
"Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona"
Ósmego dnia sierpnia był wtorek. Ten sam dzień, w którym tydzień wcześniej, wybuchło Powstanie. Z kościoła św. Wojciecha Niemcy wyprowadzili pracujących tam księży. Byli to wikarzy: 56-letni ks. Stanisław Kulesza, 37-letni ks. Stanisław Mączka oraz ks. rezydent Roman Ciesiołkiewicz. Zostali zastrzeleni przy ul. Moczydło.
Tego samego dnia, około godziny 10 przed południem, Niemcy wpadli na ul. Dworską. Mieszkańcy domu nr 7 usłyszeli wrzask żołnierzy: „Widzimy, tych Niemców cała gromada, chmara wpadła – to był dosyć duży, trzypiętrowy dom – i słyszymy walenie, strzały, więc nie wiemy, czy zabijają od razu, wybuchy granatów w domu, w środku budynku. A oni tam, gdzie były drzwi zamknięte, wrzucali granaty do środka i szli do następnych” – opowiadał Stanisław Kicman, w 1944 r. 7-letni chłopiec. Ludzie spodziewali się najgorszego – mieszkali przecież ledwie kilkaset metrów od ul. Wolskiej, gdzie trzy dni wcześniej okupanci mordowali, nie zważając na wiek i płeć. Mieszkańcy byli niemal pewni, że zostaną rozstrzelani, tak jak ludzie z sąsiednich ulic, zwłaszcza że ci, którzy w tamtym momencie próbowali się ukryć, byli mordowani na miejscu. Stanisław Kicman wspominał dramatyczną scenę, której był świadkiem: „Otwiera się okno na trzecim piętrze, okazuje się, że ojciec z synem, synek był w moim wieku, może młodszy nawet, schowali się, myśleli, że im się uda. I słyszeliśmy strzał, więc tego ojca widocznie zastrzelili, a tego dzieciaka wyrzucał przez okno Niemiec. Chłopiec złapał się go za klapy i tak zacisnął piąstki, że z tymi klapami spadł na jezdnię. Zginął natychmiast”.
Wygnańcy jeszcze zdążyli zobaczyć, jak Niemcy podpalają ich dom. Potem pędzono ich do kościoła św. Wojciecha. „Ulica Wolska wydawała się jednym, gorącym piecem, oprócz domów paliły się po lewej stronie na chodniku stosy, wydające straszną woń” – relacjonowała po wojnie Monika Kicman, matka Stanisława. Na kościelnym podwórzu zobaczyła zwały trupów. „Po lewej stronie przy pierwszych drzwiach piętrzyła się we wgłębieniu sterta ciał ludzkich. Do dziś pamiętam niektóre, wysuwające się spod stosu twarze, głowy pomordowanych i jeszcze, małe w lakierkach i pomarańczowych skarpetkach, nóżki dziecka”. Ona i wszyscy inni byli pewni, że to ostatnie minuty ich życia. Cały czas wycelowane w nich były karabiny maszynowe. Mały Staś klęczał 5 metrów od lufy karabinu i wpatrywał się w jej wylot. „Mama była przekonana, że będą strzelać. A ja cały czas – tak można powiedzieć – kwiliłem: «Mamusiu, co będzie?». Babcia po mojej lewej ręce klęczała, siedziała na piętach i trzymała różaniec. Nie słyszałem jej słów, tylko widziałem, że wargi się poruszają.
Moja mama chciała się modlić i zapomniała modlitwy. Cały czas powtarzała: «Zdrowaś Mario», zapomniała, co dalej. Jak Niemiec ruszył bronią, mama mnie wzięła przed siebie, mówi: «Zamknij oczy, będzie mniej bolało» – i przytuliła”.
Podobnie brzmiała relacja dwóch innych kobiet, które tego dnia też się tam znalazły. Tuż po Powstaniu relacjonowały: „(…) kazano wszystkim usiąść twarzą ku kościołowi, a z tyłu ustawili się żołnierze z bronią. Ponieważ ludzie sądzili, że w tej pozycji zostaną zastrzeleni, więc kobiety wzięły dzieci na kolana przed siebie, zasłaniając je, a same wyprostowały plecy, aby śmierć nastąpiła szybko, trafnym strzałem. Nikt nie płakał ani nie jęczał, panowało powszechne milczenie”. Po trzech godzinach klęczenia rodzina Kicmanów i pozostali zostali zapędzeni do wnętrza kościoła. Wewnątrz ujrzeli sceny dantejskie. Pijani żołnierze włóczyli się poprzebierani w szaty liturgiczne, co rusz wywlekali kobiety. Podłoga była zabrudzona fekaliami. Ci, dla których nie starczyło miejsca wewnątrz, spędzili noc na przykościelnym dziedzińcu, sztywno leżąc obok siebie, bez możliwości zmiany położenia ciała, bo Niemcy zabraniali im się poruszać. Następnego dnia Kicmanowie zostali przegnani do obozu w Pruszkowie.
.Dom 14-letniego Bohdana Kapicy przy Dworskiej 30 otoczyli esesmani i „własowcy”. Mieszkańcy usłyszeli, że mają 5 minut na wyjście, w przeciwnym razie będą rozstrzelani, a dom spalony. Kolumna ruszyła wśród strzałów z pistoletów maszynowych i karabinów. Przy ul. Płockiej zatrzymano ją i padło polecenie, aby wystąpiły z niej osoby narodowości niemieckiej. Nikt nie wyszedł, chociaż znajdowali się tam dwaj bracia Bekier, których ojciec przyjął volkslistę w czasie okupacji i którzy z tego powodu chodzili do niemieckiej szkoły. Następnie ludzie zostali obrabowani z zegarków i kosztowności.
