
Spotkania - Gombrowicz w Berlinie. W pięćdziesięciolecie śmierci autora Ferdydurke
Wbrew komunistycznej propagandzie Gombrowicz właściwie odczytywał zjawiska powojenne i sytuację w Niemczech, pamiętał o zbrodniach – pisze Piotr SENDECKI
Świadomość pokoleń powojennych zdaje się owładnięta obrazem Berlina w jego dekadenckiej odsłonie z XX-wiecznego międzywojnia, tak sugestywnie przedstawionym w Kabarecie Boba Fosse’a, oraz wyobrażeniem miasta pogrążającego się w faszyzmie i nierozerwalnie z nim złączonym Holokaustem. Jednocześnie Berlin, oczywiście Zachodni, to miejsce, w którym najdalej na wschód w porządkach pojałtańskich zaczęło tętnić wolne życie kulturalne, pojawiła się wysublimowana sztuka, działały nonkonformistyczne środowiska twórcze, alternatywne teatry, tworzone przez artystów z całego świata.
Berlin Zachodni okresu zimnej wojny, wspomagany politycznie przez USA, zasilany pokaźnymi środkami przez międzynarodowe fundacje, na długo przed upadkiem Muru stał się stolicą życia kulturalnego Europy, sztuki europejskiej, odsuwając nieco w cień Paryż, podupadający już w okresie II wojny na skutek ekspansji Nowego Jorku. Przed ponad 40 laty prof. Jacek Woźniakowski w monograficznym wykładzie na KUL-u, poświęconym sztuce Ameryki, wskazywał na przejęcie przez Nowy Jork palmy pierwszeństwa od Paryża, a jednocześnie na wzrost od końca lat 60. artystycznego znaczenia Berlina Zachodniego. To w nim, jak na wyspie otoczonej zdogmatyzowaną ideologią Wschodu, skupiała się wolna, pluralistyczna myśl Zachodu. W berlińskiej dzielnicy Dahlem działał od 1948 r. Die Freie Universitaet Berlin, jeden z czterech największych uniwersytetów Berlina, powstały w okresie zimnej wojny jakoreakcja na komunistyczne zdominowanie Uniwersytetu Humboldta we wschodniej części miasta. Akademie der Kuenste, słynna ADK, zaczęła przeżywać swe najlepsze lata po II wojnie.
Powojenna sztuka w Berlinie Zachodnim w sposób szczególny powiązana była z fermentem intelektualnym, który mógł się zrodzić na podatnym gruncie wolności słowa i opinii oraz ekspresji artystycznej.
Pamiętana była przedwojenna działalność Bauhausu i związanych z nim artystów, którzy za hitleryzmu albo zdążyli wyemigrować, albo zginęli w obozach jako tzw. zdegenerowani twórcy Entartete Kunst. Do Berlina zjeżdżali na stypendia uniwersyteckie, rezydencje i research studiesartyści wizualni, pisarze, muzycy, uczestnicy międzynarodowych organizacji i konferencji, beneficjenci zasobnych fundacji, wspieranych przez niemiecki przemysł i liberalne władze Senatu Berlina. Bliskość NRD, stacjonujące tuż – obok wojsk NATO – wojska sowieckie, agresywna propaganda komunistyczna wpajana obywatelom Niemiec Wschodnich z typowo niemiecką gorliwością i sumiennością, stłumienie we Niemczech Wschodnich wszelkiej wolności i terror polityczny spowodowały, że otoczony murem Berlin Zachodni stał się z jednej strony zamkniętą enklawą, a z drugiej otwartym duchowo i intelektualnie miejscem swobód i wolności poglądów, opinii i ekspresji artystycznej.
W Berlinie w 1950 r. odbył się Kongres Wolności Kultury, w którym istotną rolę obok Arthura Koestlera, autora niezapomnianej książki Ciemności w południe, François Bondy’ego, Mircei Eliadego czy Jamesa Burnhama, pełnili Polacy: Konstanty Jeleński, Józef Czapski i Jerzy Giedroyc, twórcy Instytutu Literackiego w paryskim Maison-Laffitte, Biblioteki Kultury i miesięcznika Kultura– najważniejszych polskich inicjatyw kulturalnych na emigracji. Wśród beneficjentów Kongresu były m.in. takie tuzy intelektu, jak Witold Gombrowicz, Czesław Miłosz[1], Jerzy Stempowski i wielu innych. Pięćdziesiąta rocznica śmierci Gombrowicza, przypadająca 25 lipca 2019 r., skłania do kilku migawek z fleszem zwróconym na Gombrowicza i stykających się z nim polskich intelektualistów: Miłosza, Herberta, Jeleńskiego…
*
.Gombrowicz i Miłosz poszukiwali swego miejsca w powojennym świecie, rozwijając swą twórczość, oczekując upragnionego sukcesu. Obaj też zrywali, z różnych powodów i w różnym czasie, swe związki z Polską: buntując się – jak Gombrowicz jeszcze przed wojną – przeciwko tradycyjnej, archaicznej wizji polskości, uniemożliwiającej powstanie nowoczesnego społeczeństwa i wolnej jednostki; uciekając z komunistycznego kraju – jak Miłosz, przejrzawszy na oczyi wyleczywszy się z heglowskiego ukąszenia, zmarksistowskiej ideologii.
Emigrant Miłosz przeżywał w latach 50. XX wieku trudne chwile, związane z brakiem stabilizacji, odmową wizy wjazdowej do USA, czemu patronowała CIA – jak się znacznie później okazało – jednocześnie „sponsorka” Kongresu Wolności Kultury. Pomimo walnego wpływu na decyzję o odmowie udzielenia wizy Miłoszowi CIA sfinansowała wydanie wczesnego szkicu Miłosza, wygłoszonego na spotkaniu Kongresu w Andlau w Alzacji w 1951 r., pod tytułem Wielkie pokuszenie. Dramat intelektualistów w krajach demokracji ludowej; stanowił on pierwszą wersję rozważań ujętych następnie w słynnym Miłoszowym Zniewolonym umyśle. Szkic ten zjednał mu niemarksizujących intelektualistów, jak Albert Camus, Karl Jaspers, Albert Einstein, Nicola Chiaromonte. Nastawił zaś jeszcze bardziej krytycznie czy wręcz wrogo Sartre’a i innych marksizujących, miłujących Sowiety i Stalina intelektualistów – z kręgu tzw. la rive gauche. Lewicowe środowisko intelektualne Paryża miało tak znaczące wpływy, że Miłosz miał kłopoty ze znalezieniem odpowiedniego tłumacza książki na język francuski[2].
W tym czasie Gombrowicz był już po opublikowaniuTrans-Atlantyku (w 1953 r. wraz ze Ślubemw jednym wydaniu) przez Instytut Literacki w Paryżu, którego Redaktor, zmagając się z brakiem funduszy, doprowadził jednak w tym samym roku do wydania Zniewolonego umysłu, jako trzeciego tomu Biblioteki Kultury, po Orwellowskim Roku 1984 i Trans-Atlantyku właśnie. Dzieło tow dalszych latach wpłynie na zmianę myślenia wielu intelektualistów, skażonych ukąszeniem heglowskim, otworzy im oczy i pobudzi sumienie, a jednocześnie obnaży tak mechanizmy zniewolenia, jak i mizerię moralną zaczadzonych ideologią komunistyczną prominentnych pisarzy polskich tego okresu. Początkowy entuzjazm dla Zniewolonego umysłu u wydawcy dzieła Jerzego Giedroycia z czasem zmienił się: Giedroyc przyznał rację od początku krytycznemu wobec książki Gustawowi Herlingowi-Grudzińskiemu, który odsyłał Miłosza do konkretnych faktów i okoliczności natury historycznej, psychologicznej i politycznej, a nie do sztucznej koncepcji Ketmana, do Nowej Wiary, które miały stanowić wyjaśnienie i usprawiedliwienie dla strachu i oportunizmu[3].

