepne pseudonimy i podjęliśmy próby wpłynięcia na język hejterów. Stosowaliśmy upomnienie, naganę, wytknięcie błędu logicznego, próbowaliśmy nawiązać merytoryczną rozmowę, aby zagłuszyć obraźliwe wypowiedzi, wreszcie zwracaliśmy się do innych użytkowników z prośbą o pomoc. Rezultat? Żaden.
Nie wydarzyło się nic wartego odnotowania w raporcie z badań. To nie tak, że zostaliśmy zaatakowani za zbyt okrągłe słowa i poprawną składnię (w myśl zasady, że nie przychodzi się w smokingu na szkolną dyskotekę). Nie obrzucono nas też inwektywami za uwagi dotyczące agresji językowej innych. Po prostu zostaliśmy całkowicie zignorowani. Jednostkowe przypadki odpowiedzi na nasze komentarze nie są nawet warte wzmianki, ginęły w natłoku nowych negatywnych wypowiedzi bądź popadały w zapomnienie, ponieważ po dwóch dniach użytkownicy komentowali już zupełnie inne artykuły.
Porażka zewnętrznej moderacji pozwoliła jednak na wyciągnięcie z tego eksperymentu kilku wniosków. Przede wszystkim — hejt często ma charakter doraźny, okazjonalny i jednorazowy. Wygląda to tak, jakby hejter znaczył nim teren („tu byłem, NIENAWIDZĘ PIS/PO, 2016”), a nie wdawał się w jakąkolwiek, nawet przypominającą szarpaninę rozmowę. Hejterzy rzadko polemizują, tracą zainteresowanie swoją wypowiedzią chwilę po jej zamieszczeniu. Zostawiłem ślad, exegi monumentum, starczy.
Ułomność nieetycznych komentarzy także świadczy o ich, nazwijmy to górnolotnie, ulotności. Błędy ortograficzne, interpunkcyjne i składniowe, luki w logice, brak ciągłości wywodu i błędy rzeczowe. Do tego niechlujność zapisu, urwane zdania, cały komentarz napisany kapitalikami. Te cechy mogą oczywiście stanowić o pewnym deficycie intelektualnym komentującego, ale mogą też wskazywać na cokolwiek nieoczywistą przyczynę takiego kształtu internetowego hejtu.
Warto się zastanowić, czy to tak naprawdę są jeszcze nośniki treści, czy może nie więcej jest w nich uczuć niż myśli.
Pisane w pośpiechu, impulsywne i ekspresywne, zazwyczaj wysłane bez powtórnego przeczytania tego, co napisane, hejterskie wpisy przypominają nienawistny okrzyk rzucony na manifestacji, który podchwytuje rozgrzany tłum. Według zasady opisanej w „Koźle ofiarnym” René Girarda — wszyscy krzyczą („witamy w internetach, tak się tutaj rozmawia”), to i ja krzyczę. Jednak zapytany o to, co krzyczałem i dlaczego, nie umiem odpowiedzieć.
Podstawowy problem związany z tymi wypowiedziami wynika z tego, że w odróżnieniu od okrzyku czy zmiętego pod nosem przekleństwa hejt jest czymś trwałym. Internet nadał ważność zjawisku, które na ważność nie zasługiwało. Legitymizuje hejt przez utrwalenie go. Kiedyś agresja językowa była jedynie grubiańską zaczepką na ulicy, teraz ma rangę słowa pisanego. Jest jedno zjawisko, które jest pod tym względem podobne do hejtu — graffiti. A w zasadzie nie prawdziwe graffiti, tworzone przez ulicznych artystów, tylko nienawistne bazgroły na murach: PRECZ Z TYM I TAMTYM, CI I TAMCI WON. Tak się jednak składa, że wymyślono już, jak sobie z tym wandalizmem radzić. Trzeba go zamalować.
Stany Zjednoczone, lata 80. XX wieku. James Q. Wilson i George L. Kelling prezentują nową ideę z dziedziny kryminologii — teorię rozbitych okien. Badacze twierdzą, że zdewastowana przestrzeń miejska jest kryminogenna sama w sobie. Graffiti na murach czy wybite szyby w oknach wysyłają jasny sygnał tym, którzy w takim otoczeniu przebywają: społeczeństwo, które zamieszkuje ten obszar, jest niezorganizowane i brakuje mu zaakceptowanych i przestrzeganych przez większość norm społecznych. Władze nie sprawują kontroli nad tym terenem, a jego mieszkańcy żyją w strachu. Nienaprawione szkody, zgodnie z zasadą zaraźliwego sąsiedztwa, stymulują do kolejnych aktów wandalizmu i wzrostu przestępczości w ogóle. Taka przestrzeń komunikuje wszystkim wokół: „To jest dzikie miejsce, możecie robić, co chcecie” (a to, że każdy jest zdolny do łamania norm społecznych, pokazał chociażby profesor Philip Zimbardo w swoim znanym eksperymencie z opuszczonymi samochodami w Palo Alto i na Bronksie). Dlatego też badacze proponowali jak najszybsze wstawianie nowych szyb, zamalowywanie graffiti i przywracanie porządku w okolicy jako skuteczny środek ograniczający zjawiska społecznie niepożądane.
W podobny sposób można walczyć z hejtem. Zgłaszać hejt moderatorom, tworzyć programy do automatycznego usuwania nieetycznych wypowiedzi oraz wtyczki do przeglądarek internetowych, które blokowałyby hejterskie komentarze. W „Żywocie Briana” rzymski legionista dyskutuje nad gramatyką wysmarowanego przez Briana „Romanes eunt domus”. Ta scena śmieszy, bo przedstawia znane zjawisko w rzeczywistości rządzonej odmiennymi, pythonowskimi regułami. Natomiast reguły naszej rzeczywistości pokazują, że z hejtem nie da się dyskutować. A ponieważ jest zaraźliwy, ponieważ jeden wulgarny komentarz generuje kolejne i w jakiś sposób krzywdzi każdego, kto jest zmuszony go odbierać, należy go przede wszystkim usuwać.
Dokumentalista Adam Curtis w filmie „HyperNormalisation” przekonuje, że politycy pokazywani we współczesnym przekazie medialnym nie są już politykami per se, ale „złymi charakterami w pantomimicznym teatrzyku, których głównym zadaniem jest budzić w nas wściekłość. A kiedy jesteśmy wściekli, klikamy więcej”.
Podobnie jest z komentarzami, które już dawno przestały nieść jakąkolwiek treść, stały się za to płachtą na byka w grze, w której bykiem są wszyscy. Internetowa utopia nieograniczonej komunikacji zamieniła się w cyniczne przedsiębiorstwo, które zmerkantylizowało najgorsze emocje, zarabia na zawiści, gniewie, strachu i nienawiści.
.Na początku XX wieku Edward Bernays, zawodowo twórca terminu „public relations”, prywatnie bratanek Zygmunta Freuda, jako pierwszy zastosował psychoanalizę w marketingu. Nie zasypywał swoich klientów danymi i faktami, bo przyjął, że ich wybory nie są racjonalnie motywowane. W zamian Bernays rozbudzał ich emocje, grał na pożądaniu, szoku, złości. Trik działa do dzisiaj.
Paweł Trzaskowski