Wojna końca historii
Czy inwazja Putina na Ukrainę doprowadzi do nowego porządku świata, czy rozpocznie erę szlifowania kompromisów? – pyta prof. Adam TOOZE
.Rewolucja francuska określiła wagę współczesnej wojny jako egzystencjalne starcie między narodami, w którym kwestionowane są podstawowe zasady rządzenia. Wojna była marszem światowego ducha. Takie właśnie wrażenie odniósł niemiecki poeta Goethe podczas bitwy pod Valmy w 1792 r., której był świadkiem i w której bezładna armia rewolucyjna niespodziewanie odparła znacznie lepiej wyposażoną kontrrewolucyjną inwazję wojsk królewskich i pruskich. „Tego dnia” – napisał – „rozpoczyna się nowa era historii świata”. Dwa dni później ogłoszono powstanie Republiki Francuskiej.
Z kolei Hegel myślał, że widzi „duszę świata” na koniu, gdy Napoleon przejeżdżał przez Jenę w październiku 1806 r. w drodze na bitwę, która miała zepchnąć państwo pruskie na skraj zagłady. Wojna nie była po prostu brutalną praktyką książąt, pojedynkiem na wielką skalę. Wojna była Historią przez duże H, „pobojowiskiem” – jak stwierdził Hegel – „na którym składano w ofierze szczęście ludów, mądrość państw i cnoty jednostek”. Było w wojnie coś zarazem fascynującego i przerażającego, a także transformacyjnego i jednocześnie niemal przekraczającego granicę absolutnej przemocy, jak w przypadku okropieństw wojny partyzanckiej w Hiszpanii przedstawionej przez Goyę. Dwa wieki później, w komentarzach odnoszących się do wojny na Ukrainie, można dostrzec poruszenie tego samego ducha.
Widowisko wojny zawsze wywoływało mieszane uczucia. Z jednej strony entuzjazm i coś na kształt ulgi – oto wreszcie prawdziwa polityka, prawdziwa wolność. Z drugiej strony przerażenie przemocą, cierpieniem i zniszczeniem.
Po bitwie pod Waterloo w 1815 r. zarówno dyplomacja, jak i ówczesne nauki społeczne próbowały umieścić dżina z powrotem w butelce. Mimo całej swojej wielkości Napoleon został pokonany. Miliony ludzi zginęły w zainspirowanych rewolucją francuską wojnach toczących się w wielu miejscach na świecie, a napoleoński projekt modernizacji imperium spełzł na niczym. Według zwolenników socjologa Augusta Comte’a była to lekcja, że przyszłość należy do przemysłu, nie do żołnierzy.
Wojna jednak nie dała się poskromić. Wbrew mitom XIX wiek nie był erą pokoju. W połowie stulecia wojny kolonialne i masakry zlały się z falą przemocy wywołaną formowaniem się państw narodowych we Włoszech (1861), USA (1865), Japonii (1868) i Niemczech (1871). Ogromne armie, zmobilizowane dzięki kolei i wyposażone w śmiercionośną, nowoczesną broń palną, dokonały przerażających zniszczeń. Przemoc nasiliła się jeszcze bardziej w XX wieku wraz z serią wojen obejmujących Eurazję, zapoczątkowanych wojną rosyjsko-japońską w 1904, a zakończonych w Korei w 1953 roku.
Pokój między wielkimi mocarstwami został następnie zapewniony nie dzięki traktatowi, ale przez zimnowojenny impas, który opierał się na groźbie wzajemnie gwarantowanego zniszczenia. Pogląd, jakoby „okres powojenny” był okresem demilitaryzacji, jest daleki od prawdy. Przed końcem lat 60. USA miały więcej umundurowanych w stosunku do liczby ludności niż kajzerowskie Niemcy przed rokiem 1914. Francja i Wielka Brytania utrzymywały znaczną liczbę wojskowych w koloniach Azji i Afryki. Niemcy Zachodnie w latach 80. miały 450 000 umundurowanych i dysponowały dwoma gotowymi do walki korpusami pancernymi. Wydatki na obronę w stosunku do PKB były tak wysokie jak w czasach angielsko-niemieckiego wyścigu zbrojeń morskich.
