
O zaletach umiarkowania w polityce
Wielu obywateli unika radykalizmu i politycznych skrajności. Woli kierować się dążeniem do wspólnego dobra i stara się wprowadzić zasady niewymuszonej, pokojowej współpracy – pisze prof. Jacek HOŁÓWKA
.W Polsce umiarkowany styl działania politycznego udało się wprowadzić na jakiś czas dzięki „Solidarności”, która zdobyła powszechne i niewymuszone poparcie programem poszerzenia wolności politycznych, obywatelskich i osobistych. W owym czasie niemal każdy dorosły człowiek, gdy na chwilę oderwał się od swoich codziennych spraw, myślał o przyszłości i o zadaniach polityki. Jedni częściej, inni rzadziej, ale z pewnością tysiące pytały samych siebie, jak ma wyglądać wspólna przyszłość, i odpowiedź była zazwyczaj dość podobna. Musimy wspólnie pracować, wspólnie chronić się przed wrogami, realizować w miarę możności swe naturalne i emocjonalne pragnienia oraz dążyć do wyższych celów, które każdy wybierze sobie sam, jak uzna za stosowne.
Skąd brało się to poczucie wspólnego losu i pragnienie polegania na sobie? Głównie z tradycji. Czyli z rodzinnych opowieści, z dobrej literatury i z doświadczeń historycznych. W każdej rodzinie żywa była pamięć drugiej wojny światowej, a w szkole Mickiewicz, Słowacki, Konopnicka, Prus i Żeromski stali na pierwszym miejscu. I dopóki internacjonalistyczni gorliwcy nie zaczęli obcinać w szkole godzin z historii, każde dziecko wiedziało, że Polska żyła przez ponad sto lat w niewoli narzuconej przez sąsiadów i że nigdy więcej nie możemy się zgodzić na popadnięcie w podobne uzależnienie.
Czy to pozwoliło wygrać „Solidarności” w starciu z PZPR? Sądzę, że tak. To poczucie narodowej tożsamości pozwoliło nam wydobyć się z zaborów i uwolnić od sowieckiej dominacji. Nasz przykład oddziałał na wiele innych społeczeństw w tej części świata. Związek Zawodowy „Solidarność” został zarejestrowany 10 listopada 1980 i to było najważniejsze zwycięstwo sił demokratycznych w krajach komunizmu, choć wówczas tego zwycięstwa nie można było publicznie fetować. W październiku 1990 r. landy NRD postanowiły wcielić się do RFN – i tak z dwóch państw powstało jedno państwo niemieckie. Ta zmiana przebiegła nadzwyczaj szybko i była najbardziej spektakularna. Obchodzono ją radośnie i swobodnie, ale krótko, bo – jak mi powiedział pewien Niemiec – wielkich sukcesów się nie świętuje, tylko uznaje za część najbardziej naturalnego biegu wydarzeń w historii. Euromajdan w Kijowie zorganizowano w 2013 roku. Ostra reakcja jednostek specjalnych Berkut, skierowanych do stłumienia spontanicznych protestów, doprowadziła do politycznego wrzenia. Prorosyjska Partia Regionów straciła władzę. Przeprowadzono wcześniejsze wybory, parlament usunął Wiktora Janukowycza z urzędu i zwolniono Julię Tymoszenko z więzienia. Ukraina stała się niepodległym krajem, choć pozbawionym silnych struktur demokratycznych i rządów prawa. Rok później wojska Putina zajęły Krym. To nie zadowoliło rosyjskiego establishmentu i 24 lutego 2022 r. wojska rosyjskie zaatakowały Ukrainę, dopuszczając się seryjnego ludobójstwa pod pretekstem tropienia i likwidowania faszystów. Czym się skończy ta wojna, nie wiemy, ale już teraz jest jasne, że pewne kraje w Europie wykazują silną chęć spopularyzowania szacunku dla państwa prawa, dla dążenia do wolności i demokracji. Innym krajom nie przychodzi to tak łatwo. Niemcy nie wypadają dobrze, Francja średnio, Wielka Brytania znakomicie.
