Katastrofizm się dobrze sprzedaje. Przedstawianie procesów ekonomicznych jako walki dobra ze złem, ludzi pracy z wielkim kapitałem – jest pewnie atrakcyjne publicystycznie, ale nie do końca prawdziwe – pisze Piotr ARAK
Janis Warufakis i ostre tezy
.Janis Warufakis to znany agent provocateur, który stawia mocne tezy, chłoszcze słowem kapitalistów i zagrzewa do globalnej robotniczej rewolucji niezależnie od sytuacji. Podczas kryzysu inflacyjnego nie jest inaczej – widzi wroga w kapitalizmie, sektorze finansowym, luźnej polityce monetarnej, korporacyjnym długu i spisku globalnego kapitału, który chce uciemiężyć ludzi pracy. Rzeczywistość jest często bardziej skomplikowana, choć Warufakis miewa także rację.
Były minister finansów Grecji pisze, że obserwujemy konsekwencje trwającej pół wieku gry o władzę, prowadzonej przez korporacje, Wall Street, rządy i banki centralne. W efekcie rządy stoją teraz przed niemożliwym wyborem: popchnąć korporacje, firmy, a nawet państwa do kaskadowych bankructw albo pozwolić na niekontrolowaną inflację.
Przez lata po kryzysie finansowym i zadłużenia mieliśmy do czynienia z niskimi stopami procentowymi. Były one spowodowane między innymi tym, że Grecja musiała być w stanie obsługiwać swoje zadłużenie. Tani pieniądz umożliwiał przetrwanie niektórym gospodarkom, m.in. greckiej. Oznacza to, że wiele aktywów, które można określić toksycznymi – jak w swojej publicystyce opisuje je Warufakis – nie było wyprzedawanych.
Wysoka inflacja i podwyżki stóp procentowych doprowadziły do tego, że liczne aktywa przestały być tak tanie i zyskowne. Kapitał wycofał się m.in. z rynku kryptowalut, bo obligacje amerykańskie czy europejskie stały się bardziej opłacalne. Podwyżki stóp procentowych sprawiły też, że wiele krajów nierealizujących reform strukturalnych miałoby problemy z utrzymywaniem wysokiego deficytu. Grecja, dzięki niezłemu zarządzaniu finansami publicznymi (dodajmy, że bez udziału Warufakisa) przy wysokiej inflacji radykalnie redukuje dług publiczny, ale nadal wynosi on ponad 160 proc. PKB.
Świat związkowców to przeszłość?
.Faktycznym problemem, dostrzeganym przez Warufakisa i takim, który różni obecny kryzys od tego z lat 70. XX wieku, jest o wiele niższy poziom zrzeszenia pracowników w związkach zawodowych. Dzisiaj siła negocjacyjna pracowników jest niższa niż 50 lat temu. Oznacza to, że w większości krajów rozwiniętych w latach 2022–2023 realne pensje pracowników będą malały. Wzrost wynagrodzeń nie będzie pokrywać podwyższonych kosztów życia.
Pół wieku temu przez strajki i protesty związkowców mieliśmy do czynienia ze spiralą płacowo-cenową. Społeczeństwa Zachodu musiały żyć z wysoką inflacją ponad dekadę. Właśnie słabsza pozycja negocjacyjna pracowników różni dzisiejszą sytuację gospodarczą od tej sprzed lat. Gospodarka się zmieniła, rola sektora usługowego drastycznie wzrosła, zmniejszyło się uzwiązkowienie. Także organizacje pracodawców są dzisiaj słabsze i skupiają mniej przedsiębiorstw niż kiedyś. Trzeba pamiętać, że Fordowski model produkcji odszedł w niepamięć i dzisiaj siła nabywcza pracowników zależy w dużo większym stopniu od silniej wpływających na produktywność innowacyjnych sektorów gospodarki.
Pomysły Warufakisa
.Jak się wydaje, Warufakis rekomenduje podnoszenie stóp procentowych, by zatrzymać efekty wywołane przez długotrwałą politykę niskich stóp procentowych. Banki centralne podnoszą dzisiaj stopy procentowe znacznie szybciej niż w latach 70. i w przypadku amerykańskiego banku centralnego nie osiągnęły jeszcze maksymalnego poziomu. Jednak jest mało prawdopodobne, by doszły one do poziomu dwucyfrowego. To efekt dużego zadłużenia USA – federalny dług publiczny wzrósł z 35 proc. PKB w 1970 r. do obecnego poziomu 124 proc. PKB. Stopy procentowe zwiększają koszt pożyczania pieniądza. Ponieważ Stany Zjednoczone są dzisiaj dużo mocniej zadłużone, to każda podwyżka stóp procentowych ma dużo mocniejszy wpływ na gospodarkę niż pół wieku temu.
