Piotr WÓDKOWSKI: Diia. Czego możemy nauczyć się od Ukraińców?

Diia. Czego możemy nauczyć się od Ukraińców?

Photo of Piotr WÓDKOWSKI

Piotr WÓDKOWSKI

Radca prawny specjalizujący się w obsłudze przedsiębiorców z branży kreatywnej. Założyciel Lokomotywy Biznesu – organizacji zrzeszającej przedsiębiorców w województwie kujawsko-pomorskim. Absolwent Szkoły Przywództwa Instytutu Wolności.

Lekcja płynąca z Ukrainy pokazuje nam, że taka centralna aplikacja jak Diia może być narzędziem użytecznym w kryzysowym zarządzaniu państwem i w związanej z tym komunikacji na linii państwo – obywatel – pisze Piotr WÓDKOWSKI

.Dnia 24 lutego 2022 roku. Wojna zaskakuje jedną z moich rozmówczyń, Aksinię, w jej rodzinnym Kijowie. Aksinia ucieka razem z dziećmi do Buczy. Nie był to najlepszy kierunek. Wraca do Kijowa, a potem 28 lutego przekracza granicę Polski.

Pozytywnie nastawiony przez entuzjastyczne polskie artykuły o Diia (ДІЯ), czyli marce, pod którą działają ukraińskie odpowiedniki naszego mObywatela, EPUAP czy MójGov i właściwie całe ukraińskie „państwo cyfrowe”, spodziewałem się, że będę mógł napisać o tym, jak dzięki rządowej aplikacji miliony obywateli Ukrainy, w tym Aksinia, mogły korzystać w tych trudnych chwilach z szeregu ułatwień oraz mieć poczucie ciągłości ich państwa „na wyciągnięcie smartfona”. Zarówno Aksinia, jak i inna moja rozmówczyni, Inna z Charkowa, na tego rodzaju wypowiadane przeze mnie wzniosłe tezy tylko lekko się uśmiechały, dlatego trzeciej z nich, Oleny, pochodzącej z Buczy, już o to nie pytałem. O ich doświadczeniach z aplikacją opowiem dalej.

Ukraińska lekcja pokazuje jednak, że niepozorna rządowa aplikacja może być istotną częścią przygotowania państwa do kryzysów, takich jak konflikty zbrojne.

Więcej niż wygoda

.Zanim jednak napiszę o samej aplikacji Diia, nakreślę specyficzny kontekst ukraińskiej cyfryzacji sektora publicznego.

Po pierwsze – Ukraina w pewnym sensie miała łatwiej. Łatwiej jest startować z cyfryzacją od zera, z pominięciem kosztownego wychodzenia z etapów pośrednich. Przychodzi mi tu na myśl porównanie przodującej w fintechu Polski, startującej właśnie od zera, z dużo wcześniej rozwiniętymi Stanami Zjednoczonymi, które musiały poświęcić mnóstwo energii na wychodzenie z systemu czekowego.

Po drugie – dla Ukrainy cyfryzacja sfery administracyjnej jest czymś więcej niż tylko usprawnieniem dla obywateli czy urzędników.

Cyfryzacyjny skok Ukrainy rozpoczął się po rewolucji z 2014 roku i był owocem mobilizacji i współpracy wolontariuszy i przedsiębiorców z urzędnikami w dziele naprawy państwa. A było co naprawiać. W 2013 roku Transparency International w swoim Corruption Perception Index plasowała Ukrainę na 142. miejscu na 175 państw, a w 2014 roku szacowano, że koncerny oligarchy Rinata Achmetowa zdobywają aż 31 proc. wolumenu wszystkich zamówień publicznych na Ukrainie. Czy te dane mają ze sobą związek? Nie wiadomo. W tej właśnie sferze pojawił się pierwszy klejnot w koronie ukraińskiej cyfryzacji, czyli Prozorro – system do obsługi zamówień publicznych. Prozorro znacząco zmniejszył koszty organizacji przetargów, zwiększył konkurencyjność oraz umożliwił wykrywanie nieprawidłowości. Sama nazwa to gra słów – ukr. prozoryj (прозорий), czyli „przezroczysty”, oraz Zorro. Dość wymowne.