Fakt, że ten przerażający konflikt zakończył się w dużej mierze pokojowym obaleniem reżimów komunistycznych w Europie w 1989 r., przekonał Francisa Fukuyamę, wówczas pracownika Departamentu Stanu USA, że ludzkość osiągnęła „koniec historii”. Często opisuje się ów moment jako triumf kapitalizmu i demokracji. Z pewnością tak było, ale nie mniejsze znaczenie miał fakt, że Zachód wygrał zawody militarne bez oddania w gniewie jednego strzału. Układ Warszawski został rozwiązany. Przed erą Leonida Breżniewa, począwszy od lat 60., system sowiecki nie wydawał się już czymś, za co warto umierać. Na szczęście wybawiło to NATO od dylematu, czy lepszy będzie świat martwy, czy czerwony.
Zakotwiczona w amerykańskiej potędze i odpolitycznionym neoliberalizmie wizja „końca historii” Fukuyamy pozostaje przekonującą interpretacją dekad, które upłynęły od upadku Muru Berlińskiego. Konkurs ideologiczny wydawał się rozstrzygnięty na korzyść jednowymiarowych wizji liberalnej demokracji, rządów prawa i rynków.
Sukces końca historii polegał nie tylko na triumfie modelu liberalnego, ale również na tym, że został on osiągnięty bezkrwawo. To nadało mu cechę nieuchronności oraz – jak pisał Fukuyama – postheroiczną jakość.
Oczywiście koniec historii nie oznaczał końca wydarzeń ani końca wojny jako takiej. Groźba zagłady nuklearnej nadal wisiała nad światem. Na mocy umowy z 1994 r. z rosyjskich i amerykańskich komputerów międzykontynentalnych pocisków balistycznych (ICBM) usunięto współrzędne największych miast. W razie potrzeby można je jednak ponownie wprowadzić. Nadal żyjemy pod groźbą przemocy totalnej. W międzyczasie dalej toczyły się prawdziwe wojny. Ale wojna przeszła przemianę.
.Wojna irańsko-irackatocząca się w latach 80. była być może ostatnim konfliktem, w którym dwie strony dowodzące znacznymi siłami zbrojnymi postawiły na szali wszystko. Aby zapewnić sobie zwycięstwo, można było zmobilizować dowolne środki, a żadna ze stron nie mogła sobie pozwolić na przegraną. Najbardziej krwawe wojny ostatnich dekad – zwłaszcza w byłej Jugosławii, Afryce Środkowej i Syrii – były rozległymi wojnami domowymi, często z udziałem wielu graczy niepaństwowych. W Iraku i Afganistanie stawka miała charakter egzystencjalny, ale tylko dla miejscowych. USA, które prowadziło inwazję, było wstrząśnięte atakami z 11 września, lecz globalna wojna z terroryzmem zawsze była bardziej działaniem policyjnym niż konwencjonalną wojną.
Pytanie, jakie stawia inwazja Władimira Putina na Ukrainę, brzmi: czy w fundamentalnym sensie czar końca historii został ostatecznie zdjęty? Czy historia rozpoczęła się na nowo tragiczną nutą, jak to ujął prezydent Emmanuel Macron? Czy dotarliśmy do końca historii militarnej?
Odpowiedź, jakiej udzielimy na to pytanie, zależy w pierwszej kolejności od interpretacji motywów Władimira Putina.
Jako najbardziej oczywisty nasuwa się wniosek, że prezydent Rosji nigdy nie zaakceptował werdyktu wydanego przez historię w 1991 r. Nie pogodził się z upadkiem Związku Radzieckiego. Nie akceptuje roszczeń USA i ich sojuszników do definiowania porządku międzynarodowego. Już w 2007 r. na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa rzucił wyzwanie Zachodowi. Od tego czasu czekał na moment, by zrewidować warunki niepodległości Ukrainy. Mógł to zrobić wiosną 2014 r., gdy po rewolucji na Majdanie Kreml rozważał inwazję na pełną skalę. Zamiast tego opowiedział się za aneksją Krymu i wspieraniem separacji Donbasu. Rosja dwukrotnie zmusiła Ukraińców do podjęcia negocjacji w Mińsku, ponieważ Kijów uważał, że istnieje realne ryzyko najechania przez siły rosyjskie.