Kapica szedł z matką i starszym bratem. Ich ojciec, 38-letni Bronisław Kapica, był pracownikiem Szpitala Wolskiego i od kilku dni nie wracał do domu. Matka powiedziała obu synom, żeby uciekali do ojca, gdy będą mijać szpital. Jej słowa słyszała jedna z sąsiadek: „– Na Szpital Wolski niech nie liczą, już 5 sierpnia wszystkich Niemcy rozstrzelali”– powiedziała. Kapica, jak sam później opowiadał, przez całe lata zachodził w głowę, skąd mogła to wiedzieć. Ale i tak nie szli obok szpitala, bo Niemcy kierowali ich do kościoła św. Wojciecha. Tam odbyła się selekcja – wyciąganie mężczyzn. Starszy brat Bohdana musiał zostać, on sam, ponieważ był niskiego wzrostu, ukrył się wśród kobiet. Stamtąd trafił na Dworzec Zachodni i do obozu w Pruszkowie.
Przy Dworskiej, zwanej obecnie ul. Marcina Kasprzaka, znajduje się warszawska gazownia. Przez pierwsze dni Powstania nie budziła zainteresowania Niemców. Pracownicy szczelnie zamknęli bramy i skryli się na terenie zakładu wraz ze swoimi rodzinami i mieszkańcami sąsiednich domów. Około 300 przebywających na terenie gazowni osób stanowili pracownicy z rodzinami, drugie 300 to okoliczni mieszkańcy. Byli świadomi tego, co działo się na sąsiednich ulicach. Z terenu gazowni patrzyli na stosy palonych ciał przy ul. Wolskiej.
.8 sierpnia do gazowni weszło trzech żołnierzy niemieckich, którzy rozkazali wszystkim wyjść w ciągu 20 minut. W chwili gdy miało to nastąpić, do akcji wkroczył kierownik jednego z oddziałów gazowni inż. Wacław Sobierański. Odmówił wykonania polecenia i oznajmił napastnikom, że gazownia jest zakładem pracującym na potrzeby armii niemieckiej, w związku z tym załoga będzie mogła wyjść tylko po otrzymaniu rozkazu od oficera, nie zaś szeregowych żołnierzy. Na intruzach zrobiło to wrażenie. Opuścili gazownię, zostawiając wszystkich na miejscu. Kierownictwo zakładu uznało, że jedynym ratunkiem będzie podjęcie gry na zwłokę. Sobierański i jeszcze jeden inżynier, narażając się na niebezpieczeństwo zastrzelenia, dotarli do niemieckiego dowództwa. Tam zakomunikowali, że zgodnie z zarządzeniem cywilnych władz niemieckich, są zobowiązani utrzymać zakład w stałej gotowości produkcyjnej. Blefowali, nie było bowiem żadnego takiego rozporządzenia, ale Niemcy uwierzyli. Kolejny szczęśliwy zbieg okoliczności wyniknął z faktu, że sąsiadująca z gazownią Piekarnia Miejska była zobowiązana do wypieku chleba na potrzeby Niemców i zażądała dostarczenia gazu. W ciągu następnych dni udało się, pod różnymi pretekstami, ewakuować z gazowni poza Warszawę kolejne grupy osób niebędących pracownikami. W połowie września Niemcy wysadzili piekarnię. Kierownictwo i część załogi postanowili zostać w gazowni, mimo że była możliwość swobodnego wyjścia z Warszawy. Pracownicy uznali jednak, że opuszczona gazownia od razu zostanie zniszczona przez okupanta. Niemcy zostali przekonani do przełożenia na później terminu wysadzenia zakładu. Pretekstem była konieczność ewakuacji dużej ilości chemikaliów składowanych w gazowni. A był to już moment, gdy niemieccy minerzy wiercili otwory na ładunki wybuchowe. Chemikalia zostały w końcu wywiezione, więc trzeba było znaleźć nowy pretekst. Kierownictwo gazowni zaproponowało Niemcom urządzenie łaźni dla wojska. Niemcy jednak nie byli tym zainteresowani. Przesądziło co innego. Inżynier Sobierański zdobył instalację do… odwszawiania odzieży. Odwszalnia przekonała Niemców gnębionych przez małe dokuczliwe insekty. Dzięki niemieckim wszom – rzec można – gazownia przetrwała burzenie Warszawy niemal nienaruszona.
Część mieszkańców ul. Dworskiej wypędzono w następnych dniach. Roman Sokołowski właśnie w dniu wybuchu Powstania skończył 10 lat. W dzień wygnania – 9 sierpnia – obchodził imieniny. Zapędzono ich do kościoła św. Wojciecha. A tam, jak wszędzie, oddzielono mężczyzn. Wcześniej po drodze został zamordowany dziadek Romana – szedł o lasce, więc nie nadążał. Ludzie z domów położonych w zachodniej części ul. Dworskiej przebywali w nich do 13 sierpnia. Właśnie wtedy wypędzono 12-letnią Halinę Lewicką, jej rodziców i sąsiadów. Niemcy straszyli rozstrzelaniem, ostatecznie pognali ich do Pruszkowa. Pod drodze Halina widziała strzelanie do wypędzanych ludzi, liczne trupy ofiar Rzezi, spalone ciałka niemowląt; nawet płonącego, skrępowanego drutem i obłożonego drewnem konia. Przy ul. Bema stali esesmani obok stołów z ciastem, którym częstowano wypędzanych. Przy stołach ustawiona była kamera filmowa. Okazało się, że Niemcy kręcili film propagandowy. Z Pruszkowa dziewczynka i jej mama zostały wywiezione do Stuttgartu, gdzie przeszła przez prawdziwy targ niewolników – łącznie z obmacywaniem ciała i zaglądaniem w zęby. Trafiła z matką do fabryki łożysk kulkowych, w której stosowane w produkcji chemikalia straszliwie parzyły skórę. Oprócz tego przeżyła terror, głód i ciągłe naloty dywanowe.
