
Epoka poczucia winy w Niemczech dobiega końca
Wypracowana przez Niemców wizja winy oraz wizja radzenia sobie z winą doprowadziły do powstania nowej wersji niemieckiej pychy. Niemcy dziś są dumni z tego, że są najlepszymi grzesznikami – pisze prof. Andreas RÖDDER
Agaton KOZIŃSKI: Niemiecka polityka skręca w prawo. To prosta konsekwencja niezadowolenia z rządów koalicji ugrupowań lewicowych czy zmieniają się preferencje polityczne Niemców?
Prof. Andreas RÖDDER: Rzeczywiście, niemiecka prawica zyskuje poparcie. To europejski trend, podobnie zmieniły się preferencje wyborcze choćby we Włoszech, Francji, Polsce czy na Węgrzech. Choć też widać zasadniczą różnicę między tymi zmianami w Niemczech i pozostałych krajach. Partia Giorgii Meloni we Włoszech czy Marine Le Pen we Francji konsekwentnie przesuwa się w kierunku centrum, łagodzi swój przekaz, podczas gdy w Niemczech widzimy zjawisko odwrotne – niemiecka prawica się radykalizuje. Zresztą to zjawisko nie dotyczy tylko AfD, widać także wzrost poparcia dla skrajnie lewicowej partii Sojusz Sahry Wagenknecht. To są dwie najmłodsze partie na niemieckiej scenie politycznej – i właśnie one zyskują teraz najwięcej.
Zapytałem Pana o wzrost poparcia dla partii prawicowych, a Pan zaczął mi opowiadać o AfD. Ale przecież rośnie też poparcie dla CDU/CSU. Tego ugrupowania nie traktuje Pan jako prawicowego?
Tak, rzeczywiście, CDU/CSU także jest koalicją prawicową – ale to też tradycyjne niemieckie ugrupowanie. Poza tym akurat notowania tej partii nie idą gwałtownie w górę. Jeśli porównamy jej wynik w wyborach do Parlamentu Europejskiego z 2024 r. z tym z roku 2019, to zobaczymy, że był on lepszy tylko w niewielkim stopniu – a przecież w 2019 r. rezultat CDU/CSU odebrano jako porażkę. Oddzielna sprawa, że obecnie to ugrupowanie jest najsilniejsze w Niemczech. Ale fakt, że ma najwyższe notowania w sondażach, wcale nie oznacza, że można ją uznać za ugrupowanie w pełni dominujące nad innymi. Ona jest silna w porównaniu z innymi, ale nie w skali bezwzględnej.
Wskazał Pan na wzrost poparcia dla partii skrajnych. Prof. Kai Arzheimer, politolog z Uniwersytetu w Mainz, jednoznacznie stwierdził, że dla niego popularność AfD to echo wydarzeń w Niemczech z lat 30. i 40. XX wieku. Zresztą tego typu głosów słychać wiele. Według Pana jako historyka to porównanie jest na miejscu?
Najpierw trzeba odpowiedzieć, czy mówimy o procedurach politycznych, czy o treści politycznej, bo trzeba dokonać wyraźnego rozróżnienia. Dzisiejszy wzrost poparcia dla AfD najbardziej przypomina to, co się działo z Wolnościową Partią Austrii (FPÖ) na początku tego wieku. Ta partia osiąga świetne wyniki w wyborach, później je traci, by znów je odzyskać. Jest od wielu lat w grze o władzę – ale nigdy nie zdominowała systemu politycznego w taki sposób, w jaki dokonała tego NSDAP w latach 30. XX wieku. Dlatego z dystansem podchodziłbym do wszelkich prób tego typu uogólnień, bo teraz w dyskusjach politycznych dominują emocje, podbudowane wykładniami moralnymi. Niemiecka opinia publiczna próbuje wykluczyć ze swego grona AfD, stosując metodę zapory, kordonu sanitarnego. Tyle że zamiast doprowadzić w ten sposób do marginalizacji tej partii, tylko wzmacnia jej solidarność z wyborcami.
Ale według Pana tego typu porównania, jakie stosuje prof. Arzheimer, są zdecydowanie przesadzone.
W jednym miejscu dostrzegam podobieństwo. Przeczytałem manifest napisany przez Maximiliana Kraha, polityka prawicy, do wyborów europejskich związanego z AfD.
Krah przed tymi wyborami otwarcie relatywizował rolę SS w czasie II wojny światowej.