Lecz dlaczego w 2022 r. Putin był gotów zaryzykować ostateczną próbę walki? Wojna może być formą przedłużenia stosunków politycznych na innej drodze, ale decyzja o rozpoczęciu konfliktu zbrojnego nieodwracalnie zmienia warunki relacji międzynarodowych. Jako narzędzie polityki wojna jest wysoce nieprzewidywalna. Przemoc ma tendencję do eskalacji. Jest z natury rzeczy sumą zerową. Wiąże się z ogromnym ryzykiem. Jak stwierdził pruski generał Carl von Clausewitz po porażce Napoleona, zwycięstwo można osiągnąć jedynie poprzez połączenie sukcesu na polu bitwy, kalkulacji geopolitycznej oraz równowagi politycznej energii i pasji. Rzadko udaje się to osiągnąć. Jak przekonali się Izraelczycy po wojnie sześciodniowej w 1967 r., nawet największe zwycięstwo militarne może stać się ciężarem.
Zgodnie z jednym z przekonań Putin podjął ryzyko, ponieważ jest człowiekiem wojny. Z tego powodu jest mu nie po drodze z granicami geopolitycznymi, które zdefiniowały moment końca historii Fukuyamy. W bardziej fundamentalnym znaczeniu jest też na bakier z liberalną wizją świata rządzonego przez handel oraz zachodnią koncepcją norm międzynarodowych. Putin uważa, że historia toczy się dzięki walce mrocznych sił, a odrzucenie hipokryzji i przeniesienie tej walki na jawny grunt traktuje jako coś godnego pochwały. Swój prymat w polityce rosyjskiej zaznaczył w 1999 r. drugą krwawą inwazją na Czeczenię. W 2008 r. skorzystał z okazji, by wymierzyć upokarzającą karę militarną Gruzji w odpowiedzi na jej starania o członkostwo w NATO. W 2015 r. wsparł Baszszara Al-Asada, przesądzając o wybuchu syryjskiej wojny domowej.
Takie podejście do wojny sprawia, że niektórzy analitycy opisują Putina jako człowieka XIX wieku. Być może jest to niesprawiedliwe w stosunku do owego stulecia. W tamtej epoce tak brutalny arywista jak Putin nigdy nie zostałby dopuszczony do władzy. Dla wybitnego rosyjskiego historyka Stephena Kotkina Putin jest ucieleśnieniem rosyjskiej tradycji ekspansjonizmu, która sięga pół tysiąclecia wstecz, do czasów Iwana Groźnego.
.Są to przyjemnie proste idee. Putin sam się na nie powołuje. I to powinno wzbudzić naszą podejrzliwość. Być może lepiej byłoby wrócić znów do Fukuyamy. W ostatnim rozdziale Końca historii (1992), zatytułowanym „Potężne wojny ducha”, zastanawia się on, „jak długo megalotymia pozwoli się zadowalać metaforycznymi wojnami i symbolicznymi zwycięstwami”. Już na początku lat 90. Fukuyama ostrzegał, że nadejdzie moment, w którym postać taka jak Putin wyrwie się z dusznych konwencji posthistorii i rozpocznie „nihilistyczną wojnę przeciwko demokracji liberalnej”, krwawą walkę o prestiż, „tym razem za pomocą nowoczesnej broni”. W takim ujęciu Putin byłby nie tyle liniowym potomkiem Iwana Groźnego, ile jego postmodernistycznym, wypaczonym przez czas awatarem. W istocie pośród blichtru rodem z Las Vegas panującego w salach publicznych Kremla jego reżim wydaje się czymś bliższym inscenizacji cosplayowej.
Charakterystyczną cechą rosyjskiej inwazji jest poza brutalnością poczucie, że historia powtarza się jako farsa. Niewiele wskazuje na to, że Putin spodziewał się, iż rozpoczyna egzystencjalną próbę sił. Zdaje się, że w rzeczywistości jest wręcz przeciwnie.