Skąd się biorą te różnice? Oczywiście tysiące okoliczności odgrywają tu swoją rolę, ale kluczowa wydaje się odpowiedź na pytanie, które stawiają sobie miliony w chwili namysłu podczas wykonywania codziennych zajęć: „Jak ma wyglądać nasza wspólna przyszłość? Z kim chcemy ją dzielić? Jak mamy wykorzystać swą wolność osobistą do osiągania tych celów?”.
Dla Niemców wspólnym celem jest przyszłość ich własnego kraju, który rozwija się sprawniej i lepiej pod względem przemysłowym i ekonomicznym niż inne kraje w Europie. Niemcy mają dobry powód, by tego sukcesu bronić. Nie zmienia to jednak faktu, że jednocześnie przyjmują dość wąską koncepcję wspólnych celów. Dla Francji wspólna przyszłość to styl życia związany z marzycielską wizją „Douce France”. To łatwiej zrozumieć. Dla Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych wspólnotą jest cały świat, ponieważ tylko w wielkim i spokojnie żyjącym świecie te dwa kraje mogą korzystać z doskonałej organizacji, z zasad leseferyzmu i z wolności religijnej. Ich ideałem politycznym jest niezaburzony rozkwit w skali globalnej. Dla Polski wspólnym celem narodowym było i jest uwolnienie się od nieprzyjaznej polityki sąsiadów. Wreszcie dla Ukrainy, co najmniej od dziesięciu lat, celem jest zaakcentowanie swej niezależności od olbrzymiego hegemona.
A o czym marzy przeciętny Rosjanin w chwili globalnej zadumy? To zupełnie inna sprawa. Może nie wszyscy, ale większość myśli nie o tym, jak z innymi społecznościami Rosjanie mogliby dążyć do wspólnego dobra, ale o tym, jak mogą narzucić swoją władzę innym krajom. Brzmi to przerażająco, ale ma swoje przyczyny. Wszystko wskazuje na to, że Rosjanie, myśląc o pokoju, myślą o podboju. O podboju Gruzji, Mołdawii, Polski, Ukrainy, kosmosu, nauki i produkcji pocisków naddźwiękowych. O zwycięstwie na olimpiadzie, produkcji węgla, złota, diamentów, tytoniu – i może narkotyków? To są ich cele nie dlatego, by mieli realną szansę dokonywać tak niezwykłych podbojów we wszystkich możliwych dziedzinach – choć istotnie w wielu z nich mieli poważne osiągnięcia – ale dlatego, że w wyobraźni milionów Rosjan nie ma większej różnicy między carem, gensekiem, kosmonautą i oligarchą. Marzeniem każdego dorastającego chłopca jest wybić się siłą i pewnością siebie, przez zmuszanie innych do ciężkiej pracy i do walki, przez zdobywanie wyższych pozycji metodą biurokratycznego awansu lub aroganckiej roszczeniowości. Dążenia do zwycięstwa uczył ich system carski i sowiecki. Ideałów prawa, wolności i demokracji nie uczył ich nikt. Wyobraźnia jednostkowa zazwyczaj nie odchodzi daleko od wyobraźni zbiorowej, która dostarcza głównej siły motywacyjnej do wspólnych działań. Do dziś symbole potęgi rosyjskiej to dla przeciętnego Rosjanina zwycięstwo w wojnie ojczyźnianej i Łajka w kosmosie.
Wiemy jednak z drugiej strony, że w świecie polityki nie da się zaprowadzić trwałego ładu i dobrobytu w oparciu o dobrą filozofię i dobre prawo. Potrzebne są jeszcze społeczna zgoda i inspirujące wzory literackie. Każdy kraj europejski plasuje swój styl uprawiania polityki gdzieś między dramatami Szekspira i komediami Moliera. Jakieś wyobrażenie o ich dziełach ma każdy. Wielu czytelnikom brzmią w uszach słowa z pierwszej sceny Juliusza Cezara: „Precz stąd: do domów, do domów próżniaki! Czy to dziś święto? Jak to, czy nie wiecie, że w dzień roboczy bez znaku profesji rzemieślnikowi włóczyć się nie wolno?”. Flawiusz i Marullus mają rozdrażnione miny i wiedzą, o co im chodzi. Drażni ich zwycięstwo Cezara nad Pompejuszem i wynikająca stąd wrzawa. Cezar nie pokonał wroga narodu rzymskiego, tylko zwyciężył Pompejusza podczas wojny domowej. A tłum, który wcześniej wiwatował na cześć Pompejusza, teraz rzuca kwiaty pod nogi oddziałom prowadzonym przez Cezara i gapi się na jego pomniki pospiesznie ozdobione girlandami kwiatów. Czym Cezar zasłużył sobie na takie hołdy, zwykle składane tylko mężom stanu? Dąży do obalenia republiki i zamierza przekształcić państwo rządzone przez senat w militarną tyranię. Czy można to tolerować? Czy musimy pogodzić się ze wszystkim, co narzuca autokratyczna władza? Czy wolno w polityce tolerować propagandowe matactwa? To jest wyraźny obraz tego, czym może, choć nie powinna być polityka.