Na nieodległej od Dworskiej uliczce Hrubieszowskiej ludzie ukrywali się w swoich domach również do 13 sierpnia. Tego dnia wpadli ukraińcy. 12-letnia Basia Mikołajczak uciekała przed nimi przez podwórka i przebite piwnice, tak jak jej rodzice i sąsiedzi. Nie wszyscy nadążali. Basia widziała zastrzeloną dziewczynkę. „Ukrainiec” rzucił za Basią granat, ale nic jej się nie stało, choć impet wybuchu rzucił ją na ścianę. Schowali się w jakiejś piwnicy, aż w końcu wpadli w ręce prześladowców: „siedzieliśmy ze dwie godziny i naraz słyszymy: «Uchadzi, job waszu mać!»”. Młode kobiety były wywlekane i gwałcone na oczach wszystkich. Jedna z kobiet prosiła, aby pozwolono jej zabrać z piwnicy ranną matkę. W odpowiedzi żołnierz wrzucił tam granat. Ludzie zostali postawieni pod murem, wśród nich dzieci i kobiety w widocznej ciąży. „Mama moja mówi: «Będą za moment strzelać». Zasłoniła mnie swoim ciałem, stanęła pierwsza i mówi: «Padnij pierwsza»”. W końcu Niemcy zmienili decyzję i pognali wszystkich na Dworzec Zachodni i stamtąd wywieźli do Pruszkowa. Tę grupę trzymali w wagonach przez dwa dni, bez wody i jedzenia.
***
Z tego dnia – niedzieli 13 sierpnia – pochodzi meldunek SS-Hauptsturmführera Feuchta o działalności Einsatzkommando na Woli. Adolf Feucht, wówczas 35-letni funkcjonariusz policji bezpieczeństwa w Generalnym Gubernatorstwie, był „doświadczonym” ludobójcą. Dwa lata wcześniej współkierował likwidacją getta w Radomiu. 13 sierpnia meldował, że w dniach od 6 do 10 sierpnia przez „obóz zbiorczy” umieszczony w kościele św. Wojciecha przeszło około 90 tysięcy osób, w tym 20 tysięcy mężczyzn – „reszta to kobiety i dzieci”.
W punkcie sprawozdania pt. „Działalność dotychczasowa” odnotował m.in.:
„d) Zabezpieczono kilka składów zboża itp.
e) Spalenie 5800 zwłok.
f) 450 rozstrzelań”.
Za obóz przejściowy służył też przez cały czas kościół św. Wawrzyńca. Trafiła tam z rodziną i sąsiadami Aleksandra Malinowska (z domu Grabowska). Cała grupa składała się z mieszkańców leżącej na granicy ze Śródmieściem ul. Wroniej. Dostali się w ręce Niemców kilka dni po najokrutniejszych masakrach, więc sądzili, że też padną ich ofiarą. O tym, co Niemcy robili na Woli, wiedzieli od uciekinierów. „Dotarliśmy do kościoła, tam nas ustawiają przed kościołem, zaczęła się rewizja, kilku młodych mężczyzn prowadzą na rozstrzał, jedna z matek upadła do nóg hitlerowca, całowała jego brudne buty, błagała o życie dla swego syna, rwała włosy, ale to nic nie pomogło”. Reszta została zagnana do kościoła, gdzie wewnątrz już było pełno ludzi. Spali pokotem na ławkach, konfesjonałach i wszędzie, gdzie był kawałek miejsca. Przy ołtarzu ciągle widać było krew zamordowanego ks. Krygiera. W tym samym czasie bp Karol Niemira udzielał ślubu. Okazało się, że znalazł się tam mężczyzna z Finlandii, który postanowił uratować tym sposobem jedną z młodych kobiet, bo Niemcy oszczędzali obywateli innych państw. „Wreszcie wyszedł jakiś starszy rangą hitlerowiec i łamaną polszczyzną mówił «ludzie, nie bójta się, pojedzieta do Niemiec do roboty – nie zabijemy was». «Tylko nas nie zabijajcie, chcemy iść do pracy» – krzyczą ludzie”. Część mężczyzn została zabrana od razu do ratowania żywności zmagazynowanej w podpalonej plebanii. Kobiety – w tym Malinowską – zabrano do gotowania jedzenia dla żołnierzy niemieckich. „Kiedy wyszłyśmy z kościoła, uderzył nas okropny swąd palących się ciał, trupi odór. Ciała leżały na stosach na cmentarzu kościelnym. Na ciałach tych było mnóstwo much (był upał)”.
Według wspomnień tej kobiety ogromnym wsparciem dla uchodźców był bp Niemira. Kilka dni wcześniej brutalnie pobity przez Niemców, mimo obrażeń, starał się pomagać wszystkim.
„Mówił «nie bójcie się, życie pozagrobowe istnieje». Zaczęła się spowiedź powszechna. Ludzie gorąco się modlili, płakali, zawodzili wśród jęków chorych, dogorywających i głodnych dzieci”.
Biskupowi udało się też znaleźć nieco żywności dla uwięzionych w kościele, a nawet przyprowadził skądś kozę, dzięki czemu była odrobina mleka dla dzieci.
.Wszystkiemu towarzyszyły makabryczne sceny. Gdy polscy mężczyźni kopali groby dla ofiar Rzezi, jeden z Niemców wyciągnął patefon z plebanii i ku udręce uwięzionych, puszczał im jakąś wesołą muzykę. Próbował zmusić polskie dziewczyny do tańca. W innym momencie została przyprowadzona grupa wziętych do niewoli powstańców – wśród których było kilka dziewcząt – i rozstrzelana przy kościele na oczach wszystkich. Następnie zaczęła się segregacja ludzi uwięzionych w kościele – formowano osobne grupy z mężczyzn, osobne z młodych kobiet, osobne z matek z dziećmi. Wszystko pod lufami karabinów maszynowych, więc znów w strachu, że za chwilę padną strzały.
Biskup Niemira kolejny już raz rozgrzeszał w obliczu śmierci. Decyzja była jednak inna: marsz do Dulagu w Pruszkowie. „Biskup Niemira zaprzągł się do ręcznego wózka, na którym siedziała stara kobieta. Szedł pochylony, w podartej sutannie, nieludzko zmęczony i pobity”. Miał wtedy 63 lata.
