Piotr POGORZELSKI: "Zrozumieć Donieck. Zrozumieć Ukrainę"

"Zrozumieć Donieck. Zrozumieć Ukrainę"

Photo of Piotr POGORZELSKI

Piotr POGORZELSKI

Korespondent Polskiego Radia w Kijowie.

.Obwód doniecki zawsze sprawiał wrażenie oddzielnego państwa w granicach Ukrainy. Gdy przyjeżdżałem z Kijowa, od razu rzucały mi się w oczy inne sieci supermarketów czy stacji benzynowych. Wszystkie wydawały się działać tylko na wschodzie kraju, a te z centrum i zachodu pojawiały się jakby przypadkiem. Istniała tu silna identyfikacja lokalna, przy braku pełnych związków ze stolicą, a także dość duża bieda, przy jednoczesnym (błędnym zresztą) przekonaniu miejscowego społeczeństwa, że Zagłębie Donieckie karmi całą Ukrainę. Ubóstwo większości mieszkańców było wyraźniej widoczne na tle ekskluzywnych sklepów przy głównej ulicy Doniecka — Artema. Odnosiłem wrażenie, że w tym mieście łatwiej kupić drogą koszulę czy garnitur niż mleko i chleb.

.W Kijowie tzw. donieccy mieli opinię nieokrzesanych nowobogackich chamów, którzy wraz z dojściem Wiktora Janukowycza do władzy „zajęli” stolicę swoimi luksusowymi dżipami i limuzynami. Teraz na ich miejsce przyszli „uciekinierzy” ze wschodu. Stosunek do „donieckich” zmienił się w pewnym stopniu — teraz to są biedni, trochę nieokrzesani krewni, którzy potrzebują pomocy.

Człowiek doniecki = człowiek radziecki

.Donieck to miasto młode jak na standardy ukraińskie, nieodbiegające zresztą od polskich. Został założony w 1869 r. przez walijskiego przedsiębiorcę Johna Hughesa. Nazywał się wtedy Juzowka, od zrusyfikowanej wymowy jego nazwiska. Biznesmen, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, zbudował tam zakład metalurgiczny. W 1924 r. zmieniono nazwę miejscowości na Stalino. Od 1961 r. obowiązuje jego obecna nazwa — Donieck. Właściwie wszystkie miasta na wschodzie powstały według tego samego, XIX-wiecznego schematu: na stepie budowano zakład przemysłowy, a wokół niego domy. Te zakłady i domy trzeba było zasiedlić, dlatego do Zagłębia Donieckiego sprowadzano ludzi z całego ZSRR. Gdzieś po drodze gubili oni swoją tożsamość i jej miejsce zajmowała tożsamość radziecka, z czasem nabierająca silnego elementu lokalnego.

Najczęściej do Zagłębia Donieckiego w czasach industrializacji przyjeżdżali prości ludzie, niektórzy po wyrokach. Trudno je porównywać nawet do innych przemysłowych regionów Ukrainy, jak obwody charkowski czy dniepropietrowski, gdzie była prowadzona bardziej zaawansowana technologicznie produkcja, wymagająca jakichś umiejętności, wykształcenia. Tam była sprowadzana tzw. inteligencja robotnicza. W Doniecku mieli być silni ludzie, którzy byli w stanie pracować kilofem i młotem.

Bloger, dziennikarz i działacz pozarządowy Denys Kazanski potwierdza, że ludzie, którzy tam przyjeżdżali z całego ZSRR, budowali od zera nie tylko miasta, ale także swoją tożsamość — i była to właśnie czysto radziecka tożsamość, która niewiele (albo w ogóle) się zmieniła przez 23 lata niepodległości Ukrainy. „Nie ma tu architektury, nie ma tradycji. Jedyna, jaka jest, to tradycja radziecka, czyli sowieckie zwyczaje. Jedyne święta to Nowy Rok, dwudziesty trzeci lutego, czyli Dzień Obrońcy Ojczyzny (»Dzień Mężczyzny«), ósmy marca (Dzień Kobiet), pierwszy maja (Dzień Pracy) i dziewiąty maja (Dzień Zwycięstwa). Po Nowym Roku jest tydzień wolnego, część jedzie za miasto, a część po prostu pije i je sałatki. O żadnym Bożym Narodzeniu, nawet w formie czysto obrzędowej, nie ma mowy” — zauważa.

Doniecka mentalność to jednak nie tylko sałatki i wódka, ale też podejście do wolności, swobody. Tam cały czas jest ona czymś podejrzanym. „W Kijowie czuję się swobodniejsza, bo w Doniecku jest Związek Radziecki — więcej niewolnictwa. Ta mentalność rodziła się przez lata, historia Doniecka to historia radziecka, więc jacy mogą być tam ludzie? Sowieccy oczywiście” — tłumaczy dziennikarka i aktywistka donieckiego Majdanu Tetiana Zarowna, która po rozpoczęciu wojny uciekła ze wschodu. Zresztą podobnie jak niemal wszyscy moi rozmówcy.

Działacz pozarządowy i politolog Stanisław Fedorczuk podkreśla, że radziecka mentalność obejmująca posłuszeństwo była potrzebna do utrzymania efektywności produkcji. „Krajowi jest potrzebny węgiel i metal, a nie wasze myśli o przyszłości. Macie pracę, pensję, więc dziękujcie za to. W Zagłębiu człowiek to była funkcja w warsztacie, nieważne, czy piszesz artykuł, czy produkujesz jakiś element. Jeżeli ktoś myślał o jakiejś wysokiej materii, to był już niepotrzebny, trzeba było go wysłać na północ” — stwierdza. Początkowo niektórzy tego nie rozumieli, szczególnie ci, których przesiedlono z zachodniej części Ukrainy — chcieli nie tylko dachu nad głową i bieżącej wody, ale jeszcze mydła, a co więcej, chcieli mieć własne gazety po ukraińsku, po polsku czy w jidysz… Tylko po co, jeśli jest gazeta „Prawda” — wydawały się mówić władze.