Witold Gombrowicz, Forum, Olycom.
.Gombrowicz określił Zniewolony umysł jako „znakomitość” i uważał, że wywoła „silną reperkusję międzynarodową”[4]. W liście do Miłosza w 1954 r. pisał: „Pan jest jedynym pisarzem, w rękach którego rzeczywistość nasza (polska) staje się apokaliptyczna”[5], a wDzienniku 1953–1956 ujął swój stosunek do Zniewolonego umysłu i Zdobycia władzy bardziej krytycznie: „To rekapitulacja pewnego okresu, a także świadectwo i ostrzeżenie. Ale wyczuwam, że Miłosz pozwolił, aby Historia narzucała mu nie tylko temat, ale i pewną postawę człowieka przewróconego. (…) Wygląda to tak, jakby on uwierzył komunizmowi, że jest zdruzgotanym inteligentem i stanął do ostatniego, heroicznego boju jako zdruzgotany inteligent. (…) Ten nędzarz, rozlubowany w hiobowej nagości swojej, ten bankrut zapamiętały w bankructwie, dobrowolnie chyba ograniczył swoje możliwości skutecznego oporu. (…) Błąd Miłosza (…) polega na tym, że on redukuje siebie na miarę biedy, którą opisuje[6]. (…) Lojalny i rzetelny wobec swoich braci w nieszczęściu, chce być biedny jak on (…)”. Konkludując wreszcie, pisze: „Te książki są dostarczycielkami nowej rzeczywistości, ich cel – tak ważny – to oswajanie nas z historią”[7].
Gombrowicz idzie zatem znacznie dalej. Jego rozrachunek z historią, z tradycyjnym polskim patriotyzmem, zabarwionym sarmacką nostalgią, romantyczną egzaltacją i zakłamaniem, ukrywającym – pod tromtadracką frazeologią – ojczyźnianą, ciasną intelektualnie mentalność i dążenie do załatwienia prywatnych interesów, był dla wielu szokiem. Groteskowa, prześmiewcza forma i – dla wielu – bluźnierczy ton stanowiły instrument dla uświadomienia pustki duchowej tradycyjnego myślenia o polskości i świecie w XX wieku, o stereotypie dworku szlacheckiego jako sednie patriotyzmu i szlachcie jako ucieleśnieniu narodu. Kontestacja Sienkiewiczowskiej wizji przeszłości, podobnie jak i Mickiewiczowskiego obrazu Polski w Panu Tadeuszu –miała dać podstawy do stworzenia człowieka autentycznie wolnego, odciętego od opresyjnego przymusu bycia Polakiem według archetypicznego, sarmackiego modelu, kultywowanego zarówno przez sanację, jak i endecję. Ożywczy, czasami barokowy, pełen eksperymentów, powtórzeń i archaizmów język, nawiązywał parodystycznie doPamiętników Jana Chryzostoma Paska, ale także do satyr biskupa Ignacego Krasickiego, pozwalającego sobie na cierpkie słowa na temat wad narodowych. Rozrachunek z ciemnogrodem, z uproszczonym, sentymentalnym pojmowaniem Ojczyzny, opresyjnością takiego myślenia (przeciwstawienie Ojczyzny – Synczyźnie) był niewątpliwie bliski myśleniu Miłosza.
Z Miłoszem zdaje się być Gombrowicz najbliżej: przelotna i nieznacząca znajomość sprzed wojny, rozwijana korespondencyjnie, przerodziła się – po pobycie Gombrowicza w Berlinie i przeniesieniu się do Vence – w przyjaźń, gdy Miłoszowie przyjechali z Kalifornii na długie wakacje w 1967 r. do Europy. Wówczas, gdy mieszkali przez kilka tygodni niedaleko Vence, nawiązała się głęboka komunia poglądów, wspólne śniadania, rozmowy, bywania[8]. Przede wszystkim obaj reprezentowali bardzo zbliżony światopogląd, mieszczący się w liberalnym nurcie myśli politycznej i społecznej. Byli ludźmi obdarzonymi poczuciem humoru, skłonnością do kalamburów[9], groteski, absurdu, krytycyzmem wobec narodowej egzaltacji i euforii, niechęcią wobec cierpiętnictwa i rozdrapywania ran. Obaj nie stronili od sarkazmu i złośliwości, ale z reguły z dobrotliwą nutą.
Suchanow opisuje idyllę, jaka zaistniała w Vence między Miłoszem i Gombrowiczem, następująco:„Czasem zdarzają im się głupawki. Na przykład, gdy Witold uzna, że moc Czesława tkwi w jego gęstych brwiach, i zakradnie się z nożyczkami, by mu je obciąć. W ten sposób rozpoczyna się dzika bieganina wokół stołu dwóch pisarzy polskich XX wieku. Jak podsumuje Czesław: »Kontakt autentyczniejszy niż z jakimkolwiek z polskich pisarzy«, a Witold: »Zaprzyjaźniliśmy się z miejsca bardzo intensywnie«”[10].
Nie było miejsca na tego typu relacje między Gombrowiczem a Herbertem, który miał pisarza za deprawatora i przestrzegał przed nim Miłosza. Jakże inaczej potoczą się ich stosunki, a i relacje Miłosza z Herbertem naznaczone będą silnymi konfliktami, a wreszcie zerwaniem.
*
.Konstanty Jeleński, któremu Gombrowicz zawdzięcza najwięcej w zdobyciu uznania w literaturze światowej, zachwycając się wpierw Ferdydurke, a następnie Trans-Atlantykiem, wspominając swoje lata szkolne przed wojną, tak pisał o pierwszej powieści:
„Przeczytałem ją i byłem wstrząśnięty…. Był to dokładny opis mojego życia. Przygody bohatera tej podróży inicjacyjnej, jaką jest Ferdydurke, działy się w moim środowisku. (…) Większość młodzieży patriotycznej z mojego pokolenia to byli upiorni nacjonaliści. (…) Linią podziału było przede wszystkim: czy jesteś za antysemicką partią narodową, czy przeciwko niej. Czy jesteś swój, czy jesteś harcerz, czy wielbisz naszych bohaterów, czy jesteś przeciwko Żydom, masonom, zdrajcom i wszystkim podejrzanym. (…) Witold znakomicie opisał tę walkę w szkole pomiędzy antykonformistami, którzy byli zawsze podejrzani, a narodowcami, którzy chcieli przywłaszczyć sobie całą polską kulturę i idealizować naszą historię”[11].