Równie dramatycznych pytań nie ma u Moliera. U niego znajdziemy klasyczny obraz innego stylu politykowania. Władza może służyć do szerzenia matactwa, fałszywych ambicji, oszustwa i zmowy. W Mieszczaninie szlachcicem Pan Jourdain, który już dorobił się jakichś pieniędzy i ma nieograniczoną władzę nad swoimi lokajami, szuka uznania i splendoru. Pobiera nauki u filozofa, muzyka i tancmistrza. Ich pouczenia nużą go jednak i wyczerpują. Chce zostać arystokratą, ale nie arystokratą uczonym, tylko arystokratą najbardziej niezwykłym i niepowtarzalnym. Już odkrył z dumą, że sprawnie posługuje się prozą. Chciałby jeszcze zdobyć jakiś zaszczytny tytuł, ale pada ofiarą swej prostackiej ambicji. Jego niedoszły zięć, odtrącony przez ewentualnego teścia za brak tytułu szlacheckiego, inscenizuje mistyfikację. Wchodzi ze świtą do domu Jourdaina i jako muzułmański mufti nadaje właścicielowi szumnie brzmiący tytuł: „mamamuszi”. Jourdain jest uszczęśliwiony. Młodzi pobierają się za jego zgodą i ojciec może nawet podejrzewa zmowę, ale blichtr pozorów liczy się u niego bardziej niż świat realny.
Czy nie tak wygląda zwykle gra uczuć i racji w polityce? Czy i dla nas fakty polityczne nie są determinowane przez więzy przyjaźni, honoru i rządów prawa, jak u Szekspira, tylko są raczej wyrazem złudzeń, fałszywych ambicji i dziecięcej naiwności, jak u Moliera? To nie jest pytanie retoryczne. Istotna różnica polega na tym, że polityki nie obowiązuje poetycka konsekwencja. Wolno ją uprawiać, jak się rządzącym podoba. Niektórzy są lekkomyślni, zabawni i skłonni do mistyfikacji. Inni są ponurzy, może niezgrabni, ale solidni i gotowi do osobistych poświęceń. Oba te typy znajdziemy u Szekspira i Moliera. Ale choć postaci na scenie są podobne do postaci realnych, to rola aktora znacznie odbiega od roli polityka. Sztuka musi być przekonująca i jasna. Polityka jest zwykle niejednoznaczna, poplątana, zagadkowa i w znacznej części utajniona. Sztuka może być śmiertelnie poważna lub komediancko niedorzeczna, ale nie ma w niej miejsca na ścisłe rozważania i twarde argumenty. Rządzą dowcip, perswazja, wzniosłość i wewnętrzne rozterki. Polityka to przestrzeganie arbitralnie ustalonych zasad plus gra interesów. Bez kulminacji i morału. Prasa polityczna oscyluje między jedną i drugą opcją.
W artykule Groza naukozy, zamieszczonym w „Polityce” (42/2022), Janusz A. Majcherek przedstawia patologię biurokratycznej samowoli. Pozycja polskiej nauki niezmiennie się pogarsza. W jakimś stopniu dzieje się tak dlatego, że „jak za komuny” minister lubi ręcznie zarządzać podległymi mu instytucjami i działa wbrew zasadom, które sam ustalił. Czy jest postacią jak z Moliera? Chyba tak, choć on zapewne nie widzi swego podobieństwa do Jourdaina. Wspiera instytucje naukowe, ale tylko te, do których ma zaufanie, a zaufanie ma tylko do tych, które sam wspiera, i dlatego, że je wspiera. Poza tym całe środowisko dręczy „naukozą” – sztucznie wywołaną chorobą raportowania, rejestrowania, planowania, rozliczania, indagowania, oceniania i rankingowania. Podległe mu instytucje wpędza w „patologiczną bibliometrię”. Robi to swobodnie, bo nie łamie prawa. I kto miałby go zatrzymać? Jakiś artykuł w „Polityce”?