.Ponieważ w Zagłębiu Donieckim nie było miejsca dla niepokornych, wschód radzieckiej Ukrainy stał się prawdziwym terytorium terroru. Gdy ludzie byli wysiedlani albo masowo umierali w latach 30. XX w. w czasie wielkiego głodu, na ich miejsce przywożono kolejnych przesiedleńców, cały czas trwała rotacja ludności. Nie ma nawet dokładnych danych dotyczących prześladowań, ponieważ pozostają one utajnione w archiwach Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Koniec końców wyrobiło to w ludziach szczególne podejście do życia. „Szkoda tych ludzi, bo oni się przyzwyczaili do bycia upokorzonym, tak by to nie wywoływało żadnego dyskomfortu. Upokorzenie pozwalało im na niemyślenie o czymkolwiek” — podkreśla Fedorczuk, choć jednocześnie zauważa, że nie można mówić o czymś takim jak mentalność danego regionu.

Innego zdania jest miejscowy dziennikarz Wołodymyr Bojko. Dla niego istnieje coś takiego jak lokalna, doniecka tożsamość. Jego zdaniem obwód ten jest w dużym stopniu zlumpenizowany, dominuje tam mentalność kryminalna. Przede wszystkim dlatego, że przez lata zsyłano tam ludzi, aby resocjalizowali się przez pracę w zakładach przemysłowych. Dlatego też gdy na początku lat 90. w całym byłym ZSRR mieliśmy do czynienia z falą przestępczości zorganizowanej, w Zagłębiu Donieckim była ona wyjątkowo silna. Bardzo słabe władze w Kijowie oddały rządy na wschodzie w ręce miejscowych „biznesmenów” i „polityków” powiązanych ze światem przestępczym. Ostatecznie zrobił to Leonid Kuczma w 1998 r., przed wyborami prezydenckimi, które odbyły się rok później: „Kuczma zwrócił się wówczas do miejscowych kryminalistów, aby go poparli, żeby nie dopuścić do wygranej komunisty Petra Symonenki. Komuniści mieli duże poparcie na wschodzie. Doszło do wymiany. Kuczma dał immunitet przestępcom, a oni mu zapewnili zwycięstwo na wschodzie. Morze Azowskie jeszcze długo potem wyrzucało worki z głosami. Od tego czasu nie ma wyborów w Zagłębiu Donieckim” — opowiada Wołodymyr Bojko. Potwierdza to pochodzący z tego regionu socjolog Pawło Żownirenko — jego zdaniem rok 1999 był początkiem przechodzenia miejscowych „autorytetów kryminalnych”, czyli wyższych rangą przestępców, do lokalnych, a potem do centralnych władz. „W dwa tysiące czwartym roku Wiktor Juszczenko odpuścił sobie kampanię w Zagłębiu Donieckim. On i tak zwane partie demokratyczne odpuściły sobie wybory parlamentarne w dwa tysiące szóstym i dwa tysiące siódmym roku. Oddano obwody doniecki i ługański miejscowym siłom” — podkreśla Żownirenko.

A miejscowi rządzili tak jak umieli, czyli niszcząc, często fizycznie, wszelkie przejawy mentalnej niezależności. Likwidowano m.in. niezależne związki zawodowe górników, które były zagrożeniem i dla właścicieli zakładów przemysłowych, i dla władz, zarówno centralnych, jak i lokalnych. „W Doniecku masz prawo mieć własne zdanie, gdy masz »brygadę«, czyli swoich ludzi, gdy umiesz pobić, poniżyć, zamordować. Wtedy jesteś »człowiekiem« i możesz mieć własne zdanie. Jeśli nie, to przyjdą po ciebie, jak nie karki, to miejscowa inspekcja podatkowa, a jak nie ona, to milicja, która cię zakatuje w lesie” — mówi Stanisław Fedorczuk. Jedyną władzą jest przemoc. Nie było i nie ma konkurencji, ani politycznej, ani gospodarczej czy społecznej — jest monopol jednej partii, grupy przestępczej.

Podobnie uważa redaktor naczelny portalu Wiadomości Zagłębia Donieckiego Ołeksij Macuka. Jego zdaniem ukraińscy politycy podzielili kraj na strefy wpływu i ci prozachodni nie docierali i nie jeździli na wschód. Partia Regionów traktowała Zagłębie Donieckie jako swoje księstwo — wzmacniała apatię, hamowała rozwój instytucji pozarządowych i tworzyła własne fasadowe organizacje, np. Sojusz Młodych Regionów czy Komitet Wyborców Zagłębia Donieckiego, który miał być odpowiedzią na istniejącą od 20 lat pozarządową organizację Komitet Wyborców Ukrainy. Zresztą na czele KWZD stał człowiek, który teraz jest członkiem władz samozwańczej Republiki Donieckiej.

Ołeksij Macuka, podobnie jak inni moi rozmówcy, wskazuje na charakterystyczny dla wschodu Ukrainy postradziecki i postindustrialny paternalizm. Zwraca jednak uwagę, że mieszkańcy regionu dzielą się na kilka grup, które wzajemnie się przenikają. Podział ten szczególnie unaocznił się w czasie wojny:

  • Mieszkańcy, którzy żyją na terenie samozwańczej Republiki Donieckiej. Istnieje tam pewna, co prawda dość słaba, samoorganizacja społeczeństwa.
  • Ci, którzy uciekli na pozostałą część Ukrainy i na Zachód. Mają wyższy poziom samoorganizacji — są grupy, które pomagają uchodźcom i tym, którzy zostali w Doniecku.
  • Ludzie, którzy pojechali na wschód: na terytorium byłego ZSRR, głównie do Rosji. „U tych ludzi doszło do całkowitego rozpuszczenia tożsamości, nawet nie narodowej, a regionalnej. Oni sobie pojechali do Nowosybirska i po prostu tam żyją. To są ci, którzy zadowalali wszystkich polityków (prozachodnich też): kisiel, biomasa, która nie chce i nie może sama się obronić, stworzyć żadnej instytucji, nie może walczyć o swoje prawa, musi mieć dyrektora, generalną linię i ZSRR” — mówi Macuka.