Gdy czyta się dzisiaj wspomnienie Jeleńskiego, uderza jego aktualność w obecnej sytuacji: zasadnicze podobieństwo podziałów społecznych, analogia do sposobu uprawiania propagandy zwanej polityką historyczną. Jej cechą jestzawłaszczanie historii, pisanie jej od nowa, narzucanie jednego modelu kultury. Przez lata zmieniały się tylko etykiety nadawane podejrzanym: przed wojną byli to właśnie antykonformiści, masoni, lewacy, libertyni… a potem wrogowie ludu, klerykałowie, rewizjoniści, reakcjoniści, katolewacy, z kolei w wolnej Polsce – wykształciuchy, łże-elity, zdradzieckie mordy… Eskalacja pejoratywnego zabarwienia epitetów w miarę postępu czasowego jest znamienna i świadczy o postępującej wulgaryzacji języka, wkładaniu weń coraz to silniejszych negatywnych emocji.
Pozostając jednak przy Jeleńskim, wypowiadającym się o Gombrowiczu, zacytować wypada trafną ocenę: „Waga Gombrowicza polega nie tyle na jego cudownej zawsze inteligencji – umiejętności zobaczenia wszystkiego »na nowo« – czy na jego własnej psychologii intuicyjnej, ile na jego niewiarygodnym wysiłku, by nas przybliżyć do najbardziej tajemniczych fundamentów bytu«”[12].
Jeleńskiemu zawdzięcza Gombrowicz pobyt stypendialny w Berlinie: zaprotegował pisarza Nikiemu Nabokovowi, doradcy Senatu Berlina, odpowiedzialnemu za przedstawienie kandydatur artystów, którzy powinni być zaproszeni do Berlina Zachodniego na berlińską rezydencję. Dzięki temu zaproszeniu i hojnym środkom stypendium Fundacji Forda Gombrowicz po niemal 25 latach powrócił do Europy.
W Berlinie Witold Gombrowicz spędził rok – od maja 1963 do maja 1964 roku. Był pełen obaw i lęków, jaką Europę napotka, jak sam się w niej odnajdzie: „Nadpłynąłem – pisał – po dwudziestu pięciu latach, przeżarty czasem i przestrzenią… Zabrakło siły, żeby przemóc kamienną obcość Europy. Przez lata mego argentyńskiego wygnania wysilałem się, jak mogłem, by zachować wierność Europie, ukrytą dumą mojego pisania było to właśnie: wierność Europie. Sprawiedliwe więc, żem w Paryżu, w Berlinie poczuł się jak u siebie w domu, ja, Europejczyk. (…) Zawędrowałem do Berlina jak do kresu pielgrzymki po Europie, jak do miejsca najbardziej rzeczywistego i najbardziej fantastycznego… Berlin stał się moją wewnętrzną przygodą”[13].
W Berlinie nawiązał powierzchowne znajomości ze śmietanką literatury niemieckiej – z Guenterem Grassem, Peterem Weissem, Uwe Johnsonem – a Europę odbierał jak wieżę Babel, pisząc, że jest nie do uchwycenia, zanadto rozpędzona, zanadto galopująca, Berlin zaś to niezwykła IDYLLA, GRZECZNOŚĆ,POPRAWNOŚĆ, MORALNOŚĆ,DOBRODUSZNOŚĆ, SPOKÓJ,ŻYCZLIWOŚĆ, PIĘKNOŚĆ[14]. Te pozytywne, euforyczne oceny, oparte na pierwszych impresjach z pobytu w Berlinie, z czasem doznają spojrzenia zdystansowanego, na które wpłynęła, jak się zdaje, myśl o okrucieństwach II wojny światowej.
Obserwuje Niemców starych i młodych, ich zachowania i relacje. Pisze o Berlinie, że jest „jak Lady Macbeth, bez wytchnienia myje sobie ręce… I w tych warunkach, wkraczając w życie pokolenie, ta olbrzymia fala odnawiająca i oczyszczająca, zaczynająca niejako od początku, zalewająca przeszłość, nabierała decydującego znaczenia”. Wspomina wieczór sylwestrowy w mieszkaniu artysty Christosa Joachimidesa[15], kiedy to obserwował „młodzież północną: od razu uprzytomniłem sobie ich przykucie do własnych rąk, ręce były najsilniejsze, one to wypełniały pokój, zagęszczając się lub rozluźniając, mocne, duże, czyste, o dokładnie obciętych paznokciach, ucywilizowane. A głowy towarzyszyły rękom, jak chmura towarzyszy ziemi… Ręce zbrodnicze? Ależ skąd, nowe przecież, niewinne… Nowe i nie te same, a jednak, przecież, takie same… las rąk wyciągniętych przed siebie zdobywczo, miłośnie, heil, ręce stwarzające Ręce niemieckie w Berlinie… Już od dawna przyglądałem się im spod oka… te ręce niepokoją, ponieważ są bardziej skuteczne, bardziej na serio, powiedziałbym, wszelka robota niemiecka urzeczywistnia się lepiej… Ale zupełna pustka, śmiertelna cisza tych rąk… Żaden z nich nie miał o co się zaczepić. Wielka tradycja Niemiec Goethego była zanadto skompromitowana tym, co nastąpiło po niej. Hasła nowej Europy nie były dość żywe. Zresztą oni – teraz – lękali się haseł, programów, ideologii, ba, nawet moralności, owej skrupulatnej moralności niemieckiej, która doprowadziła do diabelskich wyskoków. Ręce tej młodzieży były przecież doskonale spokojne, prywatne… I rzeczywiście, nie wiadomo, czego się trzymać: gdyż nigdy nie oglądałem młodzieży bardziej humanitarnej i uniwersalnej, demokratycznej i uczciwie a niekłamanie niewinnej… spokojnej… Ale… z rękami”[17].
Te przydługie, być może, ale jakże smakowite cytaty pokazują ogromną przenikliwość pisarza, jego zaangażowanie w powojenne problemy Europy. Wbrew komunistycznej propagandzie Gombrowicz właściwie odczytywał zjawiska powojenne i sytuację w Niemczech, pamiętał o zbrodniach. Zdawał sobie także sprawę z procesów, jakie następowały w powojennych Niemczech Zachodnich, w których – w przeciwieństwie do Austrii – przeprowadzono denazyfikację, otwarcie mówiono i pisano o zbrodniach hitleryzmu, a nade wszystko rozpoczęto programy ekspiacyjne. Gombrowicz zaliczył kolokwium ze swojego pobytu stypendialnego w Berlinie.
*
.Podobne stypendium otrzymali też inni Polacy, a wśród nich słynny reżyser teatralny Konrad Swinarski, przebywający w Berlinie w zbliżonym czasie: może już wówczas rozmyślał nad legendarną, jak się później okaże, inscenizacją Dziadów. Wtym czasie jego żona, niesławnej pamięci TW „Krystyna”, w raporcie dla SB napisze o swym mężu jako o człowieku tchórzliwym, obawiającym się szantażu zarówno volksdeutschowską historią swojej rodziny (matka Niemka podpisała volkslistę), jak i sprawami natury obyczajowej. W donosie zaznaczy też, że Swinarski w Berlinie nie chciał się spotkać ze źle widzianym Gombrowiczem[18]. Samego Gombrowicza zaś oszkalowała w skandalicznym, nieautoryzowanym quasi-wywiadzie, przekręcając sens wypowiedzi, dodając tendencyjny komentarz. Przedstawiła pisarza jako nastawionego proniemiecko i antypolsko. Manipulacja Swinarskiej przybrała szersze rozmiary i się powiodła, zapoczątkowując wiele publikacji zmierzających do zdyskredytowania pisarza, do przedstawienia go jako kosmopolity, pozostającego na utrzymaniu zachodnioniemieckich rewizjonistów z Bonn, jak to wtedy określała komunistyczna propaganda. Jak się zdaje, chodziło o to, by mu do głowy nie przyszło odwiedzić Polskę.