Stanowisko tego czasopisma byłoby jednak bardziej przekonujące, gdyby nie zamieszczono w tym samym numerze innego artykułu: Pułapka symetryzmu, napisanego przez Przemysława Szubartowicza. Autor żąda, byśmy w polityce opowiadali się wyraźnie za jakimś skrajnym rozwiązaniem programowym i nie szukali kompromisów. Można by więc pomyśleć, że to jakiś następca Flawiusza i Marullusa. Szubartowicz potępia „zdradę klerków” i żąda ideowego zaangażowania. Zabrania jednoczesnego krytykowania PiS-u i „totalnej opozycji”. Deklaruje stylem agitatora: „Prawda umiera pośrodku”. Czyli niby pozwala wybrać, komu chcemy zaufać, ale przestrzega, że referencje obu stron nie są porównywalne. To „totalna opozycja” stworzyła agorę, więc dlaczego PiS żeruje teraz na agorze urządzonej przez innych? Czy ten autor przypomina postacie z Szekspira? Zaangażowaniem tak, ale sposobem argumentacji nie.
W starożytnych Atenach teatr mógł być miejscem wychowania obywatelskiego i politycznej inspiracji; dziś nie może pełnić podobnej roli. Polityka stała się niebezpieczna, nieprzewidywalna i nieodpowiedzialna. Ponadto politycy lubią zdobywać popularność w mediach, a w mediach lepiej wypada ten, kto jest dobrym aktorem, a nie ten, kto jest dobrym administratorem i menedżerem. Tej tendencji nie uda się łatwo zatrzymać. Jak pięćdziesiąt lat temu napisał Herbert McLuhan: „Media is the message” – czyli: „Liczy się to, co przedstawiono jako fakty, a nie to, jakie fakty zaszły”. To się odnosi do wielu dziedzin życia społecznego, ale do żadnej nie pasuje tak dobrze, jak do polityki.
Polityczne dyskusje w prasie nie muszą być jednak kłótniami. Spory polityczne nie muszą być nierozwiązywalne. Współpraca mediów z władzą nie musi być wojną podjazdową. Istnieje metoda uwolnienia nas od niekontrolowanego medialnego zgiełku i od awanturniczych pomysłów politycznych. Prasa nie musi bronić radykalnych stanowisk, a rząd nie musi stosować ręcznego sterowania. W prasie i w polityce można wybrać styl programowej rozwagi i powściągliwości. Taka postawa unika łatwizny i nowinkarstwa, wzmacnia wiarę w nieomylność klasyków i szacunek dla kultury opartej na talencie i wysiłku. Tę postawę zalecał Arystoteles, gdy charakteryzował cnoty charakteru, a pośrednio projektował postać tolerancyjnego konserwatysty.