To trzecie Zagłębie przenika się przede wszystkim z tym pierwszym. „W tej grupie są ludzie, emeryci, którzy nie mogli wyjechać, którzy tęsknią za ZSRR i mieli w listopadzie dwa tysiące czternastego takie radzieckie wybory: jeden rzeczywisty kandydat i kolejka, żeby oddać głos” — dodaje dziennikarz.

Bez protestów

.Jasne jest zatem, że mimo, jak wspomniałem, ogromnych rozbieżności w dochodach wąskiej elity i całej reszty społeczeństwa, w Doniecku i w obwodzie prawie nigdy, a szczególnie w ostatnich latach, nie było większych protestów. Dochodziło co prawda do manifestacji weteranów Czarnobyla, czyli ludzi, którzy zajmowali się likwidacją skutków katastrofy, ale nie były to masowe wystąpienia.

Najbardziej liczne manifestacje miały miejsce jesienią 2012 r. w Mariupolu i były związane z zatruciem powietrza w mieście. Rzeczywiście jest z tym duży problem — nawet jak przyjeżdża się z zanieczyszczonego Doniecka, w Mariupolu od razu daje się wyczuć charakterystyczny zapach dymów z miejscowych hut, którego nie ma w stolicy obwodu. Położone są one bezpośrednio nad Morzem Azowskim i turysta, który przyjedzie do miasta i odwiedzi miejscową plażę, będzie miał „wspaniały” widok na otaczające ją zakłady przemysłowe. Aby do niej dotrzeć, trzeba przejść przez most nad torami kolejowymi, z którego widać hutę i ciągnące się sznury wagonów towarowych. Lekarze mówią wręcz o zatruciu miasta, o tym, że w mariupolskim powietrzu jest ok. 50 toksycznych związków, które osadzają się w organizmie, czasem łącząc się w jeszcze bardziej trujące substancje.

Jesienią 2012 r. mieszkańcy Mariupola wyszli protestować przeciwko przedsiębiorstwu Azowstal należącemu do grupy Metinwest księcia Zagłębia Donieckiego i najbogatszego Ukraińca Rinata Achmetowa. „W mieście wisiał smog, nie dało się oddychać, nawet w domach” — wspomina Maksim Borodin, jeden z organizatorów protestu, który zaczął walkę o czyste powietrze już na początku 2012 r., kiedy to jego żona po raz pierwszy zaszła w ciążę. Początkowo władze lokalne i przedstawiciele Metinwestu zbywali manifestantów, aż w końcu w listopadzie rozpoczęły się masowe protesty. Na demonstrację ludzie przyszli w maskach, z hasłami: „Mariupol to nie Donbas, ekohorror nie dla nas”. Było ok. 5 tys. osób — co jak na wschód Ukrainy jest dużą liczbą — a wśród nich wiele z dziećmi. Organizatorzy nie liczyli na tak masowy udział w proteście i musieli dodrukowywać kartki z petycją, pod którą można się było podpisać. (Podpisało się ok. 14 tys. osób). Apelowali też do mieszkańców, aby nie wierzyli w standardowe wytłumaczenie miejscowych władz i oligarchów, którzy twierdzili, że każdy musi wybrać: albo stabilna praca, albo czyste powietrze. Na stronie rady miejskiej można było znaleźć instrukcję, aby raczej nie wychodzić z domu, na zewnątrz chodzić w maskach, a gardło płukać dwuprocentowym roztworem sody lub pić wodę „Borżomi”. Protesty przyniosły jednak pewien efekt — przecież biznes nie lubi rozgłosu, szczególnie tak duży jak Rinata Achmetowa. Zamknięto niektóre części zakładów odpowiadające za największe zatrucie środowiska, w tym piece martenowskie. Sytuacja trochę się poprawiła, nadal jednak powietrze nie spełnia sanitarnych norm. Można to odczuć samemu, przyjeżdżając do Mariupola.

Majdan w Doniecku

.W czasie Majdanu w Doniecku nie było wielkich manifestacji. Były to raczej spotkania ludzi, którzy się dość dobrze znają, w okolicach pomnika Tarasa Szewczenki, niemal tuż przy opanowanym później przez separatystów budynku administracji obwodowej. Raz było to dziesięć osób, raz kilkadziesiąt, a innym razem kilkaset. Potem, gdy politycy Partii Regionów zaczęli przysyłać dresiarzy bijących manifestantów, protestujący zmienili format i miejsce protestów. Spotykali się nad rzeką Kalmius w namiocie modlitewnym. „To, czym zdobył moje serce doniecki Majdan, to odczucie jedności i ekumeniczności. Obok mnie stał muzułmański mufti, protestancki pastor, księża: rzymskokatolicki, greckokatolicki i prawosławny” — wspomina Stanisław Fedorczuk.