Berliński epizod ze Swinarską opisał Gombrowicz w Dzienniku 1961–1966[19], z właściwą sobie ironią, ale i pobłażliwością dla dziennikarki, notując, „że pani Swinarska nie połapała się dobrze w świństewku, które kapnęło jej z pióra… że czuła się może niezbyt w porządku, zarówno stylizując mnie na… zarozumialca, jak i insynuując, że za pieniądze fordowskie wybielam Niemców”[20]. Nie wiedział, co kryło się za szkalującym go tekstem, nie zdawał sobie sprawy, że celem zamówionej u Swinarskiej przez SB publikacji była nagonka na autora Ferdydurke, by zamknąć mu przyjazd do tak już bliskiego kraju, którego zapachy – jak pisał – już zalatywały, gdy spacerował po berlińskim parku Tiergarten: „Pewne wonie, mieszanina z ziół, z wody, z kamieni, z kory, nie umiałbym powiedzieć, z czego… Tak, Polska, to już było polskie… Śmierć. Zamknął się cykl, powróciłem do tych zapachów, więc śmierć”[21]. Do Polski nigdy już nie przyjechał, a było tak niedaleczko, o miedzę.
Berlin, jak się zdaje, przyniósł jednak rozczarowanie: początkowe zadowolenie i rozrywki, których sobie nie szczędził, to nie było to, co zaspokoiłoby jego ambicje. Plan ożywienia życia intelektualnego Berlina przez stworzenie stolika literackiego w kawiarni „Zuntz” przy Kurfuerstendamm, w której spotykaliby się literaci przebywający w Berlinie, podobnie jak w jego ulubionej kawiarni w Buenos Aires, nie powiódł się. Specyficzny sposób kontaktowania się z ludźmi, brak większego zainteresowania ze strony berlińczyków, trudności językowe i zły stan zdrowia – nie przyczyniły się do pełnego zadowolenia Gombrowicza z pobytu w Berlinie. Jednak czuł tam bijące tętno Europy i… bliskość kraju, do którego już nie wróci.
Zatrzymanie się w Berlinie[22], w hotelu położonym w rejonie Tiergarten, pozwala odwiedzić miejsca, w których bywał Gombrowicz[23], wchłaniać atmosferę tego miasta, jego wonie. Podobieństwa z Małoszycami czy Bodzechowem trudno dziś dostrzec, ale i perspektywa inna, a i wrażliwość nieporównywalna. Wyczuwanie woni – sandomierskich zapachów, które odnajdywał i wciągał w Tiergarten io których pisał, może zaskoczyć, jako sentymentalizm: obiegowe opinie o autorzeTrans-Atlantyku, mierzącym się krytycznie, a nierzadko zjadliwie i sarkastycznie z ckliwym i sentymentalnym patriotyzmem, konfrontują się z tak wyraźną w Dzienniku i autentyczną nostalgią pisarza za miejscem pochodzenia.
Jak to zaskakująco brzmi: Berlin był dla Gombrowicza przedsionkiem Polski. Przez rok w Berlinie czuł i odbierał bliskie mu z młodości zapachy wody, ziół, piasku, kamieni, przywodzące na myśl bliskie mu ziemie południowego Mazowsza i Sandomierszczyzny. Będąc w Berlinie, czuł te same wonie, mieszaniny ziół, wody, piasku i pisał:„Tak, Polska, to już było polskie, jak w Małoszycach, w Bodzechowie, dzieciństwo, tak, tak, to samo, przecież już niedaleczko, o miedzę, ta sama natura, którą ja porzuciłem przed ćwierć wiekiem”.
Musiało coś być w tych woniach sandomiersko-świętokrzyskich i mazowieckich, bo zapachy innej pobliskiej miejscowości – Miedzierzy – przekazywane będą w rodzinnych opowieściach. W okolicach Miedzierzy, ledwie kilkadziesiąt kilometrów od Bodzechowa i Małoszyc, siedzib Kotkowskich i Gombrowiczów, pradziad miał majątek, którego ślady zatarła burzliwa historia XX wieku. Jeden z Lipczyńskich ożenił się z Kotkowską z Bodzechowa, z Kotkowskich zaś z tegoż Bodzechowa – wywodziła się matka Witolda Gombrowicza. W kościelnym archiwum w Miedzierzy pozostały wpisy w księgach parafialnych, dokumentujące śluby, narodziny i chrzciny, w tym mojego dziada Mariana Teodora, jego sióstr, a wreszcie zgony… Na zabytkowym cmentarzu w 2004 r. odnalazłem przerdzewiałą, żeliwną tabliczkę nagrobną sprzed stu lat z nazwiskiem: ślad po rodzinie zamieszkującej Miedzierzę. Stamtąd wysyłano ojca mej matki na nauki do Końskich oraz znacznie dalej, do konserwatorium moskiewskiego, gdy wirtuoz Anton Rubinstein[24]miał mu wieszczyć karierę pianisty, która okazała się niespełniona.
*
.Niespełniona też była – i na szczęście – wczesna prawnicza kariera zawodowa Gombrowicza. Po studiach i aplikacji sądowej[25], którą odbywał w sądach warszawskich, rozważał odbycie aplikacji adwokackiej w Radomiu, pomieszkując w pałacu u swego brata Jerzego w podradomskiej Wsoli. Dziś mieści się tam Muzeum Gombrowicza, chociaż sam Witold bywał tam tylko gościem. Pałac odrestaurowano i urządzono w nim znacznym nakładem środków unijnych ciekawą ekspozycję poświęconą pisarzowi, z multimedialną oprawą. Jak potoczyłoby się dalsze życie Gombrowicza, gdyby po aplikacji sądowej odbył rozważaną aplikację adwokacką i został adwokatem radomskim, może lubelskim – bo wówczas Radom z okolicami wchodził do Izby Adwokackiej w Lublinie? Wtedy byłby – jeśli nie moim, to moich patronów – kolegą. Tu spędziłby wojnę, a nie tułał się po Argentynach, Berlinach, Paryżach, Niceach czy Vence – ledwie wiążąc koniec z końcem. Nie napisałby zapewne Trans-Atlantyku, Pornografii, Kosmosu, genialnych Dzienników. A może napisałby coś równie ważnego i wartościowego dla zrozumienia naszej tożsamości, dla zerwania z obciążeniami dziedzictwa romantycznego, dla rozrachunku z tradycyjnie pojmowaną tożsamością, z historią, wspólnotą, człowieczeństwem?
Ciekawe, że trzej – należący do najważniejszych – nasi pisarze drugiej połowy XX wieku byli z wykształcenia prawnikami: nie filologami, nie filozofami, socjologami, antropologami, historykami sztuki, lecz właśnie prawnikami.
Andrzej Franaszek w książce Miłosz. Biografia, pisząc o okresie studiów poety, zauważył: „Zagadnienia czysto prawnicze go nudziły, interesowały zaś mechanizmy rządzące zachowaniami społecznymi, pasjonował człowiek i jego zmieniające się sposoby objaśniania i udomawiania świata. Socjologia dobrze współgrała z zainteresowaniami i zaangażowaniami politycznymi, z odczuwaną przez dojrzewających wileńskich twórców potrzebą bezpośredniego wpływania na rzeczywistość – nie przypadkiem środowisko Żagarów składało się przede wszystkim z młodych prawników. »Choć nie lubię mego prawniczego wykształcenia, to jednak muszę przyznać, że pomaga« – napisze Miłosz po latach do Zbigniewa Herberta, nakłaniając młodszego poetę do systematycznej pracy. Oceniać też będzie, że studia wpoiły mu poszanowanie myślowej precyzji (…). To może coś więcej niż przypadek, że obok autora »Traktatu moralnego« prawo studiowali Gombrowicz i Herbert, jakby twórcy XX stulecia niezbędne było wyjście poza krąg literatury”[26].