W czasach współczesnych opisał ją przekonująco Stefan Zweig w Świecie wczorajszym. Wspomina tam los pokolenia, które dochodziło do dorosłości przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Austriacka szkoła średnia wzywała młodych ludzi do tego, by byli ambitni i szukali swego miejsca w życiu w taki sposób, aby możliwie jak najmniej ucierpieć od zmiennych okoliczności losu. Zweig wybrał powołanie pisarza – co na pierwszy rzut oka wydaje się mało konserwatywnym wyborem. Ale Zweig nie szukał sławy i popularności, tylko niezmiennego i wiecznego kanonu doskonałości literackiej. Szukał stylu, który wypracowuje się przez uruchomienie wrażliwości kierowanej skupieniem. Uległ tej „intelektualno-literackiej infekcji” dość wcześnie, gdy miał zaledwie trzynaście lat. Nie chodził na ślizgawkę i nie jeździł na rowerze. Czytał książki i słuchał muzyki. Szukał kogoś, kogo mógłby od pierwszego wejrzenia wielbić za wrodzony talent. I – jak pisze – jego przyjaciele robili to samo. „Przykład Rilkego napawał nas otuchą w jakiś inny sposób niż nadzieje, jakie budził w nas na przykład Hofmannsthal. Rywalizować z Hofmannsthalem wydawało się nawet najzuchwalszemu z nas bluźnierstwem. Wiedzieliśmy: to był niepowtarzalny cud przedwcześnie dojrzałej doskonałości, i gdy my, szesnastoletni, porównywaliśmy nasze nieudolne wiersze z jego już sławnymi pozycjami, ogarniał nas strach i wstyd. Tak samo czuliśmy się upokorzeni, gdy zdawaliśmy sobie sprawę, jakim orlim lotem Hofmannsthal wzbił się w kosmiczne przestrzenie, będąc jeszcze uczniem”. Na tym właśnie polega uznanie kanonu konserwatywnego. Kto przyjmie tę podstawę – także w polityce – nie stara się odkryć czegoś, co wszystkich omami i zachwyci, czego nikt wcześniej nie znał i nie widział, tylko chce naśladować innych, którzy przed nim wykonywali podobne obowiązki i wykonali je dobrze.
Tej postawy bronią trzej współcześni filozofowie: Douglas Murray, Roger Scruton i Michael Oakeshott. Wszyscy byli (są) Anglikami, i to nie przypadek. Nie jest też przypadkiem, że konserwatyzm polityczny jest najczęściej liberalny i świecki. Nie dlatego, że chciałby szerzyć permisywizm obyczajowy lub zamierzał zwalczać religię, tylko dlatego, że permisywizm ma upodobanie do komedianckiego nowinkarstwa, a religia w polityce łatwo wyradza się w skrytą manipulację lub patetyczną teatralność.
Wiele trafnych uwag na ten temat można znaleźć u Douglasa Murraya. „Równość ras, prawa mniejszości i prawa kobiet należą co prawda do najlepszych wytworów liberalizmu, ale nie sprawdzają się jako silne fundamenty. Opieranie się na nich przypomina odwrócenie barowego stolika i próby siadania na nim. Wytwory systemu nie mogą odtworzyć stabilności systemu, który je wytworzył. Jest to jeden z powodów, dla których każde z tych zagadnień jest samo w sobie elementem do głębi niestabilnym. Przedstawiamy je jako uzgodnione i rozstrzygnięte. Mimo że tkwiące w nim niekończące się sprzeczności, zmyślenia i fantazje są widoczne jak na dłoni, mówienie o nich jest nie tylko niemile widziane, ale w dodatku zagrożone karą. Mamy więc zgadzać się z rzeczami, w które nie można uwierzyć” (Szaleństwo tłumów).
Murray krytykuje uparte próby mitologizowania realnego świata w duchu kompletnego egalitaryzmu. Lewicowi liberałowie (LL) domagają się, by mężczyzna, który zmieni płeć, miał prawo występować jako pływaczka i zgarniać wszystkie nagrody dzięki męskiej muskulaturze i pojemności płuc. Ci sami liberałowie (te same liberałki) domagają się, by molestowanie seksualne w miejscu pracy mogło ściągnąć na napastnika karę sądową, ale ich surowość jest niekonsekwentna. Gdy na scenie teatralnej konferansjer chwycił pierś konferansjerki i delikatnie ją przytrzymywał, w odwecie jej przyjaciółka rzuciła się na scenę i złapała mężczyznę za rozporek. Widownia orzekła, że nie stało się nic złego, i wyraziła swój pogląd, klaszcząc, gwiżdżąc i z zapamiętaniem tupiąc nogami. Jakieś osoby siedzące na widowni zaczęły okazywać zainteresowanie intymnym częściami ciała siedzących obok widzów (widzek?) i zabawa stała się powszechna, lekka i przyjemna. W sali siedzieli głównie liberałowie (liberałki). Nie doszło więc do żadnych aktów seksizmu, mobbingu, przemocy i napastowania. Dokonano tylko ekspresji symbolicznej i zamanifestowano obyczajową swobodę.