Doszło do sytuacji, w której namiot modlitewny był jedynym miejscem, gdzie można było publicznie wyrazić poglądy odmienne od poglądów separatystów. I on był jednak regularnie niszczony, podpalany, a jego uczestnicy bici, czy, jak pastor jednej z protestanckich organizacji religijnych Serhij Kosiak, po prostu porywani i torturowani. „Ten konflikt jest zbudowany na kłamstwie, któremu ludzie pozwolili rozwinąć się w swoich głowach. Oni żyli w strachu przed mitycznymi »banderowcami« i Prawym Sektorem. Mnie porwali, bo doniósł na mnie mój bliski kolega, który twierdził, że mam kontakty z »faszystowską juntą«” — opowiadał mi Serhij Kosiak. W budynku administracji obwodowej separatyści zorganizowali sobie własną służbę bezpieczeństwa, którą nazwali tak jak w czasach radzieckich: NKWD, czyli Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych, i tam katowali porwanych. Serhij Kosiak był bity specjalnymi pałkami, młotkami i przesłuchiwany przez bojówkarza z Kaukazu, który zapowiadał, że to dopiero początek. „Gdy bili, to się modliłem, a gdy przestawali, opowiadałem im o Bogu. I to było dla nich dziwne, nie mogli tego zrozumieć” — dodał pastor. W końcu zwrócono mu wszystkie rzeczy i wypuszczono z budynku. Wstawił się za nim ktoś inny z separatystów.

Wracając do prozachodnich protestów — brali w nich udział głównie młodzi ludzie: studenci, dziennikarze, działacze pozarządowi. Oczywiście nie było wśród nich dziennikarzy z mediów lojalnych wobec Partii Regionów, choć czasem przychodzili, aby pośmiać się z protestujących. Tak było wtedy, gdy zorganizowano manifestację poparcia dla koleżanki i działaczki pozarządowej Tetiany Czornowoł, która została ciężko pobita pod koniec grudnia 2013 r. „To są content managers, którzy pisali teksty na zamówienie, takie żeby konkretną liczbę razy była wymieniona nazwa Partii Regionów. W lokalnej telewizji średnia była sześć razy na piętnaście minut. Dla nich to rzemiosło, a nie informowanie społeczeństwa — oni nie czują żadnej odpowiedzialności. Nie myślą o tym, że my jako dziennikarze tworzymy środowisko, w którym żyjemy” — mówi Ołeksij Macuka.

Przychodzili za to ci, którzy nigdy wcześniej nie protestowali. Tetiana Zarowna podkreśla, że Majdan zrobił z niej działaczkę pozarządową. „Przyszłam na manifestację jako reporterka, żeby zrobić materiał, ale mam rozwinięte poczucie sprawiedliwości i gdy zobaczyłam, że silny bije słabego, to stanęłam po stronie słabych. Później już to mnie bili i rzucali we mnie kamieniami i jajkami” — opisuje.

To była dość mała grupa, która chciała żyć w normalnym państwie, działającym na takich samych zasadach dla każdego obywatela. Wszyscy byli święcie przekonani o słuszności swoich racji, ale towarzyszył im strach: strach przed pobiciem albo zwolnieniem z pracy za poparcie prozachodnich protestów. „W Doniecku było mało majdanowców, ale i tak dzięki Wiktorowi Janukowyczowi coraz więcej ludzi chciało zmian. Może gdyby nie on, żylibyśmy spokojnie w przekonaniu, że zmiany są niemożliwe i że zawsze można znaleźć coś dobrego, małe radości” — zaznacza Zarowna.

Większość mieszkańców Zagłębia Donieckiego jednak nie przyszła ani nie popierała protestów, choć rządy Partii Regionów trwały tam o wiele dłużej niż w pozostałej części Ukrainy. Dlaczego? „Myślę, że ludzie, którzy nie przyszli, to ci, którzy nie wierzyli, że taki protest może coś zmienić. Część chce zmienić układ, a część jest zadowolona, że ma pensję i chleb, i prosi, żeby ich zostawić w spokoju. Mówią nam: »Chcecie mieć wolność, to ją miejcie, ale nas zostawcie, my nie chcemy i nie będziemy umierać za wolność, my musimy karmić swoje rodziny. Nie wierzymy, że ktoś z was zwycięży, pokona klan doniecki i wszystkie te mafijne ugrupowania, które mają milicję, prokuraturę i Służbę Bezpieczeństwa«” — tłumaczy Stanisław Fedorczuk.

.Tradycyjnie do Doniecka nie przyjechał nikt z prozachodnich polityków, ani ważnych, ani mniej ważnych. Dla manifestujących najważniejsze jednak było to, aby pozostać w zgodzie z własnym sumieniem. „Byłem w Kijowie i fajnie było poczuć te masy ludzi, ale trzeba było chodzić na Majdan w Doniecku, bo tam może beze mnie nie miałby kto stać. Wszyscy rozumieliśmy, że występujemy przeciwko Partii Regionów, która zdobyła i kupiła właściwie wszystko w naszym mieście, że nasze perspektywy są marne, ale chodziło o manifestację naszych poglądów, przede wszystkim dla siebie” — podkreśla Fedorczuk.

Partia Regionów i władze organizowały swoje „antymajdany”. Zwożono na nietituszków, a także przedstawicieli konkretnych dzielnic miasta. Każda miała dostarczyć określoną liczbę demonstrantów. „Tym ludziom tak naprawdę nie był potrzebny ani Majdan, ani antymajdan” — mówi Ołeksij Macuka. Podobne towarzystwo przywożono do stolicy na proprezydenckie manifestacje. Porażała obojętność tych ludzi, którzy albo stali, tępo patrząc w dal, albo grali w piłkę i rozmawiali ze znajomymi, nie zważając na to, co się dzieje na scenie. Część nie była nawet w stanie sklecić zdania, dlaczego tam stoją, część w ogóle odwracała się od mikrofonu. Ale trzeba przyznać uczciwie: zdarzali się też tacy, którzy święcie wierzyli w to, że Wiktor Janukowycz jest dobrym prezydentem, a Unia Europejska nie jest Ukrainie potrzebna. Byli pewnie też tacy, którzy wierzyli ówczesnemu premierowi Mykole Azarowowi, który zapewniał ze sceny, że Wspólnota to „gejropa” i Kijów będzie musiał zalegalizować związki homoseksualne na życzenie Brukseli. Największe świństwo polityków Partii Regionów polegało jednak na tym, że sami od dawna byli jedną nogą w tej strasznej „gejropie”, mieli tam swoje majątki i zarejestrowane przedsiębiorstwa. Woleli jednak, żeby zwykli Ukraińcy nigdy tam nie trafili. Było to typowe podejście kolonialne, tyle że w odniesieniu do własnego kraju. Choć może nie uważali go za własny? Może własna była Rosja, a nie Ukraina?