*
.Z gościnności Berlina Zachodniego skorzystają inni pisarze i twórcy wizytujący willę prof. Waltera Hoellerera, który udostępnił ją dla Literarisches Colloquium nad Wannsee[27]. Stypendystami Berliner Kuenstlerprogramm byli tam oprócz wspomnianego już i stale powracającego w tych berlińskich notatkach Gombrowicza także Zbigniew Herbert, Tadeusz Konwicki, Adam Zagajewski, Witold Wirpsza, a z zachodnich sław Pier Paolo Pasolini, W.H. Auden, Guenter Grass, Herta Mueller, Ingeborg Bachmann, Iannis Xenakis, Oskar Kokoschka, Per Olov Enquist… Ciekawe towarzystwo!
W Berlinie regularnie bywał Zbigniew Herbert już w latach sześćdziesiątych (1968–1970), zajmując – podobnie jak wcześniej Gombrowicz – studio przy Hanseatenweg, w budynku ADK, by w drugiej połowie lat siedemdziesiątych zamieszkać przy Hewaldstrasse. Z Gombrowiczem spotkał się po raz pierwszy w Paryżu, gdy autor Ferdydurkewyjechał już z miasta nad Szprewą. Odczuwał wobec niego wielki respekt, rozczytywał się w jego dziełach, „mówił Gombrowiczem” – jak powiadano po październikowej odwilży 1956 r., gdy cenzura PRL zezwoliła na wydanie Ferdydurke,Trans-Atlantyku i paru drobniejszych rzeczy. Później to się jednak zmieni.
Franaszek, relacjonując pobyt Miłosza w okolicach Vence latem 1967 r. i zadzierzgniętą przyjaźń z Gombrowiczem, którego Miłosz codziennie odwiedzał, podaje treść listu, który Herbert, spędzający wówczas wakacje z Miłoszami[28], wysłał do Jeleńskiego: „Gombrowicza nie odwiedziłem, bo spałem”. Adalej A. Franaszek komentuje: „Mógł tu sobie autor »Barbarzyńcy w ogrodzie« bezpiecznie ironizować, a przecież najwyraźniej nie odważył się spotkać z Gombrowiczem…”[29]. K. Suchanow z kolei, dotykając wątku relacji pisarza z poetą, dodała, że Herbert miał przestrzegać Miłosza przed Gombrowiczem – „demonicznym deprawatorem”, któremu jednak przez Miłosza „przekazał homaże”[30].
Na pierwszy rzut oka trudno pojąć, że poeta tej miary co Herbert nie korzysta z okazji i nie spotyka się z pisarzem polskim, o którym mówi się od 1966 r., że jest bliski literackiego Nobla. Z drugiej strony pamiętać też trzeba, że pojawiały się informacje o tym, że także Herbert jest brany pod uwagę, a nawet, że Akademia rozważa podzielenie Nagrody Nobla między Gombrowicza i Herberta[31]. Stan relacji Herberta z Gombrowiczem zdaje się mieć źródło w pierwszym zetknięciu się pisarzy. Doszło do niego z inicjatywy Herberta w 1964 r. w klasztorze Royaumont pod Paryżem. Gombrowicz przebywał tam dzięki Fundacji Royaumont, obdarzającej stypendiami i programami rezydencjalnymi pisarzy i uczonych. Gombrowicz, sceptyczny tak wobec poezji, jak i pisania o sztuce, nie przywiązywał wagi do spotkania z nieznanym mu wcześniej osobiście Herbertem. Spotkanie z Gombrowiczem nie zapisało się dobrze w pamięci Herberta: „Pojechałem do niego z lekarstwami, a on zrobił ze mnie sprawnie i błyskawicznie durnia, bo nie czytałem L’Être et le Néant”[32]. Wtedy jeszcze należał Herbert do wielbicieli Gombrowicza, który był wyniosły i rozmawiał z nim w charakterystyczny dla siebie – zaczepny, konfrontacyjny sposób. Tak to opisał po wizycie u Gombrowicza w „klasztorze przerobionym na azyl dla intelektualistów”: „Obraz zapamiętałem lepiej niż twarz mojego rozmówcy – Witolda Gombrowicza, który szydził z mojego umiłowania sztuki. Nie broniłem się nawet. Bąkałem coś trzy po trzy, rozumiejąc, że jestem tylko obiektem, drążkiem gimnastycznym, na którym pisarz ćwiczy swoją dialektyczną muskulaturę”[33].

Zbigniew Herbert. Poeta. Obory k/W-wy – Dom pracy tworczej ZLP. Luty 1972 rok. Forum
.Musiał jednak Gombrowicz wiedzieć, kim jest poeta Herbert, choćby od Jeleńskiego, z którym Herbert pozostawał w dobrych stosunkach. Pomimo, jak się zdaje, uprzedzenia do Gombrowicza, które musiało zapaść głęboko w duszy Herberta, w notatniku z lat sześćdziesiątych napisze o Gombrowiczu „człowiek samotny heroiczny” oraz w duchu iście Gombrowiczowskim wywiedzie refleksje: „Kim jesteśmy: Wschodem czy Zachodem; uświadomić sobie swoją drugorzędność; niedojrzałość, lekkość; powierzchowność, niekonkretność; i uczynić z niej siłę, to znaczy nadać jej formę – spojrzeć na siebie z boku, okrutnie”[34].
Przypominają się wypowiedzi Gombrowicza w rozmowie z Dominikiem de Roux: „Czymże jest Polska? Jest to kraj między Wschodem a Zachodem, gdzie Europa już poczyna się wykańczać, kraj przejściowy, gdzie Wschód i Zachód wzajemnie się osłabiają. Kraj przeto formy osłabionej (…). Żaden z wielkich procesów kultury europejskiej nie przeorał naprawdę Polski (…). Owszem, ta forma polska, styl sarmacki, istniały, nawet dość jaskrawo (…), ale to było za kuse i tkwił w tym element rozkładowy słabości (…). Literatura od stu pięćdziesięciu lat była zakorkowana dramatem utraty niepodległości, sprowadzona do lokalnych nieszczęść. (…) Jakże ja mogłem oprzeć się na Mickiewiczu, wspaniałym poecie, ale o koncepcjach i horyzontach pobożnego dziecka, zabłąkanego w kiepskie mistycyzmy (…). Polska, twór pośredni między Wschodem a Zachodem, wydana wskutek swoich warunków geograficznych i historycznego rozwoju niedoskonałości i podrzędności, musi być przezwyciężona (…). Stałem się »poetą formy«. Odciąłem się od siebie samego”[35].