Maria Leszczyńska została zgarnięta przez Niemców 11 sierpnia z położonej bliżej centrum ul. Pawiej. Miała tylko 11 lat i była tam zupełnie sama. Do dnia wybuchu Powstania mieszkała z rodzicami w samym środku Woli przy pl. Opolskim. 1 sierpnia jej matka poprosiła znajomą, aby ta zabrała Marię i jej siostrę do siebie na Pawią – sądząc, że tam będzie bezpieczniej. Gdy Powstanie się rozpoczęło, dziewczynki próbowały przedostać się do rodziców, ale nie zostały przepuszczone przez powstańców, którzy wiedzieli, co dzieje się z mieszkańcami Woli na terenie zajętym przez Niemców. Siostra Marii przedarła się później przez powązkowskie cmentarze na Wolę. Tam została złapana i wywieziona na roboty do Niemiec. Maria została sama. Wypędzana z Warszawy szła Górczewską, widziała rodzinny domek i chciała tam biec. Na szczęście powstrzymali ją dorośli towarzysze niedoli. Trafiła do obozu w Auschwitz, a potem odgruzowywała bombardowany Berlin.
Tą samą drogą – ul. Górczewską – szło młode małżeństwo z maleńkim dzieckiem. Zauważył ich dr Zbigniew Woźniewski, gdy cała trójka znalazła się na wysokości wejścia do Szpitala Wolskiego. Korzystając z nieuwagi Niemców, wciągnął do szpitala matkę z dzieckiem. Na zewnątrz został młody ojciec. Doktor oddał mu swój fartuch i dołączył go do grupy pracowników szpitala, którzy za zgodą Niemców szli zbierać warzywa w okolicznych ogrodach. Po pewnym czasie udało się ewakuować całą trójkę poza Warszawę jako chorych. Kilkanaście lat po wojnie dr Woźniewski dostał list z Siedlec. W nim informację, że cała rodzina przeżyła wojnę, a tamto małe dziecko jest już 16-letnią uczennicą.
.8 sierpnia we wtorek wreszcie udało się wymknąć ze szpitala św. Łazarza Wiesi Chełmińskiej i Marii Rykiel. Najpierw usłyszały z zewnątrz głosy ludzi wypędzanych z Warszawy. Wyjrzały przez zakratowane okna i prosiły, aby je wyciągnięto z budynku szpitala. Mężczyzna w mundurze tramwajarza powiedział im, że to niemożliwe, bo nie ma czym wyłamać krat. Poza tym grupa była pilnowana przez Niemców. Wiesia zaczęła biegać po budynku. Zauważyła drzwi, za nimi były schody. Dalej mur, który udało się pokonać za pomocą drabiny znalezionej przez ludzi z wypędzanej grupy. Wiesia wróciła po Marię i obie były już wśród wygnańców: „(…) odczułyśmy ogromną ulgę. Byłyśmy uszczęśliwione, że już nie jesteśmy same. Tymczasem ludzie jak nas zobaczyli, to mnie się przestraszyli – byłam cała pokrwawiona”. Niemcy rozstrzeliwali na miejscu takie osoby. Wiesia nie miała czym się umyć. Pomogła jej kobieta „z maleńkim dzieckiem przy piersi”. Miała ze sobą butelkę z herbatą – w tamtych warunkach skarb – ale poświęciła drogocenny płyn na umycie nieznajomej dziewczynki. „Powiedziała, że chociaż ta herbata jest jej bardzo potrzebna, to może dzięki niej uratuje mi życie. Tramwajarz wyjął chusteczkę z kieszeni, zmoczył herbatą i umył mnie”. Grupa wygnańców w ogóle starała się uchronić Wiesię. Niemcy kazali trzymać wszystkim ręce do góry. Dziewczynka nie mogła podnieść prawej rannej ręki. Inni wtedy ją zasłaniali.
Tłum wygnańców został pognany w stronę szpitala Karola i Marii. Obok siedzieli żołnierze niemieccy. Przygrywał im patefon, a oni jedli, pili, rechotali. Nagle na oczach wszystkich został zastrzelony mężczyzna, który właśnie wtedy wyszedł z terenu szpitala św. Łazarza. Wiesia poczuła, że ona też zginie, jeśli Niemcy dowiedzą się, że uratowała się z Rzezi. W tym samym miejscu Niemcy kazali położyć się całej grupie na ziemi i zapowiedzieli, że za chwilę wszyscy zostaną zastrzeleni. Po jakimś czasie okazało się, że chcieli tylko nastraszyć nieszczęsnych cywili. Kazali im wstać i pognali na Dworzec Zachodni, skąd Wiesia i Maria Rykiel trafiły do obozu w Pruszkowie.
9 sierpnia na ambonę w kościele św. Wojciecha wszedł gestapowiec i nakazał stawienie się 250 mężczyznom spośród tych, którzy byli w kościele. Mieli być potrzebni do pracy. „Po kilku godzinach wróciło ich tylko 102. Opowiadali, że Niemcy zrobili z nich żywą zasłonę, za którą szło SS z rozpylaczami i strzelali do powstańców. Nadto kazali zabranym rozbierać barykady pod gradem kul padających ze strony Niemców i powstańców. Wskutek tego zginęło z grupy 148 osób. Jeden z młodych mężczyzn wrócił z tej wyprawy zupełnie siwy”. W połowie sierpnia do Szpitala Wolskiego trafiła grupa 20–30 osób wypędzonych ze schronu przy ul. Wolskiej. Żołnierze spryskali tych ludzi jakąś cieczą, jak się od razu okazało, łatwopalną, i wpędzili między płonące domy – „płomienie natychmiast przerzucały się na nich, zwłaszcza ubranie kobiet – bardziej przewiewne – paliło się natychmiast.
Kilka osób, objętych płomieniami, nie wyszło.
Cierpienia ich były straszne: wypalone oczy, twarze, otwarte rany, tylko 1/3 tych ofiar przeżyła, reszta zmarła wśród nieludzkich mąk”. W tym samym szpitalu około 18–20 sierpnia – kobieta, która widziała to zdarzenie, nie potrafiła przypomnieć sobie dokładnej daty – Niemcy kazali zejść chorym na podwórze. Na dole trzech młodych Niemców z Hitlerjugend wskazywało na tych chorych, których rzekomo rozpoznali jako powstańców i widzieli na barykadach. Wskazani zostali rozstrzelani.