.Po zwycięstwie rewolucji w Kijowie zaczęto organizować w Doniecku manifestacje „za jedność Ukrainy”. Powołano Komitet Patriotyczny Zagłębia Donieckiego. Zrezygnowano z haseł takich jak „Sława Ukrainie”, które na wschodzie kojarzą się ze skrajnym nacjonalizmem, „banderyzmem”, jak mówią. Zwiększyło to trochę liczebność patriotycznych manifestacji. Rosjanie zabierali wtedy Ukrainie Krym, co mobilizowało nowe szeregi niezadowolonych.

Ideologiczni przeciwnicy organizowali wtedy prorosyjskie protesty, które też stawały się coraz liczniejsze. Nie wynikało to jednak z wewnętrznej mobilizacji, a raczej zewnętrznej. „Po zwycięstwie rewolucji w Zagłębiu Donieckim panował nastrój zemsty, chęci odegrania się na Kijowie” — mówi Tetiana Zarowna. Te nastroje podgrzewała rosyjska propaganda. Zdaniem dziennikarki przez lata rządów Partii Regionów i komunistów w Zagłębiu Donieckim kultywowany był szacunek do wszystkiego co rosyjskie, w tym do tamtejszych mediów.

Dlatego na pytanie: „Skąd się wzięli separatyści?” Ołeksij Macuka odpowiada: „Oni zawsze byli i nazywali się Partia Regionów. Jeżeli spojrzymy na tezy programowe i hasła Republiki Donieckiej i Partii Regionów, to zobaczymy absolutne podobieństwo” — przekonuje. Rzeczywiście, ugrupowanie Wiktora Janukowycza wielokrotnie mówiło o odrębności Zagłębia Donieckiego. Ta idea pojawiła się zresztą pierwszy raz jeszcze w czasach ZSRR. Potem, w 1994 r., czyli już w niepodległej Ukrainie, zorganizowano tam sondaż przypominający referendum, w którym większość mieszkańców opowiedziała się za autonomią. Później, po pomarańczowej rewolucji, mówiono o tym samym — odbył się wtedy sławetny zjazd separatystów w Siewierodoniecku, który także zorganizowała Partia Regionów.

Separatyści, siła sprawcza prorosyjskich niepokojów, byli kiedyś małą grupką marginalnych polityków z niezarejestrowanych przez władze organizacji, w tym z jednej, która nazywała się Republika Doniecka. Reszta mieszkańców też miała prorosyjskie poglądy, ale nie widziała konieczności jakiejkolwiek samoorganizacji, ponieważ ich przekonania wyrażała Partia Regionów bądź osoby pośrednio z nią związane. Po Majdanie ugrupowanie Wiktora Janukowycza straciło jednak dużą część swojego wpływu na Zagłębie Donieckie. Niektórzy mieszkańcy wschodu zaczęli uważać ówczesnego prezydenta za zdrajcę, który nie dość, że nie rozprawił się ostatecznie z manifestantami, to jeszcze uciekł z Ukrainy, zostawiając swój lud na pastwę „krwawych banderowców i kijowskiej junty”. Te opuszczone owieczki przejęli nowi pasterze, czyli właśnie separatyści. Zresztą część z nich była już wcześniej związana pośrednio z Partią Regionów. Nie były to twarze tego ugrupowania, ale ludzie od brudnej ideologicznej roboty. W dodatku teraz mieli wsparcie Rosji, której zależało na tym, aby destabilizować sytuację we wschodniej części Ukrainy. I nie tylko Rosji — o czym później.

To, do czego doszło po zwycięstwie Majdanu, Denys Kazanski tłumaczy w następujący sposób. Ukraina przez cały okres niepodległości była podzielona na dwie części: postradziecką i ukraińską. Zachodnia Ukraina w 1991 r. zgodziła się żyć według zasad radzieckiej Ukrainy — np. obchodzić sowieckie święta, w tym Dzień Obrońcy Ojczyzny 23 lutego. „Po rewolucji godności po raz pierwszy powiedziano Zagłębiu Donieckiemu, że ma żyć według zasad ukraińskich, a nie radzieckich. Ludzie stamtąd odpowiedzieli: »A nie, my będziemy żyć jak dotąd«. Ta wojna powinna była się odbyć w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym roku, gdyby wówczas Ukraina od razu zadeklarowała swój ruch na Zachód. I wtedy na Ukrainie powinien być zrealizowany scenariusz jugosłowiański. Jednak nie doszło do tego, bo cały kraj zgodził się żyć na radzieckich zasadach. Mieliśmy taką Ukrainę radziecką, ale formalnie niezależną od Rosji” — kończy swój krótki wykład Kazanski.

Według Pawła Żownirenki prorosyjskie protesty miały jednak przede wszystkim charakter socjalny. „To jest rzeczywiście społeczny bunt. Ludzie chcą mieć pracę, normalną pensję. Chcą mieć normalne sądy. Rosyjska propaganda podpowiedziała, że winna wszystkiemu jest władza w Kijowie. Ale nie ta dotychczasowa: Azarow i Janukowycz, a »faszystowska junta«. Moim zdaniem rosyjska flaga to »fuck« pokazany Ukrainie” — uważa.