Jest więcej takich niekonsekwencji w stanowisku lewicowych liberałów. W sklepach z zabawkami – pisze Murray – sprzedawany jest potworek Huggy Wuggy, który zdobył status ulubieńca dzieci w wieku przedszkolnym. Potworek skrzeczy, zgrzyta fikcyjnymi zębami i ma wyszyty na bluzie napis: „Przytul mnie, to cię zabiję”. Jeśli to się podoba lewicowym liberałom i ich dzieciom, to nie ma w tym wyszytym haśle rytualnego znęcania się, legitymizacji agresji, zachęcania do napaści ani wzmagania strachów nocnych. Jest tylko rozładowanie nieświadomego napięcia. Gdy konserwatysta powie, że to jest głupia zabawka, która usprawiedliwia znęcanie się przez starszych nad młodszymi i kojarzy się z wrzuceniem żywego karalucha komuś do zupy, to ogranicza dzieciom swobodę ekspresji i je frustruje.
Wreszcie zmiana płci na żądanie. Murray twierdzi, że prasa nagłaśnia udane przypadki takiej transformacji i ukrywa przypadki, które wywołały rozczarowanie. Ponadto czymś pojęciowo podejrzanym jest programowe mylenie oprzyrządowania z jego użyciem. Stałe korzystanie z komputerów, komórek i rozmaitych urządzeń elektronicznych utrwala przekonanie, że granica między sprzętem i oprogramowaniem jest płynna. Czytnik ruchu warg może zapisać rozpoznane dźwięki albo może je emitować. Może je nawet sformułować w postaci komendy i może tę komendę wykonać. Podwójny sposób działania takiego urządzenia zaciera w naszej wyobraźni granicę między „software” i „hardware”. Zaczyna nam się mylić, co z naszego naturalnego wyposażenia należy do software’u, a co do hardware’u. Gotowi jesteśmy uznać, że różnica jest nieważna. Zamiast korzystać z pamięci, posługujemy się Wikipedią lub słownikiem internetowym.
Oczywiście wolno nam tak postąpić, ale nie powinniśmy myśleć, że to jest nasza pamięć wewnętrzna. To jest pamięć, ale nie nasza. Dziś zamiast kompasu używamy GPS-u, a nawet robimy coś więcej. Pilot w samolocie pozwala, by GPS prowadził maszynę do lądowania. GPS jest zarazem programem i sprzętem. A skoro komputery za nas myślą, pamiętają i działają, to nasuwa się przekonanie, że także nasza tożsamość płciowa może być albo częścią naszego hardware’u, albo częścią naszego software’u. Można zatem twierdzić, że ktoś, kto się zachowuje jak mężczyzna, jest mężczyzną bez względu na swą anatomię i fizjologię. To samo dotyczy kobiet. Płeć jest fikcją i złudzeniem. Każdego Adama można skutecznie przemienić w Ewę zastrzykami z hormonów, zabiegiem chirurgicznym i zapisem w Urzędzie Stanu Cywilnego. Później „neokobiety” będą zdobywać medale w pływaniu, w kolarstwie lub w grach zespołowych, a „tradycyjne kobiety” mają cicho siedzieć.
Murray nie histeryzuje. Nie pisze, że w tych praktykach jest coś moralnie złego lub metafizycznie niebezpiecznego. Zwraca tylko uwagę, że LL mają upodobanie do łatwego sukcesu, widowiskowości i wygrywania za wszelką cenę. Natomiast zwolennicy KK (kanonu konserwatywnego) są powściągliwi.