.Odwołanie rozkazu o mordowaniu dzieci i kobiet nie oznaczało, że Niemcy zaprzestali masowego ich zabijania. Jedna z najbardziej ohydnych zbrodni, którą Niemcy popełnili w czasie Rzezi Woli, miała miejsce w domu przy Bema 54, na tzw. posesji Kosakiewicza, zwanej tak od nazwiska właściciela. Ulica Bema, przed wojną długa i prosta, prowadziła wtedy bezpośrednio na Dworzec Zachodni. Stamtąd wywieziono do Pruszkowa sporą część wygnanej ludności Warszawy. 8 sierpnia na domu nr 54 została wywieszona flaga z czerwonym krzyżem. Według jednego z powojennych zeznań, nad wejściem zawisł też napis informujący, że znajduje się tam „azyl dla osób starszych i słabych”. Dom był drewniany, jednopiętrowy. Okna z tylnej strony domu zostały zabite deskami, a w bramie stanęli esesmani z opaskami z czerwonym krzyżem na ramionach. Ci esesmani – w liczbie dwóch lub trzech – zaczęli odłączać od pędzonych ludzi dzieci w wieku poniżej 10 lat, kalekie staruszki i kobiety ciężarne. W ten sposób trafiła tam 81-letnia matka Anny Hołdakowej, która 8 sierpnia szła z nią i z córką na Dworzec Zachodni. Hołdakowa zeznała po wojnie, że była to ostatnia chwila, kiedy widziała matkę. Nie znała jej dalszych losów.
Wszystkie te osoby – z punktu widzenia Niemców zbędne i nieprzydatne – zostały umieszczone w domu Kosakiewicza. Przyglądał się temu 48-letni Stefan Urlich, który stosunkowo swobodnie mógł poruszać się po okolicy, bo pracował w kuchni dla kolejarzy, ulokowanej na sąsiedniej posesji. Następnego dnia widział w oknach domu dzieci i osoby dorosłe. Składając krótko po wojnie zeznanie, nie potrafił określić, ile mogło być tam osób, ale stwierdził, że było ich wiele i wszystkie lokale musiały być zapełnione. Późno wieczorem kolejnego dnia do kwatery, w której mieszkał Urlich, dobiegły niepokojące odgłosy: „(…) usłyszałem straszne jęki, krzyki i strzały dochodzące z posesji Kosakiewicza”. Mimo niebezpieczeństwa Urlich przekradł się rowem w pobliże domu. „Zobaczyłem wtedy, iż dom nr 54 stoi w płomieniach, a jednocześnie słyszałem dochodzące z płonącego domu straszne krzyki i przekleństwa rzucane na Niemców i wołanie dzieci «mamo». Nikt z płonącego domu nie uciekał, z tej strony okna były zabite deskami, drzwi musiały być zamknięte.
Od strony fabryki Lilpopa padały strzały seryjne, nie zorientowałem się, z jakiej broni. Zrozumiałem, iż płoną ludzie żywi zamknięci w domu, a żołnierze niemieccy stacjonujący w fabryce Lilpopa ostrzeliwują okna wychodzące na ulicę Bema”. Zbrodnia miała miejsce 11 sierpnia, choć tablica pamiątkowa w miejscu dawnej posesji Kosakiewicza podaje datę 9 sierpnia. Dom dopalał się przez kilka następnych dni. Urlich wrócił do Warszawy dzień po tym, jak Niemcy z niej uciekli, czyli był tu 18 stycznia 1945 r. Od razu poszedł na ul. Bema. „W miejscu, gdzie stał uprzednio dom Kosakiewicza, znajdowało się mnóstwo drobnych kości, prochów, czaszek ludzkich i piszczeli. Pod szkieletami łóżek żelaznych na parterze były grupki kości o rozmiarach drobnych, niedopalonych” – zeznał 26 stycznia 1946 r. Dziesięć dni wcześniej – 16 stycznia – na miejscu zostały przeprowadzone oględziny sędziowskie, według których nadal na miejscu zbrodni znajdowano ludzkie szczątki427. Gdy Urlich składał zeznanie, znów pracował i mieszkał na Woli. Idąc do pracy, każdego dnia mijał miejsce tej zbrodni. Zeznanie Urlicha potwierdził drugi świadek – strażak z fabryki Lilpopa Jan Wiśniewski, który z pewnego oddalenia widział płonący budynek i słyszał strzały karabinowe oraz wybuchy granatów.
Na Bema i sąsiednich ulicach prowadzących na Dworzec Zachodni zginęło wiele osób zastrzelonych z tego powodu, że nie nadążały za pędzonym pospiesznie tłumem. 12 sierpnia ten sam los spotkał 36-letnią Cecylię Trepkowską, która nie miała siły iść dalej z pędzonymi ludźmi. Zginęła przy Bema 28, co znaczy, że zabrakło jej niewiele metrów, aby dojść do dworca. Dwa dni wcześniej koło fabryki „Lilpop, Rau i Loewenstein”, której część zabudowań stoi do dziś, był rozstrzelany 50-letni Joachim Kowal, mieszkaniec sąsiedniej ul. Prądzyńskiego. 14 sierpnia przy wiadukcie u zbiegu z ul. Dworską (dziś Kasprzaka) Niemcy zastrzelili 70-letniego Floriana Urzykowskiego, który nie nadążał za pędzoną kolumną ludności cywilnej, a 22 sierpnia – 33-letniego Jana Staszewskiego. Na pobliskiej ul. Kolejowej zabity został Henryk Choiński, 25-letni ślusarz, który kulał i nie nadążał za resztą ludzi. We wrześniu w czasie demontażu urządzeń z tej fabryki zastrzelony został 54-letni Franciszek Krasiejko.
To przykłady ludzi, których nazwiska zostały odnotowane w zeznaniach powojennych. Ich śmierć widzieli bliscy i znajomi, dzięki czemu – w odróżnieniu od wielu innych – nie odeszli bezimienni.
.Każdego dnia dziesiątki wychodzących z miasta warszawiaków padało ofiarą zbrodniczych rozkazów. Miniewski tylko 10 sierpnia był świadkiem dwóch egzekucji. Przy fabryce Bramenco gestapowiec Müller kazał zatrzymać i rozstrzelać 20-osobową grupę mężczyzn i kobiet. Ten sam zbrodniarz wydał też rozkaz rozstrzelania grupy mężczyzn i chłopców w szkolnych mundurkach liczącej dwadzieścia kilka osób. Zginęli na podwórzu domu Wolska 26. Mordercami byli żandarmi z Poznania.