*
.Pobyt w Berlinie Zachodnim zaowocował dla Herberta licznymi znajomościami, kontaktami z wieloma twórcami Zachodu, z wydawcami oraz z Polakami, chętnie odwiedzającymi Berlin i poetę. Wśród częstych gości byli Bohdan Osadczuk (profesor na Uniwersytecie Berlińskim), Zdzisław Najder, Sławomir Mrożek, Krzysztof Penderecki[36]. W Niemczech rozwinęła się współpraca i przyjaźń z Karlem Dedeciusem, któremu Herbert zawdzięczał pewnie tyle samo co Gombrowicz Jeleńskiemu, jeśli chodzi o promowanie twórczości, jej tłumaczenie na język niemiecki. Z Dedeciusem, wybitnym tłumaczem i propagatorem polskiej literatury w Niemczech, wziął udział w spotkaniu autorskim zorganizowanym przez prof. Hoellerera w Akademie der Kuenste.
Postać prof. Hoellerera kojarzy się znowu z Dziennikiem 1961–1966 Gombrowicza, a w nim z błyskotliwym fragmentem poświęconym „Lesung”, tj. wykładowi – spotkaniu autorskiemu na Uniwersytecie Berlińskim, zorganizowanemu przez Hoellerera. Wraz z Gombrowiczem wzięli w nim udział poeta Max Hoelzer, malarz i grafik Henryk Berlewi, Ingrid Weikert i poeta Klaus Voelker. Gombrowiczowski majstersztyk literacki zawiera relację ze spotkania ze studentami, wyrażone obawy, czy pisarz podoła wystąpieniu, czytaniu Ferdydurkei poezji, dyskusję, a wreszcie wtargnięcie Gombrowicza w dyskusję: „Musiałem się bronić, nie chciałem umierać. (…) Postanowiłem tedy dać znak życia, ale jak, ale co tu robić, dyskusja wciąż się toczy i naraz, jak byłem z tą moją niemczyzną ledwie coś tam bełkoczącą… wtargnąłem w dyskusję, zacząłem przemawiać”[37].
Tak to zostało to opisane:
„Bezczelna nieistotność mojego bełkotu stała się od razu niepojęta, straciłem wątek, było to nizanie słów przypadkowych, byle mówić (…). Sala, pod przewodem niewzruszonego Hoellerera, słucha! (…) Moja anarchia zapadająca w ich wytężoną najspokojniej wolę porządku, sensu, organizacji. Bezsens przyjmowany jako sens! (…). Nie było rozpasania, które by mogło ich zakłócić?”.
I dalej – by znaleźć wyjście z zapętlonej sytuacji, Gombrowicz relacjonuje publiczne zwrócenie się do Berlewiego:
„Ale tu, o kilka krzeseł, był pan Berlevi, warszawiak przecież, przedwojenny futurysta z Ziemiańskiej, z Lourse’a, ba, krajan, luźniejszy jakiś niby szpara w tej nieubłaganej jednolitości, coś jak drzwi uchylone, jakieś zmiękczenie… i ja tędy mógłbym się wymknąć. Zwróciłem się wprost do niego i z pasją czyniłem mu jakieś wyrzuty niepojęte, wsiadłem na niego ostro, wdałem się w jakąś potężną polemikę poza granicami sensu, gdzieś w absurdzie, to zaś grążyło się w nim jak w poduszce, powoli obie głowy nasze ogarnął sen…, jak po wódce w knajpie, gdy się gada, żeby gadać w słodkim odurzeniu… Jeszcze jednego! Bo, uważa pan, tylko dopodskórna kwietyzacja aglomeracji ujętej antropoidalnie nalej, przepij, wypij, co, już trzecia, chodźmy zaraz surrealizm socjologii… Tymczasem rozległy się oklaski, studenci wstawali…”[38].
*
.Brawurowy popis Gombrowicza w czasie wykładu („Lesung”) został inaczej zapamiętany przez Berlewiego, który o spotkaniu z pisarzem na uniwersytecie opowiadał: „Czysty wariat ten Gombrowicz, na sztuce się nie zna, a próbował mnie tam skompromitować”. Nie znał i nie zrozumiał Gombrowiczowskiej zabawy słowem, chęci sprowokowania audytorium, ironii z nadętego spotkania uniwersyteckiego, pokazując jego bezsens, ale i autoironii człowieka, który także z siebie potrafi się śmiać.

Witold Gombrowicz, pisarz. Forum, Forum
.Berlewi – pomimo sukcesu, który osiągnął pod koniec lat pięćdziesiątych, ponownego odkrycia jego abstrakcyjnych kompozycji z lat dwudziestych i okrzyknięcia prekursorem op-artu[39]– był dość drażliwy na swoim punkcie. Wspominano jego protesty pisane do krytyków, marszandów i historyków sztuki przeciwko zrównywaniu go z Węgrem Victorem Vasarelym – także twórcą op-artu, którego Berlewi uważał za naśladowcę. Historia sprawiła jednak, że to Vasarely, a nie Berlewi jest ikoną op-artu, a ceny dzieł pierwszego idą w dziesiątki, a nawet setki tysięcy euro. Berlewi jest zaś znany dobrze poinformowanym.
Wtręt o Berlewim w eseju z Berlinem w tle ma swoje dodatkowe uzasadnienie: w witrynie jednej z galerii, w okolicach Checkpoint Charlie, dostrzegłem wyeksponowany, oprawiony starannie plakat Berlewiego z okresu grupy BLOK, w której działał wraz ze Strzemińskim, Kobro i Szczuką. Tworzył z nimi polski konstruktywizm, neoplastycyzm, działając w grupach Praesens, a.r. Jaksię okazuje, jest w Berlinie popyt na Berlewiego. Berlewi przebywał w Berlinie w latach 1962–1963, nie po raz pierwszy. Miasto to było mu znane jeszcze z lat dwudziestych, gdy sformułował podstawy tzw. mechanofaktury[40], kiedy przyjaźnił się z Elem Lissitzkim, z artystami z Bauhausu[41]. Uważał przy tym – kosmopolitycznie, co w tamtych czasach było odważne – że pojęcie sztuki narodowej jest zbędne: artysta zawsze jest indywidualistą, który tworzy własne wizje, bez względu na narodowość.
*
Ta refleksja sprzed niemal wieku powraca dzisiaj, kiedy czyta się wypowiedź współczesnego artysty wizualnego Wilhelma Sasnala: „Nie znoszę swojej polskości” –obwieszcza. „Weźcie sobie ten »naród« i go zjedzcie”,a dalej dodaje: „»Kultura narodowa« brzmi trochę jak »kultura rasowa«”[42]. Taki kosmopolityzm antyrasisty, antyfaszysty i liberała. Wolny od nacjonalizmu, hurrapatriotyzmu – czy poprawny politycznie? Wielokrotnie tu przywoływany Gombrowicz, walczący z polskim obskurantyzmem, romantycznym machaniem szabelką, prowadzącą do unicestwienia bohaterszczyzną i ckliwym, narodowo-patriotycznym sentymentalizmem, pewnie dzisiaj poszedłby tą samą drogą.
*
.Pisarz Wojciech Kuczok, rozważając temat polityki historycznej, określił pewien fragment rzeczywistości terminem „kartoflany neosarmatyzm”[43]. Sformułowania tego nie powstydziłby się Gombrowicz, chociaż nie mógł znać zjawiska, o którym myśli Kuczok. Stało się ono w Polsce w pełni dostrzegalne dopiero po upadku komunizmu. Desygnatem pojęcia „kartoflani neosarmaci” są ci dzisiejsi suwereni, którzy z kartofliska mentalnego nie mogą się wyzwolić; to nuworysze, o pozawielkoaglomeracyjnych – z reguły – korzeniach, dziś sięgający szczytów władzy i sukcesów materialnych; są też wytworem dokonanej, choć wcześniej „prześnionej rewolucji”. Są spadkobiercami niegdysiejszych zaściankowych hreczkosiejów, pielęgnujących swój rodowy klejnot, choćby dawno wyblakły, wolnych od rozumienia mechanizmów rządzących życiem, skłonnych do przyjmowania uproszczonych wizji Polski i świata, upatrujących w polskości mesjanistycznego powołania.