Jego podejście do inwazji na jeden z największych krajów w Europie, liczący ponad 40 milionów mieszkańców, było wręcz niepoważne. Myślał o wojnie jak o błahostce i spodziewał się, że będzie asymetryczna, szybka i decydująca jak w Gruzji w 2008 czy na Krymie w 2014 r. Miała to być akcja zielonych ludzików w wielkim stylu.
W tej interpretacji, odchodzącej od koncepcji przerwania końca historii lub wymuszenia powrotu do pierwotnego konfliktu, Putin widział siebie jako korygującego anomalię powstałą w wyniku obalenia prorosyjskiego rządu Wiktora Janukowycza w 2014 r. I choć Zachód zareagował na przemoc Putina z oburzeniem, trzeba przyznać, że na początku podzielaliśmy putinowskie rozumienie wojny. Nasze poparcie dla Ukrainy było w najlepszym razie nijakie. My również myśleliśmy, że jeśli Putin był na tyle głupi, aby rozpocząć atak, wszystko szybko się skończy. Nie traktowaliśmy Ukrainy jak poważnego państwa. Stanęliśmy z boku i pozostawiliśmy ją własnemu losowi. Ukraina była i jest poza ochroną artykułu 5 NATO.
Możliwe, że najbardziej wymowny okazał się moment, w którym sekretarz stanu USA Antony Blinken określił inwazję Putina na Ukrainę „wojną z wyboru”. Świadomie dobrana lub nie, jego frazeologia zrównała Rosję ze Stanami Zjednoczonymi, a Ukrainę Wołodymyra Zełenskiego z konającą dyktaturą Saddama Husajna.
Inwazję Putina i atak koalicji pod wodzą USA na Irak w 2003 r. łączy lekceważenie prawa międzynarodowego i logiki geopolitycznej, które wprawiło w osłupienie większość świata. O Stanach Zjednoczonych i ich sojusznikach można jednak powiedzieć przynajmniej tyle, że zadbali o to, by przeprowadzić atak z użyciem przeważającej siły. Bombardowania lotnicze typu „szok i przerażenie” były nieporównywalnie bardziej intensywne niż wszystko, co do tej pory zrobiły siły Putina. W Iraku najeźdźców nie sfrustrowała armia państwowa, ale późniejsze powstanie.
W wojnie na Ukrainie dziką kartą są zaś Ukraińcy. Nikt nie oczekiwał, że ukraińska armia tak skutecznie stawi czoła nieudolnemu natarciu Rosji. W tym sensie to nie Putin, ale Ukraina złamała paradygmat końca historii.
Ukraińcy są gotowi umrzeć, aby przeciwstawić się rosyjskiej władzy i otworzyć możliwość członkostwa w UE i NATO. Jeśli ktokolwiek cofnął nas w czasie do dramatów XIX- i XX-wiecznej historii, to nie Putin, ale Zełenski i jego ludzie. Prezentują oni heroiczny opór, suwerenność i samostanowienie godne ich sąsiada, Polski – kraju, który nieraz podejmował romantyczne i często skazane na niepowodzenie starania o niepodległość.
Powinniśmy jednak uważać na nasze eurocentryczne uprzedzenia. To nie wezwanie Ukrainy do broni stanowi o wyjątkowości tej wojny. Iraccy powstańcy i talibowie również widzieli siebie właśnie w takich kategoriach. We własnym kręgu kulturowym wygłaszali apele idące równie daleko, jak apele Zełenskiego. Nie jest to też pierwsza wojna transmitowana przez media społecznościowe. Przez ostatnią dekadę każdy, kto chciał, mógł śledzić makabryczne walki w Syrii, oblężenie po oblężeniu, dzień po dniu.