Historia zawsze odgrywa specyficzną rolę w niemieckiej polityce. To bardzo drażliwa kwestia. Wystarczy nacisnąć jeden guzik i od razu wywołuje się reakcję. Natomiast manifest napisany przez Kraha był dużo ciekawszy niż ten wywiad, w którym opowiadał o roli SS w czasie wojny. Jego artykuł jest formą rozważań na temat nośnego na początku XX wieku tematu etnonacjonalizmu – i snuł rozważania, czym różni się myślenie niemieckie w tym zakresie od koncepcji, za którą opowiada się Zjednoczenie Narodowe, francuska partia założona przez Marine Le Pen. Zgodnie z jego teorią Francuzi są nacjonalistami, ale bez przedrostka etno-. Jednocześnie Krah często odwołuje się do Carla Schmitta i jego koncepcji zakazu wtrącania się wielkich mocarstw w sprawy znajdujące się w strefie wpływów innych wielkich mocarstw. On prezentuje właśnie taki sposób myślenia, bardzo popularny obecnie w Rosji i w Chinach. Do tej tradycji myślenia odwołuje się całe AfD. Trzeba mieć świadomość, do jakich tradycji intelektualnych odwołuje się prawica w Niemczech.
Podkreśla Pan, że widać ciągłość w tradycji intelektualnej między Niemcami lat 30. i dzisiejszą AfD. Tyle że NSDAP wygrała wybory w 1932 r. nie z powodu swoich koncepcji intelektualnych, tylko przede wszystkim z powodu frustracji wyborców, którzy utracili zaufanie do ówczesnego politycznego mainstreamu. Niemcy szukali kogoś, kto przewróci stolik, zaneguje status quo – i Hitler pod tym względem wydawał się im idealny. Czy teraz sytuacja w Niemczech nie wygląda podobnie? Niemcy coraz chętniej głosują na AfD nie z powodów ideologicznych, tylko przede wszystkim z powodu frustracji wywołanej polityką partii głównego nurtu.
Rzeczywiście, w Niemczech narasta niezadowolenie z obecnej polityki głównych sił politycznych. Zresztą to zjawisko widać w wielu krajach europejskich. Jego wzrost nastąpił w 2015 r., po wybuchu kryzysu migracyjnego, na który partie głównego nurtu nie umiały odpowiednio zareagować – i tego problemu nie rozwiązały do dzisiaj. Na to nakłada się jeszcze sytuacja ekonomiczna Niemiec – nasza gospodarka wyraźnie utraciła swoją dynamikę. W Niemczech narasta przekonanie, że nadchodzi kryzys, a rządzące elity nie są w stanie opanować sytuacji. To może być jedna z przyczyn, dla której CDU/CSU nie zyskała mocniej w eurowyborach – mimo że rządzące obecnie trzy partie wyraźnie w nich straciły. Na pewno niezadowolenie z partii głównego nurtu to wiatr w żagle AfD.
Wrócę jeszcze raz do tego manifestu Kraha, bo wydaje mi się on ważnym dokumentem. Na pewno ma Pan rację, mówiąc, że frustracja była główną przyczyną wygranej wyborczej NSDAP w 1932 r. Wtedy partia Hitlera sięgała po retorykę, którą dziś opisalibyśmy hasłem „Make Germany Great Again” (uczyńmy Niemcy znowu wielkimi). To obecnie bardzo uwodząca narracja, odwołują się do niej m.in. Xi Jinping, Władimir Putin, Donald Trump. Za wezwaniem do brexitu też stała retoryka o przywracaniu wielkości Wielkiej Brytanii. W coraz większej liczbie miejsc na świecie widać odwołania do retoryki gloryfikującej przeszłość – choć bez gloryfikacji przyszłości. Należy szukać lepszej przyszłości poprzez odwołania do lepszej przeszłości. Dokładnie to samo widać w manifeście Maximiliana Kraha, prezentującym romantyczną, ahistoryczną wizję przeszłości Niemiec. To bardzo atrakcyjna współcześnie narracja. Tym AfD różni się od CDU/CSU. Politycy CDU/CSU podkreślają na każdym kroku: musimy rozwiązywać problemy. Tylko co jest atrakcyjnego w mówieniu o problemach? Taką narracją trudno porwać za sobą wyborców.
Gdy politycy widzą, że ich rywale mają atrakcyjne hasła, zwykle przejmują je od nich. Czemu więc CDU/CSU nie może przedstawić własnej wersji postulatu „Make Germany Great Again”? Dziś wyraźnie widać, że CDU/CSU unika wielkich idei, spójnych, przyciągających uwagę narracji.