Zjawisko swoistego neosarmatyzmu w jakimś stopniu występowało wcześniej, nawet w komunizmie lat siedemdziesiątych u lokalnych sekretarzy partyjnych czy innych czynowników z nomenklatury: wbrew głoszonej ideologii chętnie przybierali atrybuty ziemiaństwa, mianując się spadkobiercami dawnej szlachty, hołdując jej domniemanemu stylowi, oczywiście tak, jak to sami pojmowali. Dzisiejsi neosarmaci w sferze ideologii i wyobrażeń są romantyczno-sentymentalnie nastawieni do polskiej historii, podkreślają pozycję Polski od morza do morza, są prawdziwymi Polakami, stąd ich ród. Mają za nic inne narodowości, obcych, przybyszów spoza własnego kręgu, nienawidzą niewierzących lub wierzących inaczej, a najbardziej te łże-elity, tych katolewaków, co mówią o otwartości, tolerancji, zrozumieniu, wspólnocie, humanizmie, dziedzictwie judeo-chrześcijańskim (tylko nie „judeo”), filozofii greckiej i rzymskiej tradycji prawnej, standardach europejskich, prawach człowieka i godności ludzkiej, poprawności politycznej. Wszystko to jest im z założenia obce. Oni kochają ten naród i odmawiają miana patrioty wszystkim inaczej myślącym. Są ultrareligijni w wersji ostentacyjnej, najbardziej zewnętrznej i uproszczonej. Mieszkają w domach stylizowanych na dworki z kolumnami, z tralkami na balkonach, wieszają świeżo namalowane portrety przodków i szable nad kominkiem. Nienawidzą zaś tego, skąd się wywodzą, co swoje, chłopskie, uważane za przaśne[44].
Model „kartoflanego neosarmaty” jest zwielokrotnionym, wyostrzonym, opisem cech wielu postaci polskiej elity zawartych na stronach Trans-Atlantyku.
Jest obrazem zamkniętego na świat Polaka, zadurzonego w narodowych miazmatach i historii, którą zna pobieżnie i w istocie nie rozumie jej mechanizmów. Nie czytając – żyje nadal w mitach Sienkiewiczowskich, zachwyca się Mickiewiczowskim obrazem zaścianka, uznaje obrazy Kossaków i Matejki za jedyne godne uwagi. Nie ceniąc siebie i swego pochodzenia, ma skłonność do odnajdywania się w ideologiach dających odpowiedź na wszystkie problemy tego świata, wierząc, że są one jedynie prawdziwe. Nade wszystko jednak neosarmatyzm jest instrumentem podporządkowania się jednostki masie, ideologii i historii, jest wyrazem wyzbycia się własnej wolności i indywidualnej tożsamości. Przeciwko takiemu podejściu występował Gombrowicz, znajdując kontynuację przynajmniej u części twórców sobie współczesnych. Aktualność myśli Gombrowicza, służącej jako instrument do przeciwstawienia się dominującym postawom i mitom, utwierdzanym w głowach Polaków, nie może budzić wątpliwości. Czerpmy z jego dzieła, zaczynając od siebie i pracując nad sobą, myśląc jednak także o otaczającej nas rzeczywistości, o świadomych inaczej pobratymcach neosarmatach.
Takiemu postulatowi sprzyjać może wolność, tolerancja i otwarcie atmosfery Berlina. Warto więc spędzić w Berlinie trochę więcej czasu niż wymagany na tranzytowy przejazd: pochodzić po tej świetnie zaaranżowanej przestrzeni miejskiej, po placach i ulicach, odwiedzić teatry, muzea i galerie, zajrzeć do knajpek czy barów, wypić kufel piwa i zagryźć frankfurterką z bułką; spotkać ludzi różnych kultur, pomyśleć o burzliwym, dekadenckim schyłku republiki weimarskiej, świetnie odtworzonym w KabarecieBoba Fosse’a, z niezapomnianą Lizą Minnelli, Michaelem Yorkiem i Joelem Greyem; pamiętać o zbrodniach faszyzmu i zagładzie Żydów, traktując tę pamięć jako przestrogę na przyszłość przed stale grożącym nacjonalizmem, ksenofobią i pogardą.
Może wtedy odnajdzie się ducha Berlina, którego zażywał Gombrowicz, i odczujemy ten niepowtarzalny klimat. Szczególną atmosferę Berlina oddaje fragment książki Doroty Danielewicz[45]: „»Berlińskie powietrze« o szczególnych właściwościach, powodujące utratę zdrowego rozsądku, ochotę do swawoli, lekkość duszy. Geomanci powiadają, że winę za te właściwości powietrza w Berlinie ponosi kwarc, minerał, z którego zbudowany jest piasek. A na piasku właśnie powstał Berlin. Kwarc uwalnia w ludziach lekkość i energię twórczą, nie sprzyja życiu solidnemu, nie skłania do budowy materialnych fundamentów. Może dlatego Berlin jest miastem artystów i lekkoduchów, miastem idei, miastem nieskonkretyzowanych w materii możliwości”.
.Piaszczysto-żwirowa budowa geologiczna, „iły z wkładkami łupków kwarcytowo-mikowych i piaskowców kwarcytowych oraz zlepieńców”[46]tworzą podłoże ziemi radomskiej i sandomierskiej, skąd wywodzi się Gombrowicz. Wyrastając w powietrzu unoszącym kwarc, przekraczającym granice ziem i państw, w takim jak berlińskie powietrze, był duchem lotnym, obdarzonym energią, wrażliwością, poczuciem humoru i skłonnością do absurdu i groteski. Wszystkie te zwiewne cechy poświęcił fundamentom: ukształtowaniu świadomości człowieka wolnego, wyzwolenia od zniewalającej go tradycji i kultu przeszłości, od opresyjnych wpływów społeczeństwa i państwa, wpajanych ideologii, budowaniu – wreszcie – tożsamości jednostki i poczucia jej wartości.
Piotr Sendecki
[1]Vide: Archiwum Emigracji. Studia – szkice – dokumenty, Toruń, rok 2011, zeszyt 1–2 (14–15). [2]Por. A. Franaszek, Miłosz. Biografia, Kraków 2011, s. 486. [3]Ibidem, s. 491. [4]Ibidem, s. 490. [5]Ibidem, s. 853 – przypis 195.
[6]W. Gombrowicz, Dziennik 1953–1956, Kraków 1989, s. 150.
[7]Ibidem, s. 151.
[8]A. Franaszek, Miłosz…,op.cit., s. 547.
[9]K. Jeleński podaje kalambur słowny Gombrowicza, świetnie oddający relacje między nim a Miłoszem: „Jestem Miłoszem, Miłoszem być nie chcę, będąc Miłoszem, Miłoszem być muszę, Miłosza w sobie zabijam, ażeby będąc Miłoszem, być bardziej Miłoszem” — K.Jeleński, Chwile oderwane, pod red. P. Kłoczowskiego, Gdańsk 2010, s. 342.