Kolejną znaczącą różnicą jest poziom globalizacji powiązań gospodarczych. Na początku lat 70. wartość handlu mierzona w relacji do PKB wynosiła zaledwie 25 proc., obecnie mimo trwającej kilkunastoletniej pokryzysowej stagnacji i mimo konfliktów handlowych jest ponaddwukrotnie wyższa. Pojawiły się wówczas analizy pokazujące, że rosnąca globalizacja działa dezinflacyjnie.
Stwarza ona jednak ryzyka. Duża zależność od importu towarów z Chin albo energii z Rosji oznacza, że znaczna część inflacji jest poza kontrolą banku centralnego. Dzisiaj deglobalizacja jest czynnikiem inflacyjnym, ale nie cofniemy się do lat 70. pod względem wymiany handlowej, więc nie należy przeceniać procesu zmiany łańcuchów dostaw i jego wpływu na ceny.
Bankructwa, spowolnienie, recesja?
.Czy żeby zatrzymać wzrost cen, musi nastąpić fala bankructw? Niekoniecznie. Większość ekonomistów nastawia się na miękkie lądowanie z minimalnym spowolnieniem lub niedużą recesją. To oznacza duże problemy niektórych krajów rozwijających się ze względu na odpływ kapitału i brak inwestycji, ale nie musi to być tożsame z kryzysem 2008 roku. Tak dużego załamania nie widać obecnie na horyzoncie. Banki centralne nie chcą dopuścić do dużego wzrostu bezrobocia i masowych bankructw. Takiego ryzyka nie widać w państwach rozwiniętych.
Nadpłynności wygenerowanej po 2008 r. nie da się w prosty sposób usunąć z bilansów banków centralnych i korporacji. Służyć temu ma reforma reguł fiskalnych UE, ale nie ich likwidacja. Usunięcie nadpłynności oznacza zmniejszenie skupu obligacji państw członkowskich przez Europejski Bank Centralny. Proces ten już się rozpoczął, ale ze względu na ryzyko systemowe ewentualnego załamania Włoch musi być kontynuowane, choć w mniejszej skali. Nie są to kroki radykalne.
Czym jest inflacja?
.Inflacja nie jest dzisiaj problemem czysto monetarnym. Finansjalizacja gospodarki (nadmierny rozwój rynków finansowych) powoduje, że szoki gospodarcze są silniejsze i dużo bardziej zmienne – to przeciwieństwo the great moderation, czyli poprzedniej epoki. Dzisiaj coraz częściej mówi się o okresie po kryzysie finansowym 2008 r. jako o okresie tzw. great volatility, w którym czynniki rynkowe, w połączeniu z wojną w Ukrainie, pandemią i zmianą klimatu, spowodują znaczną wariancję rocznych wskaźników gospodarczych. Czy to spisek kapitału przeciwko pracownikom? To raczej wypadkowa wielu procesów ekonomicznych trwających od kilkudziesięciu lat.
Jest jednak pewna nauka sprzed połowy wieku. W latach 70. dwa rodzaje rozwiązań okazały się szczególnie pomocne. Krótkoterminowo było to ograniczanie zużycia paliw i energii – USA wprowadziły m.in. ograniczenia prędkości na drogach. Symbolicznym przykładem może być skrócenie długości wyścigów samochodowych przez NASCAR.
Na dłuższą metę kryzys naftowy w latach 70. pobudził natomiast inwestycje w energooszczędność i inwestycje w niskoemisyjne źródła energii – jak atom oraz energia odnawialna. Dzisiaj widzimy podobne ruchy – Międzynarodowa Agencja ds. Energii rekomenduje niskokosztowe metody ograniczania zużycia gazu. Jednocześnie przyśpieszamy inwestycje w nowoczesną energetykę odnawialną.
Katastrofizm się dobrze sprzedaje
.Przedstawianie procesów ekonomicznych jako walki dobra ze złem, ludzi pracy z wielkim kapitałem – jest pewnie atrakcyjne publicystycznie, ale nie do końca prawdziwe. Procesy ekonomiczne nie są tak ciekawe jak nowe produkcje filmowe czy brawurowe tezy; przypominają bardziej latynoskie opery mydlane, w których jest wiele zwrotów akcji i tragedii, ale nie wszystko jest jasne dla postronnego widza.
Niektórzy zwracają również uwagę, że obecna sytuacja może mieć charakter przełomu i kształtowania się nowego globalnego porządku gospodarczo-politycznego. Podobnie lata 70. uznaje się za moment przełomowy w dziejach świata. Po złotych latach powojennego rozwoju świat stracił podporę i spadł w otchłań niestabilności i kryzysów. Wydaje się, że dzisiaj mamy to samo – i chyba tak to odczuwa Warufakis, choć do opisu tego zjawiska używa innego języka.
Piotr Arak