Tego samego dnia sierotą została 12-letnia Eulalia Rudak. Jej mama zginęła jeszcze przed Powstaniem, zakatowana w więzieniu Pawiak. 10 sierpnia mieszkańcy domu, w którym mieszkała, zostali przygnani do kościoła św. Wojciecha. Tam oderwano ją od ojca. Niemiec bił oboje kolbą karabinu, aż wreszcie rozerwał ich uścisk. „Niemiec włożył tę kolbę między nas i tak nią szamotał, myśmy się odsuwali, to coraz mocniejsze te uderzenia były”. Oboje czuli – jak wspominała po latach pani Matusiak-Rudak – że widzą się ostatni raz.
Dziewczynka straciła wtedy wszystko z dotychczasowego życia. Symbolem całkowitej straty było to, że przepadła wtedy nawet ukochana książka, ostatnia cenna dla niej rzecz, którą próbowała uratować – Antologia poezji polskiej. Podczas okupacji uczyła się z niej wierszy – „taka nasza książka, w zielonej skórzanej oprawie ze złotymi literami, piękna książka, na czerpanym, lekko kremowym papierze. (…) Bardzo kochałam tę książkę”.
Zenon Włodarski dostał się do niewoli na Starym Mieście. Wraz z ludnością cywilną był gnany ul. Elektoralną: „Była starsza babcia, z nią dziewczynka, pewnie wnuczka, nie miała więcej jak 12, może 14 lat. Kurczowo się babci trzymała. Była, jak na złość, akurat blisko zewnętrznej krawędzi całej kolumny. Jak przechodzili – minęli ją. Wrócił się jeden z nich, kiwnął ręką na drugiego i do tej babci. Babcię odepchnęli, a dziewczynkę – za rękę. Babcia zaczęła: «Panowie! Dajcie spokój! To moja wnuczka! Dajcie mi to dziecko!». Babcię pchnęli, babcia przewróciła się. Poderwała się natychmiast i pobiegła za wnuczką. Wciągnęli ją w tłum z powrotem: «Pani kochana! Co pani robi! Jeszcze panią zabiją!». «To jest moje najukochańsze dziecko! Chcę ją ratować! » «Pani nic nie zrobi!». Wzięli dziecko do swoich celów. Dosłownie 10, 15 metrów od nas wszystko się działo. Obdarli to dziecko do gołego! Do skóry obdarli wszystko! Jeden wyżywał się na niej, rozpiął spodnie, wyżywał się, ile tylko weszło. Jak zrobił swoje – odszedł, butelkę przechylił, popijał sobie, a drugi potem znów. Tylko ten drugi w inny sposób to załatwił. Jak spodnie podciągnął, to butelki już nie rzucił, widocznie musiał mieć pustą. Jak spodnie podciągnął, butelkę trzymał, dziewczynka leżała – nogi rozłożone – doszedł, przechylił się, butelkę w krocze jej wsunął i nogą popchnął. Wtedy widzieliśmy z daleka, że ziemia się zakrwawiła”.
15-letni Lucjan Spletsteser przeżył rozstrzelanie przy Halach Mirowskich. Rzucił się na ziemię, gdy padły pierwsze strzały. Potem przykryły go i zasłoniły ciała ofiar powtarzających się wielokrotnie egzekucji. Dołączył do grupy zmuszonej do usuwania trupów. Potem był gnany w stronę Dworca Zachodniego. Nie był to koniec. Ci, którzy nie nadążali lub nie spodobali się konwojentom, ginęli po drodze. „Za moją rękę z prawej strony trzymał się starszy pan. (…) Dostał w głowę, to jeszcze na Dworcu Zachodnim i ktoś podszedł i mówi: «A co to tutaj te…? A co to?». «Kawałki ciała». To była straszna rzeź, tyle ludzi leżało buchających krwią i parą, jeszcze żyli, ale głowa rozwalona, nie wiadomo, to już nie życie. To było tylko to, że tam jeszcze nerwy działały. Dużo ludzi zginęło. Odstrzeliwali ludzi starszych, kalekich, takich różnych mało ruszających się, niezdolnych do chodzenia. Prawdopodobnie chodziło o to, oni dostali rozkaz, żeby odstrzelać ludzi, z których nie będą mieli pożytku”.
Rozstrzelania przy Halach uniknął mieszkaniec tamtej okolicy 46-letni adwokat Stefan Talikowski. Mógł powiedzieć, że miał szczęście. Przeżył, podobnie jego rodzina. Stracił „tylko” dom, dobytek i został obrabowany przez żołnierzy z dywizji „Hermann Goering”: „Większość z nich miała długie kije w rękach, wszyscy zaś patrzyli na nas wrogo, nienawistnie i co chwila wymyślali nam od «polnische Banditen». Coraz któryś z nich doskakiwał do naszych szeregów i uderzał idących kijem po głowie. (…) żołnierze przeprowadzali w naszej kolumnie «rewizje osobiste» i kradli, co się dało. Mnie taki «bohater» ukradł srebrną, pamiątkową z wojska papierośnicę, zdjął z ręki zegarek Mosera i nawet wiecznym piórem nie pogardził”.
12-letni chłopiec Leszek Łacheta trafił na Wolę, do obozu przejściowego w kościele św. Wojciecha 6 września – po tym, jak Niemcy zdobyli Powiśle, gdzie wówczas przebywał ze swoimi rodzicami. Rabunek, przemarsz wśród ognia, trupów, bicia i zabijania wyglądały podobnie jak w poprzednich przypadkach. Niemcy maltretowali i lżyli wygnańców, ale niekiedy znajdował się wśród nich ktoś, kto okazywał współczucie. W pewnym momencie niemiecki oficer wyciągnął do chłopca rękę z pomidorem – „(…) już mam go chwycić, gdy ojciec mi na to nie pozwala. Jest mi przykro podwójnie, bo rozumiem, że przyjęcie podarunku w naszej sytuacji jest czymś, co nosi znamiona zdrady, ale przecież mam tylko 12 lat, jestem głodny i spragniony”. Leszek i jego rodzina zostali zagnani do kościoła św. Wojciecha. Na zewnątrz stała niemiecka ekipa filmowa, która kręciła scenę oddzielania mężczyzn od kobiet i dzieci. Następnie mężczyźni zostali zaprowadzeni, wraz z towarzyszącą im kamerą, pod zachodni mur kościoła. Reszta ludzi weszła do wnętrza świątyni. Gdy byli już w środku, usłyszeli strzały – to zostali rozstrzelani ich mężczyźni. „Jest rozpacz i straszliwe zmęczenie, ale nie ma histerii, nawet małe dzieci nie płaczą”.