[10]Cyt. za: K. Suchanow, Gombrowicz. Ja, geniusz, Wołowiec 2017, s. 419.
[11]Cyt. za: K.A. Jeleński, Chwile oderwane, pod. red. Piotra Kłoczowskiego, Gdańsk 2010, s. 460–462.
[12]Ibidem, s. 470.
[13]Witold Gombrowicz. Autobiografia pośmiertna, wybór, układ, opracowanie W. Boleckiego, Kraków 2002, s. 186.
[14]Ibidem, s. 176–177.
[15]Christos Joachimides (1932–2017) stanie się sławnym artystą i kuratorem, zaprzyjaźnionym z Joannisem Kounellisem, Pino Pascalim, Balthusem, związanym z Josephem Beuysem, Wolfem Vostellem; wystawiał dzieła Anselma Kiefera, Markusa Lueperetza, Georga Baselotza w muzeum Mrtin-Gropius-Bau (słynne wystawy Zeitgeist i Metropolis).
[16]Ibidem, s. 179–180.
[17]Ibidem, s. 181–184.
[18]J. Siedlecka, Biografie odtajnione. Z archiwów literackich bezpieki, Poznań 2015.
[19]W. Gombrowicz,Dziennik 1961–1966, Kraków 1989, s. 170–174.
[20]Ibidem, s. 172.
[21]Ibidem, s. 140.
[22]Tekst ten jest częścią większego eseju Wiedeń – Berlin – notatnik z podróży. Kwiecień – maj 2016.
[23]Vide: D. Danielewicz, Berlin. Przewodnik po duszy miasta, Warszawa 2013 – „Gombrowicz mieszkał tuż obok wejścia do metra. Chodził po Tiergarten na spacery z poetką Ingeborg Bachmann”, s. 194.
[24]O Antonie Grigoriewiczu Rubinsteinie, wielkim pianiście i kompozytorze, wspomina M. Czyńska w: Kobro. Skok w przestrzeń,Wołowiec 2015, pisząc, że studiowała u niego w konserwatorium matka Kobro – Eugenia Rozanowa – że na tournée z H. Wieniawskim po Ameryce w 1872 dał 215 koncertów, s. 23.
[25]O studiach prawniczych, aplikacji sądowej pisze Tadeusz Kępiński w: Witold Gombrowicz i świat jego młodości, Kraków 1976, s. 186, 322, 383.
[26]A. Franaszek, Miłosz…,op.cit., s. 108.
[27]Vide: D. Danielewicz – Berlin. Przewodnik po duszy miasta, Warszawa 2013.
[28]Długoletnia przyjaźń Herberta z Miłoszem zostanie zerwana w lipcu 1968 r. w Berkeley, w czasie kolacji u Carpenterów, na tle prowokacyjnej, lewackiej wypowiedzi Miłosza w sprawie przyłączenia Polski do ZSRR, jak podał Herbert. Odtąd przez wiele lat poeci pozostawali w złych stosunkach, do czego przyczyniło się konserwatywne nastawienie Herberta, jego radykalizacja następująca od stanu wojennego, prawicowe wystąpienia przeciwko Okrągłemu Stołowi, polityce transformacyjnej w Polsce w latach 90., poglądy w sprawie lustracji; vide: Bohdan Urbankowski,Poeta, czyli człowiek zwielokrotniony. Szkice o Zbigniewie Herbercie, Radom 2004, s. 183–185, 194.
[29]Ibidem, s. 547.
[30]K. Suchanow, Gombrowicz. Ja, geniusz, Wołowiec 2017, t. II, s. 417.
[31]Ibidem, s. 431, 432, 446–448.
[32]A. Franaszek, Herbert. Biografia II. Pan Cogito, Kraków 2018, s. 181.
[33]Cytuję za K. Suchanow, Gombrowicz…, op.cit., s. 183.
[34]Ibidem, s. 185.
[35]Dominique de Roux, Witold Gombrowicz. Testament. Rozmowy z Dominique de Roux, Kraków 1996, s. 49–55.
[36]Penderecki proponował Herbertowi napisanie libretta do nowej opery, nawiązując do powstania Króla Rogerai współpracy Szymanowskiego i Iwaszkiewicza, jednak do tego nie doszło. Wkrótce skomponował operę Diabły z Loudun, którą w 1969 r. wystawiono w hamburskiej Staatsoper w reżyserii wspomnianego tu już Konrada Swinarskiego.
[37]W. Gombrowicz, Dziennik. 1961–1966, op.cit., s. 164.
[38]Ibidem, s. 165.
[39]Brał udział w głośnej wystawie The Responsive Eye, w MoMA w Nowym Jorku w 1965 r., w towarzystwie Josefa Albersa, Victora Vasarely’ego, Alexandra Libermana, Richarda Anuszkiewicza, Juliana Stańczaka, Wen-Ying Tsai, Agnes Martin, Bridget Riley, François Morelleta, Getulio Alvianiego – całej śmietanki abstrakcji i geometrii w sztuce XX wieku.
[40]Mechanofaktura biało-czerwono-czarna, 1924.
[41]Z Ludwigiem Miesem van der Rohem, Laszlo Moholy-Nogyem, Theo van Doesburgiem.
[42]Podaję za „Gazetą Wyborczą” z 18 stycznia 2016 r.
[43]Kuczok użył tego sformułowania w felietonie w magazynie „Książki. Magazyn do czytania” (marzec 2016) na marginesie rozważań o polityce historycznej.
[44]Vide: recenzja książki S. Twardocha Król, opublikowana we „Wszystko co Najważniejsze” – wydanie elektroniczne –www.wszystkoconajwazniejsze.pl.
„Kartoflani neosarmaci”, jako nieprawi spadkobiercy dawnych sarmatów, są wolni od poczucia wstydu, że zajmują nienależne im miejsce, obce im są wszelkie zahamowania czy kompleksy; oni są wyedukowani, a cham wyedukowany gorszy od nieuczonego, bo wbity w pychę. Sami są sobie autorytetem, bo w końcu dziedzicami tej dawnej Polski od morza do morza (…). Dla nich Falanga i Młodzież Wszechpolska to właściwy punkt odniesienia. Noszą w sobie nienawiść do nieobecnych w życiu współczesnej Polski Żydów, bo głównie wywodzą się ze wsi i małych miasteczek, w których dziadkowie donosili na starozakonnych sąsiadów, byli szmalcownikami, bogacili się za środki od nich uzyskane, a po Holokauście – jeśli nawet w nim nie uczestniczyli – zajęli opuszczone domy, posesje: tych nieobecnych należy więc nienawidzić, dostrzegać w nich zło, by uzasadnić zbrodnie przodków, a także przeciwstawić się potencjalnemu wyciąganiu ręki o zwrot. To też tłumaczy niechęć rządzących do reprywatyzacji i histerię wywołaną przypadkami obchodzenia prawa lub jego naruszania w sprawach dotyczących zwrotu zabranych majątków i dóbr.
[45]D. Danielewicz,Berlin. Przewodnik po duszy miasta, Warszawa, 2013, s. 97–98.
[46]E. Fijałkowska, J. Fijałkowski,Problem przydatności surowców ilastych rejonu Sandomierza dla ceramiki garncarskiej, w: „Rocznik Muzeum Narodowego w Kielcach”, tom XII, Kraków 1982.