Inny zwolennik KK, Roger Scruton, był zafascynowany rozprzestrzenieniem się postawy konserwatywnej w Polsce i w Czechach w ostatnich latach komunizmu. Gdy zmarł w 2020 roku, kilkoro autorów opublikowało swe wspomnienia i analizę jego filozofii w „Przeglądzie Filozoficznym” (29/2020). Zwrócono uwagę, że „filozofia Scrutona była wymierzona nie tylko przeciw nowej lewicy – była też polemiką z liberalizmem, choć nie oznaczało to, jak się zastrzegał, jego zupełnego odrzucenia” (Zdzisław Krasnodębski, s. 18). Z uznaniem przypomniano, że Scruton był świetnym polemistą, który szyderczo charakteryzował wielu współczesnych filozofów uciekających od realnych problemów w zawiłe wywody: „Habermas jest tam przedstawiony jako nudziarz piszący biurokratycznym stylem, którego prace są zwykłem wodolejstwem lub co najwyżej rodzajem doktoratu z socjologii” (Magdalena Środa, s. 37). Podkreślono, że Scruton był autorem ważnego opisu rozróżniającego postawę nacjonalistyczną i patriotyczną. Tę pierwszą zdecydowanie odrzucał, tę drugą wyróżniał: „Wyznacznikiem tak pojmowanej lojalności jest poczucie wspólnej historii i tożsamości kulturowej oraz solidarność z tymi, którzy tę tożsamość podzielają i zamieszkują wspólne terytorium” (Krzysztof Brzechczyn, s. 52). Inny autor odniósł się do krytyki, jakiej Scruton poddał postawę „ojkofoba”, czyli człowieka manifestującego niechęć do własnej grupy kulturowej. To jest niezrozumiała postawa w czasach, gdy „ojkofilia” nie jest na nikim wymuszana, ale nawet odwrotnie, jest „rozwinięciem instynktu samozachowawczego i wydaje się, że powinna się spotykać z intuicyjnym zrozumieniem. Mimo to doznawała w toku historii, lecz przede wszystkim doznaje dziś ataków ze strony grup, dla których postawą bardziej użyteczną ze względu na własne interesy jest wspieranie podziałów wewnętrznych we wspólnocie” (Łukasz Kowalik, s. 99). To rzekomo bezinteresowne przywiązanie do nadrzędnych wartości podjęte z zamiarem dławienia lokalnych przyzwyczajeń i upodobań jest szczególnie charakterystycznym rysem postawy potępianej przez konserwatystów.
Teoretycznie najważniejsze z rozróżnień zaproponowanych przez konserwatystów znajdziemy w pismach Michaela Oakeshotta. W książce Polityka wiary i polityka sceptycyzmu autor wprowadza dwie pary przeciwstawnych pojęć. Pierwsza para sygnalizowana jest w tytule: „wiara” i „sceptycyzm”. Źródłem wiary politycznej są rozmaite inspiracje – religia, traumatyczne doświadczenia wojenne, ideologia polityczna, dominujący temperament mieszkańców, strach przed sąsiadami, nadzieja na przyspieszony rozwój gospodarczy, arogancja klasy rządzącej lub roszczenia grup poszkodowanych. Sceptycyzm polega na kwestionowaniu korzystnej roli tych inspiracji. Druga para pojęć to odróżnienie między universitas i civitas. Państwo zorganizowane jako universitas jest zarządzane jak wielkie przedsiębiorstwo handlowe lub usługowe. Jest to dobrze zorganizowana wspólnota nastawiona na osiąganie jakichś konkretnych celów. W takim państwie najpierw ustalane są funkcje i role. Później odnajdywane są osoby mogące najpełniej spełniać wymagania związane z tymi stanowiskami. Natomiast w civitas pozwala się wszystkim obywatelom, by sami znaleźli sobie interesujące zajęcia i podporządkowali się wymaganiom państwa tylko w takim stopniu, w jakim te wymagania dadzą się pogodzić z osobistymi celami.
.Ta minimalistyczna koncepcja porządku politycznego wymaga od obywateli niewiele. Jedynie tego, by dla własnego dobra koordynowali swe działania indywidualne i przekształcali je w działania zbiorowe. Takie założenia pozwalają najlepiej pogodzić wolność i współpracę. Wymagają jedynie, byśmy nie szkodzili innym, dbali o własne cele i jednoczyli się w większe zbiorowości bez wymuszania posłuchu i bez narzucania innym niepopularnych ideologii. Liberalny konserwatyzm wydaje się kamieniem probierczym, za pomocą którego można rozpoznać gołosłowne wymagania lewicowych liberałów i konserwatywnych dogmatyków. Zastosowanie tego kryterium jasno pokazuje, kto prowadzi spór polityczny dla własnej korzyści, a kto dba o standardy życia wspólnotowego.
Jacek Hołówka
Tekst ukazał się w nr. 46 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].