Trudno orzec, co się stało z zapisem filmowym tamtej zbrodni – może przetrwał wojnę i kiedyś ujrzy światło dzienne. Nie wszyscy mężczyźni zostali zaprowadzeni pod mur, ocalał wtedy ojciec Leszka. Niestety, nie na długo, bo zginął wywieziony do obozu koncentracyjnego w Dachau. Tymczasem – mimo szalejącej wokół śmierci – w kościele ludzie mogli chwilę odetchnąć, poszukać bliskich i znajomych. I także w strasznych i upokarzających warunkach załatwić jeszcze coś: „Pod chórem było pełno odchodów, pełno ludzkich odchodów, sikam przy chrzcielnicy i uświadamiam sobie, że to moja pierwsza parafia, że tu byłem chrzczony. Trudno, od rana nie mogłem tego zrobić bez ryzyka pobicia, postrzału lub śmierci” – wspominał Leszek Łacheta.
***
Gdy na początku września padła Starówka, przez Wolę przeszli jej mieszkańcy i te liczne osoby, które tam się schroniły, uciekając z innych dzielnic, w tym Woli. „Widziałem sceny jak z Biblii” – relacjonował w swoim złożonym tuż po wojnie zeznaniu Edward Kowalski. Młody, 30-letni farmaceuta i student medycyny pracował w szpitalu AK na Starym Mieście. Na Wolę, do kościoła św. Wojciecha, trafił 2 września. Niemcy najpierw ciężko go pobili, ale potem zgodzili się, aby kierował grupą sanitarną złożoną z felczera i ośmiu sanitariuszek z AK.
W tym czasie teren kościoła od dawna funkcjonował jako regularny obóz przejściowy; używając obecnej terminologii – filtracyjny. Niemcy wyłapywali AK-owców i Żydów. W obu przypadkach oznaczało to natychmiastową śmierć. Pozostałych młodych mężczyzn i młode kobiety wywożono do obozów koncentracyjnych lub na roboty przymusowe. Plebania była zajęta przez gestapo i Sicherheitsdienst. Komendantem był Hauptsturmführer Alfred Spilker, jego zastępcą wspomniany już Adolf Feucht. „Specjalistą od wyszukiwania Żydów z transportów był podoficer SS Müller, uprzednio zatrudniony w Lublinie. Był to wysoki brunet, szczupły, o czarnych oczach, wyglądający na byłego policjanta” – zeznawał Kowalski. To ten sam Müller, który 10 sierpnia zarządził egzekucję przy fabryce Bramenco. Kowalski wchodząc do kościoła, ujrzał inferno: „(…) kościół brudny i zanieczyszczony, tłok i zaduch straszliwy, ranni razem z dziećmi i starcami, ludzie wyczerpani fizycznie i psychicznie do ostatka. Ogólna panika i przerażenie, co z nami będzie”. Grupa sanitarna zajęła miejsce w prezbiterium przy ołtarzu głównym i urządziła tam prowizoryczne ambulatorium. Zgromadzono porzucone przez uchodźców kołdry i koce, ułożono z nich legowiska dla rannych. Edward Kowalski zebrał wśród przetrzymywanych tam ludzi odrobinę lekarstw oraz opatrunków i rozpoczął pracę. Oprócz zajęć lekarskich zajął się ratowaniem mężczyzn zagrożonych rozstrzelaniem lub wywózką do obozów koncentracyjnych.
„Mówiłem, że ranny, że chory, wymyślałem różne preteksty albo bez pretekstu wciągałem ludzi przed ołtarz”. Niemcy czasem spełniali prośby Kowalskiego, czasem bezlitośnie go bili. Później, gdy Kowalski nawiązał kontakt z lekarzami ze Szpitala Wolskiego, zaczął szmuglować młodych ludzi najpierw do szpitala, a potem poza Warszawę, dzięki czemu spora grupa powstańców uniknęła wywiezienia na ciężkie roboty. Doktor Woźniewski ze Szpitala Wolskiego opisywał tuż po wojnie: „(…) od dnia 4 września do momentu kapitulacji Warszawy przed wielkim ołtarzem kościoła św. Wojciecha spełnia się wielka ofiara miłosierdzia.
„We dnie i w nocy zaczynają garnąć się ci najbiedniejsi, którzy potrzebują doraźnej opieki i pomocy. Stały nasz kontakt z kościołem pozwala nam na wykradanie za zgodą czy wbrew zgodzie władz niemieckich tłumów chorych i nieszczęśliwych. Szpital wypełnia się po brzegi. Nie ma prawie wolnego miejsca na kamiennych podłogach szpitalnych”.
Wspomniany kontakt ze Szpitalem Wolskim został nawiązany 7 września, gdy w kościele zjawił się dr Woźniewski, który chciał się zorientować w panującej tam sytuacji. Z charakterystycznym dla niego tupetem zwrócił się do stojącego przed kościołem gestapowca – który wyglądał na ważną osobę – oznajmiając mu, że przybył tu w celu przeprowadzenia inspekcji sanitarnej. Następnie wszedł i wytypował osiem osób, o których powiedział gestapowcowi, że kwalifikują się do leczenia szpitalnego. Niemiec nie oponował, więc owa ósemka rzeczywiście trafiła do Szpitala Wolskiego. Zachęcony powodzeniem „inspekcji” dr Woźniewski zaczął przeprowadzać je z podobnym efektem także w następne dni. Kilkanaście dni później Woźniewski przekonał się, że gestapowcem, którego tak lekko potraktował, był sam komendant Spilker.