Widzę dwie przyczyny, dla których tak się dzieje. Pierwsza jest wspólna dla CDU/CSU, ale też SPD i pozostałych partii w Bundestagu – może z wyłączeniem Zielonych. Pozostałe ugrupowania zwyczajnie nie doceniają znaczenia tego typu narracji, nie wydają się im one ważne. Znam trochę chrześcijańskich demokratów – oni ciągle powtarzają, że nie trzeba się przejmować tak nieistotnymi kwestiami jak narracja – ważniejsza jest nowa ustawa podatkowa na kolejny rok. Wyraźnie nie mają świadomości, że kwestie kulturowe, które układają współczesną politykę, będą miały wpływ na decyzje polityczne w przyszłości. Drugą przyczyną jest ten kordon sanitarny i próby marginalizacji AfD. Partie głównego nurtu odcinają się od wszystkiego, co oni robią. Dotyczy to przede wszystkim CDU/CSU. Politycy tej koalicji wychodzą z założenia, że nie mogą nawet odnosić się do tematów, które proponuje AfD – bo w chwili, gdy to zrobią, natychmiast zaczną się radykalizować. I właśnie to sprawiło, że dziś CDU/CSU brakuje atrakcyjnej opowieści.
Rozmawiamy o polityce – ale ona nie dzieje się w próżni. W 2006 r. w Niemczech odbyły się piłkarskie mistrzostwa świata. W ich trakcie dużo się mówiło o nowej fali niemieckiego patriotyzmu, w całym kraju było mnóstwo flag. Ale w 2024 r. w czasie futbolowego Euro było ich już zdecydowanie mniej, niemieckie barwy widać było w ilościach wręcz homeopatycznych. Skąd ta zmiana?
W 2006 r. rzeczywiście flag było bardzo dużo – ale wzbudzało to wtedy mnóstwo kontrowersji, dyskusji o tym, czy to jeszcze patriotyzm, czy już nacjonalizm. Ze względu na nazistowską przeszłość naszego kraju tego typu sytuacje zawsze budzą dyskusje. Na to jeszcze nakłada się dyskusja o postkolonializmie, czego pokłosiem jest otwarcie się na imigrantów. To ciąg dalszy niemieckiej historii o poczuciu winy. To specyfika niemieckiego sposobu myślenia, która swoimi korzeniami sięga III Rzeszy. Zwłaszcza niemiecka lewica często odwołuje się do tego poczucia winy, podkreślając konieczność integrowania migrantów – i przedstawiając to jako przeciwwagę dla rasizmu. To w sumie negatywna narracja przedstawiająca liberalne społeczeństwa jako dyskryminujące innych. Podobnie negatywna jest narracja Zielonych, która opowiada o europejskim przemyśle rujnującym środowisko naturalne. Ale one obie świetnie wpisują się w niemiecką gotowość do brania winy na siebie.
Wzrost popularności AfD sugeruje, że Niemcy niechętnie zaczynają patrzeć na tę konieczność ciągłego uderzania się w piersi.
Teraz mamy czas zamętu. Weszliśmy w okres przejściowy. Epoka poczucia winy dobiega końca, ale nowa się jeszcze nie narodziła. Stąd ten zamęt.
Rozmawiałem w 2023 r. z brytyjskim historykiem Rogerem Moorhouse’em, który zwrócił uwagę na inną niemiecką narrację powtarzaną od lat 80. XX wieku – o Niemczech jako kraju, który umiał rozliczyć się z grzechami przeszłości. To miało być właśnie na nowej fali niemieckiego patriotyzmu, który był tak widoczny w 2006 r. Ale z Pana uwag wynika, że Niemcy wcale nie uważają się za rozliczonych z przeszłością.
Tak, to machanie flagami w 2006 r. było próbą odreagowania tej narracji o poczuciu winy – co zresztą wiele osób wpędzało w konfuzję. Natomiast w odniesieniu do tezy Moorhouse’a – patrzę na to z innej strony. Wypracowana przez Niemców wizja winy oraz wizja radzenia sobie z winą doprowadziły do powstania nowej wersji niemieckiej pychy. Niemcy dziś są dumni z tego, że są najlepszymi grzesznikami. Bardzo delikatna konstrukcja – bo też uważanie się za najuczciwszego czy najlepszego grzesznika to bardzo nietypowy sposób patrzenia na siebie jako na naród. Na pewno nie da się takiej samooceny długo utrzymać.
W którą stronę może ona ewoluować?
Możliwe wydają mi się dwa kierunki. Pierwszy widzieliśmy w 2006 r. podczas mistrzostw świata. Drugim może być powrót do samoobwiniania się. Ten skręt w kierunku brania na siebie odpowiedzialności za czasy kolonializmu sugeruje taki scenariusz. To rozwinięcie tej narracji, która się narodziła w latach 80., a która zakłada branie na siebie winy za rasizm, katastrofę klimatyczną, klasizm, seksizm. Można powiedzieć, że Niemcy mają obsesję na punkcie samoobwiniania się.
Opowiada Pan o kraju, który stworzył najefektywniejszą gospodarkę w Europie po II wojnie światowej. O państwie mającym ogromne wpływy globalne, będącym członkiem grupy G7, odnoszącym duże sukcesy w wielu obszarach. Dlaczego tak trudno Niemcom przychodzi budowa zdrowej dumy z własnego kraju w oparciu o te osiągnięcia?