Kolejne cyfryzacyjne przyśpieszenie wiąże się już z dojściem do władzy ekipy Zełenskiego. „Państwo w smartfonie” było jednym z jego kluczowych haseł wyborczych. Po wygranych przez Zełenskiego wyborach prezydenckich i zwycięstwie jego ugrupowania Sługa Ludu w wyborach parlamentarnych posadę ministra transformacji cyfrowej objął urodzony w 1991 r. Mychajło Fedorow. Otrzymał również funkcję wiceministra, co chyba dobitnie podkreśla wagę obszaru, którym się zajmuje. Fedorow jest człowiekiem wywodzącym się z branży marketingu internetowego, był szefem zwycięskiej internetowej kampanii Zełenskiego, a jego prezencja zdecydowanie bardziej przywodzi na myśl założyciela start-upu technologicznego niż urzędnika z najwyższych szczebli władzy państwowej. Fedorow zorganizował resort „po swojemu”, a w każdym innym resorcie znajduje się koordynator ds. cyfryzacji. Digitalizacja jest na sztandarach. O ile można zarzucić Zełenskiemu, że wiele z jego obietnic wyborczych pozostało niespełnionych, nie można powiedzieć tego o „państwie w smartfonie”, które symbolizuje właśnie marka Diia. To również bardzo zgrabna nazwa. Diia z jednej strony oznacza „działanie”, a z drugiej jest akronimem oznaczającym „państwo i ja” (держава і яderżawa i ja).

Aplikacja Diia została wdrożona 6 lutego 2020 r. Imponuje nie tylko designem (nagrodzonym prestiżową nagrodą Red Dot), ale przede wszystkim niespotykaną dotąd w świecie tzw. govtechu liczbą funkcjonalności, w dodatku stale jest rozwijana. Wymienić tu można: dostęp do szeregu dokumentów (dowody osobiste, paszporty, prawo jazdy) traktowanych na równi z fizycznymi (słynny reżim paperless), innowacyjny podpis elektroniczny do zawierania umów między obywatelami, eMalyatko, za pomocą którego można zarejestrować urodzenia i złożyć wnioski o świadczenia socjalne związane z urodzeniem, sprawy meldunkowe, rejestrację działalności gospodarczej, sprawy podatkowe, zwolnienia lekarskie. Być może ta lista sama w sobie nie jest imponująca, bo część z tych udogodnień znamy. Diia zadziwia, gdy zdamy sobie sprawę z łącznej liczby dostępnych tam usług. Cyfryzacja poszła tak daleko, że do 2023 r. Ukraińcy planowali umożliwienie dostępu do 100 proc. usług państwowych przez portal lub aplikację. Nie mam danych, żeby stwierdzić, czy im się to udało, natomiast już w poprzednich latach byli bardzo blisko. Diia jeszcze bardziej będzie imponować krajom „starego Zachodu”, dla których nawet nasz kraj jest niedoścignionym wzorcem cyfryzacji.

Do rozwoju systemu Diia przyczyniła się pandemia COVID-19. Za pomocą portalu można było zarejestrować się na szczepienie, otrzymać w zamian za zaszczepienie się świadczenie w wysokości 1000 hrywien, a także posługiwać się certyfikatem szczepienia. Każda z moich ukraińskich rozmówczyń wspominała o korzystaniu z aplikacji w trakcie pandemii. Wtedy też doszło do widocznego przyrostu liczby użytkowników. Diia i Prozorro mają pewną wspólną cechę – pełnią funkcję antykorupcyjną. Dzięki ograniczeniu fizycznego kontaktu obywatela z urzędnikiem Diia wymusza równe traktowanie wszystkich obywateli w załatwianiu ich spraw i wręcz uniemożliwia ponoć bardzo rozpowszechnione na Ukrainie „podziękowania” dla urzędników. Cyfryzacja jest czymś więcej niż wygodą, choć Aksinia z wyraźną ulgą wspomniała, że obecnie załatwia w kilka minut coś, po co kiedyś stała cały dzień w kolejce do urzędu (świadczenie związane z urodzeniem dziecka).