Dla Ołeksija Macuki separatyści to po prostu ludzie, którzy dobrze bronią swoich własnych interesów, a nie interesów ludności: „Oni zrozumieli, że teraz przyjdą Kołomojski z Poroszenką i skończą się czasy panowania w Zagłębiu tak, jak to było dotychczas”. Jego zdaniem oni po prostu przykryli swoje interesy powłoczką separatystycznej ideologii i walki o sprawiedliwość społeczną. Według dziennikarza Wołodymyra Bojki w obwodzie donieckim nigdy nie było prawdziwych separatystów chociażby z tej przyczyny, że nie ma tam oddzielnego narodu. Odpowiedzialny za jego „pojawienie się” jest zdaniem Bojki najbogatszy obywatel Ukrainy, pochodzący z Doniecka Rinat Achmetow. „On chce zachować niezależność od Kijowa. Jego aktywa, które przynoszą dochód, są poza obwodem donieckim. W samym Doniecku ma za to kopalnie i zakłady metalurgiczne, które przynoszą straty, ale Achmetow otrzymuje na nie dotacje. Chce większych dotacji i gwarancji tego, żeby nadal mógł wyznaczać miejscowego prokuratora i inne miejscowe władze” — podkreśla Bojko. Inni moi rozmówcy nie są aż tak radykalni. Część z nich podejrzewa, że rzeczywiście na samym początku za separatyzmem stali miejscowi biznesmeni, w tym Achmetow, a także tzw. rodzina, czyli sam Wiktor Janukowycz i jego otoczenie. Później jednak, z powodu włączenia się do gry Kremla, stracili kontrolę nad bojówkarzami, którzy w większym stopniu polegali na pomocy Moskwy. Jednak tylko na pewien czas. Odzyskali swoje wpływy wraz z osłabieniem gospodarczym Rosji, która nie była w stanie samodzielnie finansować samozwańczych republik.

Według Tetiany Zarownej Achmetow liczył, że uda mu się usiedzieć na dwóch stołkach: wspierać Kijów i jednocześnie mieć dobre układy z bojówkarzami. „Ale w czasach wojny nie jest to efektywne” — uważa dziennikarka.

Redaktor naczelny Wiadomości Zagłębia Donieckiego uważa, że początek konfliktu stanowiły zwykłe donieckie rozgrywki. Jego zdaniem Wiktor Janukowycz wspierając separatystów, mścił się na… Rinacie Achmetowie za to, że ten nie pomógł mu przy „ewakuacji” z Kijowa w lutym 2014 r. „Logiczne byłoby, gdyby wtedy Janukowycz przyjechał do Doniecka i tam ukrył się w rezydencji Luks należącej do Achmetowa. Wtedy działający prezydent mógłby sformować armię i ruszyć na Kijów. Ale oligarcha nie zdecydował się udzielić takiej pomocy i Janukowycz uciekł do Rosji” — tak widzi sprawę Macuka. Później ludzie związani z Achmetowem pojawili się wśród separatystów, ale jeszcze później stracił on całkowicie wpływ na bojówkarzy — uważany za jego człowieka mer Doniecka Ołeksandr Łukianczenko musiał uciekać z miasta, bo grożono mu śmiercią. Chociaż podobno w grę tutaj wchodziły jeszcze inne rozgrywki sprzed dziesięciu lat i z poprzednich wyborów mera Doniecka.

.Jak już wspomniałem, na wiosnę liczebność manifestacji zarówno promoskiewskich, jak i prozachodnich zwiększyła się. Dochodziło do aktów agresji. Prozachodni manifestanci nie mogli liczyć na wsparcie ze strony organów ścigania. Jedna uczestniczka skarżyła mi się, że funkcjonariusze wręcz zażądali od niej, żeby schowała żółto-niebieską wstążkę. W starciach zginęła co najmniej jedna osoba. „Przekonano ludzi, że nikt im nie pomoże. Jeżeli kogoś pobito, milicja przyjmowała oświadczenie, ale dalej sprawą się nie zajmowała. Gdy porwano flagę, nikt nie wszczynał śledztwa” — mówi Stanisław Fedorczuk. W działaniach tych czasem brali udział nawet milicjanci, których w samym obwodzie donieckim jest kilkanaście tysięcy. „Tak naprawdę do budynków użyteczności publicznej wchodzili nie separatyści, a milicjanci. Milicjanci werbowali i przywozili »turystów« na antyukraińskie akcje. To oni dawali separatystom broń i katowali aktywistów” — twierdzi dziennikarz Wołodymyr Bojko.

Podobnie o miejscowych reprezentantach aparatu państwowego myśli jego kolega Artem Furmaniuk: „W latach dziewięćdziesiątych w obwodzie donieckim sytuacja kryminalna była o wiele gorsza niż na pozostałym terytorium Ukrainy, a potem kryminał zjednoczył się z władzą i wziął ją sobie na służbę. Organy ścigania też. I cały czas jest tak samo” — podsumowuje. Według doniesień mediów do separatystów dołączyli także niezadowoleni z działań nowych władz w Kijowie funkcjonariusze z innych regionów Ukrainy. Zapewne dość dużą rolę odgrywała kwestia finansowa — policjant w Rosji, jak to bywa w państwie policyjnym, zarabia o wiele więcej niż na Ukrainie. Niektórym funkcjonariuszom to wystarczyło, aby poprzeć separatystów, którzy obiecali, że ich niepodległe quasi-państwa niedługo staną się częścią Federacji Rosyjskiej. Dodatkowym bodźcem były pieniądze, które funkcjonariusze, gdy jeździli do Kijowa w czasie rewolucji, otrzymywali do ręki jako dodatek od Wiktora Janukowycza i jego otoczenia za wierną służbę. „W Doniecku kierownictwo milicji w czasie Majdanu i po nim to byli ludzie Janukowycza, którzy nie widzieli żadnego sensu w obronie nowej władzy, bo i tak wiedzieli, że ta usunie ich ze stanowisk” — zauważa Denys Kazanski. Na 17 – 18 tys. milicjantów w obwodzie donieckim, czyli prawdziwą armię, która mogła stłumić prorosyjskie bunty w zarodku, zdarzyły się jedynie pojedyncze przypadki funkcjonariuszy, którzy stawiali opór separatystom. Tak było np. w Gorłówce, gdzie kilku milicjantów z miejscowej komendy przeciwstawiło się bojówkarzom. Większość komendy się im jednak podporządkowała i stanęła na baczność przed miejscowym watażką Ihorem Bezlerem, który został później prawdziwym księciem Gorłówki. Jednak jego samodzielność zaczęła drażnić Moskwę i jesienią 2014 r. wysłano go na „urlop” na Krym. „Jeżeli na początku milicjanci zabiliby dziesięciu separatystów, wszystko by się skończyło i uniknęlibyśmy tych tysięcy ofiar, które teraz mamy” — zauważa trzeźwo Denys Kazanski.