.Przykładem śmiałej akcji było wydarzenie z 23 września, gdy do kościoła trafili powstańcy wzięci do niewoli na Czerniakowie, w tym jeden ciężko ranny, z przestrzelonym płucem. Wartownicy nie pozwolili zabrać ich do szpitala, motywując to tym, że nie są to cywile, ale „AK-Leute”, czyli ludzie z AK. Pozwolenia mógł udzielić tylko Spilker. Odmówił, ale jednocześnie zaproponował, aby dr Woźniewski – bo to on przyszedł w sprawie powstańców – zabrał do Szpitala Wolskiego 200 starców z domu Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności, który mieścił się na Krakowskim Przedmieściu. W trakcie rozmowy przyszedł inny gestapowiec, zwany przez Niemców „Roter Lump” (czyli czerwony lump), któremu Spilker polecił, aby wykonał polecenia Woźniewskiego. Doktor zorientował się, że „Roter Lump” nie słyszał całości rozmowy, więc postanowił zabrać z kościoła polskich jeńców do ciężarówki, którą otrzymał w celu przewiezienia starców. Udało się zabrać siedmiu powstańców, ósmego cofnęli niemieccy wartownicy, bo ten nie zdjął panterki i był obandażowany. Doktor Woźniewski skwapliwie na polecenie Niemców odesłał „bandytę” do kościoła, a tam kazał mu zdjąć panterkę, bandaże i cierpliwie czekać na następną próbę ewakuacji do szpitala. Siedmiu powstańców trafiło do Szpitala Wolskiego, a ciężarówka pojechała zabrać staruszków.
Jednocześnie Woźniewski polecił pielęgniarce Barbarze Wardziance wrócić do kościoła po resztę AK-owców. Nie powiedział jej przy tym, jaka jest sytuacja, więc Wardzianka była przekonana, że jest na to zgoda Niemców. „Wardzianka, w stroju pielęgniarskim, z pełnym tupetem, co niezawodnie działało na Niemców, zatrzymała na Wolskiej jakąś niemiecką ciężarówkę”. Bez przeszkód zabrała pozostałych 13 powstańców, w tym tego, którego Niemcy poprzednio cofnęli, i zawiozła ich do szpitala. Jeszcze tego samego dnia zostali wywiezieni furmanką poza Warszawę, prócz dwóch, którzy potrzebowali leczenia szpitalnego. Ten, którego Niemcy nie chcieli puścić z powodu bandaży i panterki, był właśnie tym ciężko rannym z przestrzelonym płucem. Miał 28 lat i nazywał się Karol Smogorzewski, pseudonim „Zenon”. Był skądinąd kuzynem żony dr. Woźniewskiego. Udało się go wtedy uratować, zmarł w 1978 r.
.Zasługi personelu Szpitala Wolskiego, zwłaszcza dr. Woźniewskiego, w ocaleniu setek ludzi były nie do przecenienia: „(…) wyczucie sytuacji, płynna niemczyzna, wielka śmiałość w pertraktacjach z Niemcami i zaskakująca ich pewność siebie pozwoliły mu na zapewnienie szpitalowi prymitywnych warunków bezpieczeństwa, a w okresie ewakuacji ludności z Warszawy uratowały setki ludzi, wyciągniętych z transportów dzięki jego sprytowi i odwadze” – oceniał dr Wesołowski. Po latach – w 1974 r., gdy ukazała się wspomnieniowa książka Woźniewskiego – odezwał się jeden z uratowanych przez siostrę Wardziankę. Był to Witold Garczyński, powstaniec z Czerniakowa. Miał wtedy 16 lat. Dostał się do niewoli 22 września. Jego najciężej rannych kolegów Niemcy rozstrzelali od razu, resztę jeńców przypędzili do kościoła św. Wojciecha. „Byliśmy częściowo bez odzieży, ja szczególnie cierpiałem z powodu od szeregu dni trawiącej mnie dyzenterii (czerwonki). Byłem u kresu sił, wycieńczony głodem i chorobą leżałem na pół omdlały na posadzce kościoła. I wtedy przyszło ocalenie. Pamiętam wywiezienie nas przez pielęgniarkę z kościoła, pamiętam, jak w bramie Szpitala chciał mnie esesman zastrzelić, jak pielęgniarka zapewniała, że jestem chorym cywilnym chłopcem”. Wardzianka uratowała go 23 września, czyli dzięki niej Garczyński był w rękach Niemców tylko jeden dzień. Po wojnie został lekarzem, zmarł w 1993 r.
Wcześniej, 10 września, do kościoła przyjechała komisja Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z Genewy. „Kościół jest pusty, w chwili gdy do niego wchodzimy, jakiś polski lekarz śpi na podłodze w prezbiterium, ołtarz jest nietknięty, oprócz zwykłych ozdób stoją na nim klatki pełne śpiewających kanarków, pozostawionych przez uciekinierów. Kiedy go budzimy, polski lekarz przeprasza, że się zdrzemnął, ale, jak dodaje, przez całą noc robił opatrunki i udzielał pomocy uciekającym (…)” – zapisał szef delegacji Paul Vyss. Śpiącym lekarzem był oczywiście Edward Kowalski. Członkowie rozmawiali z nim i pożegnali go słowami: „Odwagi, doktorze”. Stwierdzili, że poza stołem operacyjnym Kowalski nie dysponował żadnymi środkami opatrunkowymi ani lekarstwami. Wizyta nie poprawiła zasadniczo położenia wypędzanej ludności, ale od tamtej chwili Niemcy musieli trochę bardziej liczyć się z polskim personelem medycznym. Kowalski został oficjalnym lekarzem obozu przejściowego. „Od tej pory ci wszyscy, którzy parę dni temu mnie stłukli, ułatwiali mi pracę”. Pełnił tę funkcję do końca wypędzenia, potem dołączył do personelu Szpitala Wolskiego i z nim ewakuował się w październiku, już po kapitulacji Powstania.
Piotr Gursztyn
Fragment książki „Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona”, Wyd. Demart, 2014.