Do wybuchu wojny aplikacja osiągnęła ok. 16 mln użytkowników (polski mObywatel w tamtym momencie miał tylko 6,5 mln). Aplikację posiadała każda z moich rozmówczyń, a sprawność, z jaką Inna z Charkowa poruszała się w niej, gdy pokazywała mi, jak łatwo może uzyskać dostęp do poszczególnych dokumentów, wywarła na mnie wrażenie, jakby rzeczywiście było to coś, z czym większość Ukraińców jest oswojona.

Niech o sukcesie ukraińskiej cyfryzacji zaświadczy jeszcze jeden fakt. Nawet Estonia, która jest w Europie swoistą „marką govtechu” i wspierała Ukrainę w elektronizacji usług publicznych, sama jest obecnie zainteresowana wdrożeniem wzorowanej na systemie Diia aplikacji mRiik. W podobnych sprawach do drzwi ukraińskiego ministerstwa cyfryzacji puka już 15 innych państw.

War Experience

.Czy Diia była gotowa na wojnę? Gdy Diia powstawała, Ukraina była przecież w stanie wojny z państwem słynącym z przeprowadzania cyberataków przeciwko swoim wrogom. Nierozsądne byłoby w takich warunkach tworzenie tego typu systemu bez położenia największego możliwego nacisku na jego bezpieczeństwo. Ukraina tylko w latach 2020–2021 doświadczyła 200 tysięcy ataków hakerskich.

Jednak 24 lutego 2022 r. na facebookowym profilu Diia pojawił się oficjalny komunikat o tym, że Diia zostaje odłączona od państwowych rejestrów do czasu ustabilizowania sytuacji i że w związku z tym niedostępna będzie duża część usług i dokumentów. Faktycznie, może się wydawać, że w warunkach wojennych aplikacja zawiodła. W momencie największych ruchów migracyjnych, ucieczek z domu, gdy mogły przydać się dokumenty w smartfonie – nie było do nich dostępu. Aksinia powiedziała mi, że „kiedy zaczęła się wojna, jakoś się o tym nie myślało”. Nie wspominała o wyłączeniu części funkcji w aplikacji Diia, podobnie jak moje pozostałe rozmówczynie. Pisząc ten tekst i siedząc w wygodnym fotelu, nie słysząc alarmów bombowych, mogę się jedynie domyślać, jak nieznacząca była to wówczas rzecz, żeby w ogóle o niej pamiętać. Zaczynam też coraz bardziej rozumieć, dlaczego twierdzenia o roli aplikacji Diia, mimo jej przydatności w późniejszym okresie, mogły brzmieć dla nich nieco śmiesznie. Dostęp do dokumentów został przywrócony 16 marca 2022 r.

Wojna okazała się jednak kolejnym impulsem do rozwoju aplikacji Diia. Widać to nie tylko w kolejnym wzroście liczby użytkowników o 2 miliony (do ok. 18,6 mln – co daje imponujące 52 proc. obywateli), ale również we wzroście liczby funkcjonalności, w tym szczególnie związanych z działaniami wojennymi. Mimo trudnego czasu funkcjonalności przyrastają w imponującym tempie. Pokazuje to jedną z cech świadczących o innowacyjności aplikacji – jej lekka konstrukcja jest oparta na tzw. mikroserwisach. Dodawanie kolejnych funkcji nie oznacza przebudowy całego systemu. Już 27 lutego 2022 r. pojawiła się możliwość dokonania wpłaty na rzecz Sił Zbrojnych Ukrainy. Następnie dodano chyba najbardziej egzotyczną z naszej perspektywy funkcję – która w tłumaczeniu oznaczałaby „eWróg” – służącą do raportowania przez obywateli ruchów wojsk agresora i zbrodni wojennych.

Funkcji wojennych jest więcej: raportowanie zniszczeń mienia, aplikowanie o specjalne świadczenia socjalne czy zgłoszenia związane z wewnętrznymi przemieszczeniami. W systemie Diia pojawiły się również dość nietypowe funkcje, takie jak radio czy telewizja, dzięki którym wśród szalejącej dezinformacji obywatele mają dostęp do sprawdzonych oficjalnych źródeł informacji. Ale jest coś jeszcze bardziej nietypowego – możliwość zagłosowania na artystów, którzy mają reprezentować Ukrainę na Eurowizji.