.Tym, co wyróżnia tę wojnę, jest fakt, że ukraiński ruch oporu zatrzymał inwazję Putina. Iracki i afgański ruch oporu nie był w stanie zatrzymać najeźdźców. Ukraińcy dokonali tego w dużej mierze dlatego, że świat zewnętrzny, do którego się odwołują, nie jest rozproszoną wspólnotą religijną czy kulturową, ale zbrojnym sojuszem Zachodu, który odpowiedział zalewem nowoczesnej broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej. Talibowie zdobyli swoje stingery z drugiej ręki. Ukraińcy dostają je bezpośrednio z magazynów NATO.
W rezultacie Putin budzi się z pełnego urazy koszmaru o wspomnieniu pozimnowojennej Rosji do prawdziwego kryzysu egzystencjalnego, „prawdziwej wojny”, której wygrania rosyjska armia jest wyjątkowo niepewna. I w związku z którą powstaje coraz dłuższy akt oskarżenia o zbrodnie wojenne.
Porażka i dyskredytacja większego mocarstwa nie są same w sobie nowością. Stany Zjednoczone rozczarowane niepowodzeniem wojny w Iraku postanowiły zmniejszyć swoje straty w Afganistanie. Ale choć zabolało to urzędującego prezydenta, nie postawiło pod znakiem zapytania sensu istnienia całego amerykańskiego ustroju politycznego. Natomiast Putin ma w tym momencie do stracenia wszystko.
Aby uniknąć klęski, może zdecydować się na eskalację inwazji, a nawet rozważać opcję nuklearną. Jednak po wyjściu na jaw skali rosyjskiej militarnej frustracji Kreml zdaje się coraz bardziej angażować w poszukiwanie sposobu na ogłoszenie zwycięstwa – być może poprzez zdobycie terytorium na wschodzie lub południu – co pozwoliłoby Moskwie na zawarcie jakiejś ugody.
Putin wprawdzie rzucił wyzwanie pozimnowojennemu porządkowi, lecz biorąc pod uwagę przejściowy status Ukrainy – która nie jest ani członkiem UE, ani NATO – oraz słabe wyniki rosyjskiej armii, sprawiające, że atak na kraje bałtyckie lub Polskę wydaje się mało prawdopodobny, to inni, głównie Chiny i sojusz zachodni, muszą zdecydować, co z tym starciem zrobić. Realistycznie rzecz biorąc, trzeba powiedzieć, że inicjatywa leży po stronie UE i USA. Koniec historii będzie tym, co z nim zrobimy.
Oczywiście Ukraina ma wszelkie powody, by wykorzystać impet swoich wczesnych sukcesów do rozszerzenia konfliktu. Jej mieszkańcy wiedzą, że zakłócili oczekiwany bieg wydarzeń. Wiedzą, że ich opór stworzył historyczną szansę. Obawiają się przy tym, że historia ich uwięzi, ciężar rosyjskiej potęgi odciśnie swoje piętno, a Zachód będzie trwał przy swoim zobowiązaniu, by trzymać się na uboczu. Kijów rzuca temu stanowisku wyzwanie, twierdząc, że walka Ukrainy jest „walką wszystkich”. Podkreśla, że bez względu na to, czy nam się to podoba, czy nie, wszyscy jesteśmy już uwikłani w III wojnę światową. Agresja Rosji na Ukrainę to dopiero początek.
Oczywiście NATO, gdyby zechciało, mogłoby przekształcić tę wojnę w III wojnę światową. Wystarczyłoby tylko podjąć próbę narzucenia strefy zakazu lotów. Na podstawie dotychczasowych nieudolnych działań Rosji niektórym może wydawać się, że Zachód miałby spore szanse w tej wojnie. Rządy europejskie poszły już o wiele dalej, niż ktokolwiek się spodziewał. Szwecja i Niemcy dostarczyły broń. Szwajcaria nałożyła sankcje finansowe. W obliczu skrajnego naruszenia prawa międzynarodowego przez Rosję Zachód poucza Indie i Chiny, że nie może istnieć coś takiego jak neutralność. Ale mimo to UE i USA uniknęły włączenia się do walk. Przepływ broni dostarczanej na Ukrainę jest ogromny i może ostatecznie doprowadzić do pokonania Rosji. Lecz ta broń jest starannie dobierana – wyposaża Ukraińców w sprzęt do odparcia agresora, nie umożliwiając im jednak zaatakowania Rosji.