Wydawało się, że uda się to zrobić w 2005 r., gdy kanclerzem została Angela Merkel. To była wysoka fala optymizmu, zadowolenia z obowiązującego wtedy liberalnego sposobu myślenia, przekonania, że siły wolnorynkowe najlepiej porządkują rzeczywistość. Ale to przekonanie runęło w 2008 r. wraz z pojawieniem się kryzysu finansowo-gospodarczego. Ten rok to bardzo ważna cezura. To właśnie wtedy liberalny paradygmat został zastąpiony tym, co dziś określamy jako wokizm i ruch klimatyczny. To już nie były niemieckie koncepcje, tylko koncepcje stworzone przez cały świat zachodni. Bo dziś cały Zachód jest obciążony poczuciem winy, ciągle tłumaczy się z kolonializmu, rasizmu, katastrofy klimatycznej.
Pascal Bruckner nazwał to zjawisko „tyranią skruchy”.
Trafne określenie. Ta narracja przetrąciła kręgosłup wiary w siebie Zachodu. Szczególnie silnie narastała ona w drugiej dekadzie XXI wieku – właściwie bez żadnej kontrreakcji. Rządząca w Niemczech Angela Merkel po prostu dostosowała się do tej narracji, przejmując w dużej mierze koncepcje proponowane przez Zielonych. A wzrost prawicy, który obserwujemy w całej Europie, to reakcja na tę dominację lewicowych narracji.
W naszej rozmowie skupiamy się na opisywaniu poszczególnych narracji, natomiast pomijamy inny istotny element – poszukiwanie prawdy. Na przykład w sprawie rozliczenia czasów II wojny światowej. Gdy poszczególne kraje podnoszą tę kwestię, ze strony Berlina odpowiada im cisza. Dlaczego?
Niemcy w ten sposób reagują nie tylko na kwestię rozliczeń za czasy II wojny światowej. Dokładnie w ten sam sposób odpowiadają na propozycje Emmanuela Macrona przeprowadzenia reform Unii Europejskiej. Tu również słychać tylko ciszę. W tych miejscach widać, że wykreowany przez Niemców własny wizerunek ma wyraźne braki. Niemieckie władze uważały, że podpisane w latach 90. umowy uregulowały wszystko. Tyle że kwestie, których Pan dotknął w swoim pytaniu, właściwie nie zostały w żadnych umowach poruszone. Poza tym są to tematy polityczne, tymczasem Berlin reaguje na nie tylko za pomocą języka prawniczego. Polacy, Grecy czy Czesi mają podstawy do tego, żeby pytać Niemców o te sprawy, należy o tym rozmawiać na szczeblu politycznym. Tym bardziej że nie ma prostych odpowiedzi. Gdy pojawiają się głosy wskazujące, że Polska po II wojnie światowej zyskała tereny kosztem Niemców, to przecież natychmiast można zapytać, co z terenami, które Polska utraciła na wschodzie. To są wszystko sprawy, które powinni wyjaśnić politycy.
Tyle że niemieccy politycy od takich rozmów uciekają. Niemcy sami siebie przedstawiają jako najlepszych, najuczciwszych grzeszników – ale gdy padają pytania o zadośćuczynienie za te grzechy, reakcją jest milczenie.
To najlepiej pokazuje, jak bardzo ten wizerunek najlepszego grzesznika podszyty jest pychą i hipokryzją. Sam bardzo często przywołuję słowa polskiego ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, który przemawiając w 2011 r., podkreślił, że bardziej od niemieckiej siły boi się niemieckiej bezczynności. Rolę Niemiec we współczesnej Europie określiłbym jako życzliwego hegemona. Z tym że nie chodzi mi tu o dążenie Niemiec do dominacji, lecz raczej o to, że są przywódcą, który stara się innych inspirować własnym przykładem i moderować dyskusje wokół drażliwych kwestii. Ale takie przywództwo wymaga dużej dozy życzliwości wobec innych.
Myśli Pan, że niemieccy wyborcy widzą te luki w narracji, które Pan przed chwilą opisał?
Bardzo rzadko tego typu kwestie stają się tematami debaty publicznej – zwłaszcza w czasie kampanii wyborczej. Oczywiście, w Polsce wygląda to zupełnie inaczej, w Waszym kraju relacje z Niemcami zawsze były popularnym tematem w polityce. Niemiecka opinia publiczna tymi tematami nie jest zainteresowana. Tym większe wyzwanie przed przywódcami politycznymi.
Rozmawiał Agaton Koziński
Tekst ukazał się w nr 66 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]. Miesięcznik dostępny także w ebooku „Wszystko co Najważniejsze” [e-booki Wszystko co Najważniejsze w Legimi.pl LINK >>>].