Kijów tymczasem starał się rozmawiać z bojówkarzami, co zdaniem Stanisława Fedorczuka było i jest błędem. „Donieck rozumie tylko język siły. Ten, kto ma więcej nabojów, rządzi. Ale Kijów tego nie pojmuje, szuka rozmówców, myśli o federalizacji, o drugim języku państwowym. A to nie działa, bo separatyści nie mają ideologii i filozofii; to są złodzieje, terroryści i mordercy. Im jest wszystko jedno, czy walczą pod hasłami Donieckiej Republiki Ludowej, czy Ługańskiej, czy Noworosji. Choć są też imbecyle, którzy szczerze wierzą w to, że można odbudować rosyjskie imperium w dwudziestym pierwszym wieku i że oni to zrobią” — mówi politolog.

To oczywiście obraz uproszczony. Niektórzy eksperci wyróżniają wśród separatystów kilka frakcji: wojskowych (rosyjskich, ale też byłych ukraińskich), ideowców (walczących za niepodległość bądź dołączenie do Rosji, bądź też szeroką autonomię w ramach Ukrainy), najemników i bandytów (z Zagłębia Donieckiego i Rosji, przede wszystkim z Kaukazu Północnego, Abchazji i obu Osetii), a także wszelkiej maści wariatów, którzy zjeżdżają na wschód z całego świata. Wśród separatystów walczących z bronią w ręku są m.in. obywatele Polski, Francji czy Brazylii.

Pożegnanie z Donieckiem

.Większość moich rozmówców znałem jeszcze z czasów, gdy jeździłem do Doniecka obserwować przygotowania do Euro 2012. Później odwiedzałem to miasto, gdy już pojawili się separatyści. Ludzie, z którymi niedawno rozmawiałem, nie mieszkają jednak aktualnie w Doniecku. Wszyscy wyjechali do Kijowa i innych ukraińskich miast. Ich zdjęcia pojawiły się na „tablicy hańby”, czyli tablicy z nazwiskami wrogów Donieckiej Republiki Ludowej stojącej przed budynkiem administracji obwodowej. Listy nazwisk były też na posterunkach separatystów. Jedni wyjechali wcześniej, inni później.

Jednym z pierwszych był Stanisław Fedorczuk. „Gdy widzieliśmy, jak władza w Kijowie przegrywa Krym, a potem wschód, to rozumieliśmy, że to samo będzie z nami” — podkreśla. Sam ma dwoje dzieci i to głównie o nich myśli, planując dalsze życie. „Gdy masz dzieci, zaczynasz dbać o nie, o ich bezpieczeństwo. I nie chodzi tylko o fizyczne bezpieczeństwo, ale też moralne. Nie można dzieci skazywać na życie w niereformowanych, jeszcze radzieckich stosunkach społecznych, finansowych. To oznacza rodzić jeszcze jedno pokolenie albo niewolników, albo walczących. Pierwszy mój Majdan był jeszcze w czasie akcji »Ukraina bez Kuczmy« i nie wiem, czy chciałbym, aby moje dzieci już w czasach szkolnych musiały walczyć o swoje podstawowe prawa, na przykład do życia bez korupcji” — dodaje.

Później wyjechała Tetiana Zarowna. Decyzję podjęła, gdy 6 kwietnia separatyści zajmowali budynek administracji obwodowej i zobaczyła, jak milicja współpracuje z prorosyjskimi demonstrantami. „Widziałam, że to było umówione, że nikt temu nie przeciwdziała. Gdy mówiłam milicjantom, że powinni bronić urzędu, to mi odpowiadali: »Wam wolno było na Majdanie, dlaczego oni nie mogą?«” — mówi dziennikarka. Następnego dnia wyprowadziła się ze swojego mieszkania, bo jej adres domowy znajdował się w milicyjnych archiwach, i to tych całkiem świeżych — z czasów, gdy pisała skargi na dresiarzy w czasie Majdanu. Wyjechała jednak zupełnie inna niż była przed protestami. Człowieka radzieckiego, który żył w niej od urodzenia, zostawiła gdzieś w Doniecku. „Miałam wiele uprzedzeń, byłam pełna stereotypów. Było we mnie wiele z człowieka radzieckiego, choć nienawidziłam i nienawidzę ZSRR i komunistów. Urodziłam się w Związku Radzieckim i muszę wyciskać z siebie niewolnika kropla po kropli” — zaznacza. Zmieniła swój stosunek do przedstawicieli protestanckich organizacji religijnych, których miała za sekciarzy, czy gejów, których uważała za zniewieściałych chłopaków. Zimą razem byli w sytuacji zagrożenia i bronili się przed agresywnymi tituszkami. „Teraz jest to dla mnie śmieszne, bo jaki związek ma jedno z drugim — nieważne, z kim śpisz, a może w ogóle z nikim nie śpisz. Wcześniej myślałam, że to wpływa na charakter, moralność” — dodaje.