Zarzut Putina, że Ukraina jest rozwijana jako baza, z której można uderzyć w miękkie podbrzusze Rosji, wydaje się teraz mniej wiarygodny niż przed wojną. Broń ofensywna jest tym, czego Zachód nie dostarczył. Kijów również o nią nie prosił. Sankcje gospodarcze są daleko idące, ale nie doprowadziły do globalnej kampanii przeciwko eksportowi energii z Rosji na wzór tej, którą administracja Obamy zainicjowała przeciwko Iranowi w 2012 r. Sankcje szkodzą gospodarce Rosji i potwierdzają powagę deklaracji Zachodu, że Putin zapłaci wysoką cenę za inwazję.
.Chociaż Joe Biden jawnie wyraził oburzenie, że tak złe postacie jak Putin rządzą współczesnymi państwami, Zachód wzbrania się przed przyjęciem zmiany reżimu za swój ostateczny cel. Jest to ważne ustępstwo na rzecz dyplomacji. Gdyby obalenie Putina stało się oficjalnym celem polityki Zachodu, byłby to powrót do założeń końca historii w ich najbardziej wojowniczej formie. Byłby to wręcz powrót do początków broni ekonomicznej sprzed 100 lat, stosowanej w kampanii prowadzonej w imię liberalizmu przeciwko Niemcom i ich sojusznikom w czasie I wojny światowej. Nie bez powodu blokada gospodarcza była głównym narzędziem, za pomocą którego Liga Narodów próbowała wymusić pokój. Sieci komunikacyjne, transportowe i handlowe były wykorzystywane do eliminowania tych, którzy próbowali odejść od postępującego marszu liberalnej nowoczesności.
Jak przeczuwał Carl Schmitt wraz z innymi krytykami porządku międzywojennego, hegemonia zwycięskich mocarstw w 1918 r. groziła pierwszym końcem historii. Przeczuwali to Churchill, Stalin i Hitler. Aby zakwestionować ten porządek oraz by po raz pierwszy zrestartować historię, Hitler, Mussolini, Japończycy i stalinowski Związek Radziecki podjęli w latach 30. herkulesowe wysiłki, niewspółmierne do tego, co rozważał Putin. Niemniej jednak państwa Osi zostały zmiażdżone przez przytłaczającą przewagę materialną, co otworzyło drzwi późniejszej zimnej wojnie.
Gdyby w 2022 r. Putin został obalony przez militarną frustrację i ekonomiczne wyczerpanie, a jego reżim zastąpiony przez rząd prozachodni i gotowy do pokoju, wszyscy ci, którzy przez lata obrzucali Fukuyamę tandetną krytyką, byliby mu winni gigantyczne przeprosiny. Byłoby to najbardziej dramatyczne i nieoczekiwane potwierdzenie jego przewidywania, że model zachodni zatriumfuje, i to bez uciekania się do otwartej wojny.
.Jeśli jednak nie nastąpi eskalacja konfliktu do III wojny światowej, a reżim Putina nie upadnie, nie będzie innego wyjścia, jak tylko zmierzyć się z trudnym zadaniem dyplomacji i zaprowadzenia pokoju. Będzie to gorzkie zadanie dla obu stron. Podobnie jak w przypadku traktatu brzeskiego z marca 1918 r., na mocy którego Ukraina po raz pierwszy uzyskała status suwerennego państwa, rozejm w obecnym konflikcie będzie prawdopodobnie wiązał się z ostrymi i dzielącymi obie strony kompromisami. Ze względu na zbrodnie popełnione przez rosyjskich najeźdźców będzie to najwyższy test ukraińskiego systemu politycznego. Ale to właśnie w tych kompromisach i wizji przyszłości, którą one implikują – zarówno dla Ukrainy i Rosji, jak i dla Europy i NATO – zostanie ostatecznie określone znaczenie tej wojny. To właśnie poprzez ten proces powstanie historia.
Adam Tooze
Tekst ukazał się w nr 44 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].