Zacząłem rozumieć entuzjazm polskiej prasy, ale jednocześnie zauważyłem „mało emocjonalne” podejście poznanych Ukrainek do tych spraw. Oczywiste jest, że w tym trudnym czasie w ich życiu działy się rzeczy bardziej doniosłe; te osoby dość szybko opuściły Ukrainę. Próbuję jednak spojrzeć z perspektywy chłodnego obserwatora, chociaż sympatyzującego z Ukraińcami. Musi jakoś wpływać na podświadomość fakt, że nawet jeśli z jakiegoś terytorium dopiero co wyszli Rosjanie, a siedziba lokalnych władz została zbombardowana, to tuż po (szybkim) przywróceniu dostępu do internetu można załatwić sprawy urzędowe, w tym takie jak zapomoga z tytułu zrujnowanego mienia. Państwo działa i reaguje na bieżącą sytuację – nie zapadło się do wewnątrz, jak oczekiwali tego Rosjanie, atakując Ukrainę. Tak nudny temat, jak cyfryzacja czy rządowa aplikacja mobilna, zyskuje więc pewną doniosłość, choć nieuświadomioną przez tych, których dotyczy.

Lekcja dla Polski

.Lekcja płynąca z Ukrainy pokazuje nam przede wszystkim, że taka centralna aplikacja może być narzędziem użytecznym w kryzysowym zarządzaniu państwem i w związanej z tym komunikacji na linii państwo – obywatel. Mam wrażenie, że Ukraińcy wcale tak o niej wcześniej nie myśleli. My już to wiemy.

Czasy, w których zbrojna agresja jednego państwa na drugie następuje z dnia na dzień, to już przeszłość – doskonale widzieliśmy to na przykładzie narastającego miesiącami napięcia na granicy ukraińsko-rosyjskiej. Nawet zatem w czasie bezpośrednio poprzedzającym konflikt zbrojny państwo ma czas, żeby przygotować funkcjonalności użyteczne w czasie wojny. Oczywiście nagłe pojawienie się w czasie pokoju w mObywatelu ikonki pod nazwą „eWróg” mogłoby wywołać panikę, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby mieć gotowe i przetestowane funkcjonalności oraz plan na ich wdrożenie w stosownym momencie. Choć Ukraińcy raczej nie mieli wcześniej planu funkcji wojennych, to jedno trzeba im przyznać – lekka konstrukcja aplikacji zdała egzamin. Bez względu na to, czy chcemy przygotowywać funkcje wojenne zawczasu, czy nie – zdecydowanie powinniśmy się na nich w tym zakresie wzorować.

Żeby aplikacja wojenna mogła spełnić swoją funkcję, musi też przede wszystkim w ogóle działać. Po pierwsze, musi być odporna na ataki nie tyle zwyczajnych hakerów, ile potężnych cyberwojsk. Po drugie – musi być skalowalna pod kątem gotowości na nawet najbardziej wzmożony ruch (z czym polskie serwisy rządowe wielokrotnie w spektakularny sposób sobie nie radziły). Po trzecie – państwo musi zachować zdolność do ochrony i szybkiego przywracania infrastruktury związanej z dostępem do internetu.

.I na koniec wniosek tak ważny, że aż brzmiący banalnie. Żeby aplikacja, która w razie konieczności ma być aplikacją „wojenną”, mogła spełnić swoją rolę, to jeszcze w czasach pokoju obywatele muszą z niej korzystać i mieć do niej zaufanie. Trzeba zatem z jednej strony zbudować bazę użytkowników, a z drugiej strony być gotowym na próby skompromitowania aplikacji w oczach obywateli przez agresora – zarówno przed potencjalnym konfliktem zbrojnym (wspomnieć należy atak ze stycznia 2022 r., w ramach którego hakerzy umieścili na rządowych stronach treści informujące o rzekomym wycieku danych), jak i w jego trakcie.

Obyśmy zrealizowali własne projekty i obyśmy mogli zawsze narzekać, jak niepotrzebną stratą czasu i publicznych pieniędzy było zajmowanie się tym problemem.

Piotr Wódkowski
Tekst powstał w Szkole Przywództwa Instytutu Wolności.

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 24 sierpnia 2023
Fot. Adam Chełstowski/FORUM