W czerwcu Donieck opuścił Denys Kazanski. Wcześniej wielokrotnie mu grożono, ale ostateczna przyczyna była inna: w pewnym momencie zdał sobie sprawę, że w mieście nie da się już pracować jako dziennikarz. „Znałem osobiście wielu separatystów, ale gdy zaczęli bić i zabijać, gdy pojawiły się pierwsze ofiary, zacząłem się ukrywać. Podczas szturmów zakładałem maskę lekarską tak jak ci dresiarze, którzy szturmowali budynek administracji obwodowej czy Służby Bezpieczeństwa, i w ten sposób wchodziłem z nimi do budynków. Oficjalnie nie dało się już pracować. Bojówkarze wprowadzili swoje własne akredytacje, ale od razu powiedzieli, że nie będzie żadnych akredytacji dla ukraińskich mediów, bo reprezentują one »faszystowską juntę«” — wspomina Kazanski. Gdy wyjeżdżał, jego portrety i nazwisko były już na posterunkach (choć czasem znajdowały się tam stare dane). Udało mu się te placówki ominąć, przejeżdżając przez parking supermarketu.

Zresztą Kazanski jest jedną z niewielu osób, które otwarcie mówią, że oddzielenie się Zagłębia Donieckiego przyniesie Ukrainie tylko korzyść. Paternalistyczna mentalność mieszkańców tego regionu jest dla nich po prostu odpychająca. Wciąż tęsknią za czasami ZSRR, chcą wysokich pensji i emerytur, nic przy tym nie robiąc w tej sprawie. Zresztą nie zrobili też nic, aby obronić swój mityczny Związek Radziecki, i przez ponad dwie dekady patrzyli, jak ich region jest niszczony. Politycy Partii Regionów (która teraz nazywa się Blok Opozycyjny) i związani z nią biznesmeni grabili miejscowe przedsiębiorstwa, niszczyli kopalnie i doprowadzali je do upadku, aby ukraść węgiel ze składów, a mimo to mieszkańcy Zagłębia Donieckiego nadal chcą na nich głosować. „Tamtejsi ludzie nie mają żadnej chęci poznania, porównywania informacji, oni akceptują tylko jedno ich źródło — rosyjskie media. Gdy napadli na nas chuligani z Republiki Donieckiej, rzucali w nas granatami, bili pałkami i łańcuchami, to rosyjskie media informowały, że armia Prawego Sektora napadła na demonstrantów. Ludzie z Doniecka rozumieli, że było to kłamstwo, ale dla nich było to korzystne kłamstwo. Ja nie mam o czym z nimi rozmawiać” — mówi Kazanski.

Z Doniecka wyjechał też Ołeksij Macuka. Wielokrotnie pisał o Partii Regionów, machlojkach finansowych i separatystach. W odwecie podpalano mu drzwi do mieszkania, spalono samochód, próbowano zabić. Dostał nawet ochronę państwową. „Miałem zawsze przy sobie GPS z guzikiem łączącym mnie natychmiast z milicją. Kiedyś pomyślałem, że spróbuję, czy działa — i nikt nie przyjechał. Zrozumiałem, że jak się coś stanie, to nikt mi nie pomoże — wspomina moment, w którym podjął decyzję o wyjeździe. — Cały czas śni mi się, że jestem w Doniecku: biegam po labiryncie i mam wrażenie, że zaraz ktoś przyjdzie i mnie porwie. Ja tam nawet nie jeżdżę” — dodaje.

Terytoria kontrolowane przez separatystów opuścił też pastor Serhij Kosiak, jednak nadal pozostaje na terenie Zagłębia Donieckiego. Będący formą protestu maraton modlitewny zszedł do podziemia — nikt już nie modli się koło mostu nad rzeką Kalmius, a wierni różnych wyznań kryją się po mieszkaniach i domach przed bojówkarzami, dla których jedynym prawidłowym kościołem jest Rosyjska Cerkiew Prawosławna. Kosiak wywiózł rodzinę, a sam pomaga uchodźcom, którzy uciekają przed wojną. W prowadzonym przez niego obozie pod Słowiańskiem mieszka ok. 100 osób, głównie rodziny z dziećmi. Sami odnowili ośrodek turystyczny tak, aby można było mieszkać w nim zimą. Walczą o pieniądze na jedzenie i leki, a także z absurdami ukraińskiego prawa, które bynajmniej nie ułatwia uchodźcom życia.

.W Doniecku zostało, wbrew pozorom, dość dużo osób PRAGZM_okladka_podglad— choć ci, którzy czują, że mogą się zrealizować gdzieś indziej, chętnie wyjeżdżają. Są ludzie, którzy biorą udział w tworzeniu ruchu partyzanckiego. Są też tacy, którzy wchodzą w szeregi separatystów, żeby informować o tym, co się dzieje, stronę ukraińską. Są dziennikarze, którzy przeszli odpowiednie szkolenia i pracują w ukryciu. Niektórzy ludzie nadal jednak wierzą w dobrego cara i złych wykonawców: dla nich Władimir Putin jest bogiem, którego idee są słuszne, a tylko wykonawcy są źli. Są też tacy, którym podobają się separatystyczne porządki. Zostali wreszcie ludzie, którzy po prostu nie mogą wyjechać: inwalidzi i emeryci.

Piotr Pogorzelski 

Fragment książki „Ukraina. Niezwykli ludzie w niezwykłych czasach”, wyd.OnePress/Helion, POLECAMY: [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 16 maja 2015
Fot.Shutterstock