To wojna czy powstanie?
Mieszkańcy Gazy nie mogą się bronić z honorem, bo są zbyt słabi. Muszą albo liczyć na obronę ze strony społeczności międzynarodowej, albo wzniecić powstanie i ginąć, pociągając za sobą możliwie jak najwięcej ciemiężycieli – pisze prof. Jacek HOŁÓWKA
.To nowy rozdział w konflikcie żydowsko-arabskim. Przez wiele lat w Izraelu tliła się utajona wojna, rozpoczęta niemal zaraz po tym, gdy David Ben Gurion proklamował powstanie Państwa Izrael w 1948 roku. Nowe państwo zostało natychmiast uznane przez Stany Zjednoczone i przez Związek Radziecki, co wywołało świetne wrażenie. Ale nasuwało też podejrzenie, że konflikt między Żydami i Arabami może się stać zastępczym polem konfrontacji dwóch supermocarstw. Napięcie nad Jordanem otwierało rozmaite nowe możliwości przetargów nastawionych na ogranie przeciwnika. W tym czasie arabscy Palestyńczycy uznawali cały wschodni brzeg Morza Śródziemnego za ziemię arabską, ponieważ to była w znacznej części pustynia, a w pozostałej był to teren zamieszkały przez Arabów. Żydowscy osadnicy twierdzili jednak – całkiem słusznie – że ten sam teren to kolebka kultury i religii judaistycznej. Organizacja Narodów Zjednoczonych próbowała tłumić wrogość narastającą między mieszkańcami, ale próby te były lekceważone.
Cicha wojna bywa bardziej niebezpieczna niż otwarty spór. Konflikt polityczny łatwo się zamienia wtedy w uporczywe drobne utarczki między rozmaitymi grupami ludności, coraz silniej skłóconymi. Tak się stało w Izraelu. Arabskie samobójczynie wysadzały w powietrze siebie i żydowskich klientów w supermarketach, izraelscy żołnierze wykręcali ręce palestyńskim wyrostkom noszącym butelki z podejrzanym płynem. Na zachód od rzeki Jordan, na terenie, który oficjalnie nie podlegał izraelskiej administracji, powstawały izraelskie osiedla chronione i patrolowane przez wojsko. Jednocześnie w Strefie Gazy budowano podziemne tunele mające wyjścia po stronie Izraela, które z czasem złożyły się na podziemny labirynt zakamarków wykorzystywanych przez Hamas na skład broni i rakiet. Dla Izraela było to zagrożenie, którego nie wolno było ignorować. Jednak bez wywołania silnych protestów na świecie Izrael nie mógł wprowadzić swego wojska na teren Gazy, zarządzić okupacji całej strefy i totalnie zdominować lokalnej ludności.
Teraz, po ataku przeprowadzonym przez Hamas na początku października 2023 r., sytuacja jest zupełnie inna. Trzeba się liczyć z rozmaitymi groźnymi konsekwencjami. Izrael może zlikwidować z trudem wypracowany status autonomicznej Strefy Gazy i może pogodzić się z oskarżeniem, że podejmuje działania do złudzenia przypominające atak Rosji na Ukrainę (z tą różnicą, że Ukraińcy nie dopuścili się żadnej prowokacji). Być może konieczne okaże się zaangażowanie jakichś znacznych sił rozjemczych w Strefie Gazy. Wtedy zapewne w sferze publicznych i akademickich dyskusji powróci sytuacja z późnego okresu wojny w Wietnamie. Rozwinie się dyskusja na temat tego, czy istnieją wojny sprawiedliwe, czy w sytuacji poważnego zagrożenia okrucieństwa popełniane przez silnie zmotywowanych żołnierzy stają się nieuniknione, kiedy zwodzenie polityczne staje się zdradą, jak powstrzymać sojuszników zagrożonej strony przed użyciem broni nuklearnej lub przed innym masowym odwetem.
W latach 70. chyba wszyscy zrozumieli, że cele militarne osiąga się albo bardzo szybko, albo tylko z trudem i przy obustronnym poczuciu klęski. Inne ważne wnioski znalazły się w pierwszym numerze nowo powstałego wówczas czasopisma „Philosophy and Public Affairs” (1972). W tym zeszycie zamieszczono artykuły ówczesnych autorytetów filozofii moralnej: Richarda B. Brandta, Richarda M. Hare’a i Thomasa Nagela. Krążyły one wokół pytania, czy rację ma bezwzględny absolutyzm moralny, niewrażliwy na lokalne okoliczności, czy rację ma etyka użyteczności, dostosowująca się do oczekiwań i tradycji lokalnych społeczności. Rozjemcą w sporze okazał się najmłodszy z trzech dyskutantów, Thomas Nagel, którego odpowiedzi w zasadzie nikt nie podważył ani wtedy, ani później.
Zdaniem Nagela bezwzględnie obowiązuje tylko wymaganie, by nie dopuszczać się niegodziwości wobec ludzi bezbronnych bez żadnej korzyści dla sprawcy. To stanowisko Nagel przedstawił później w książce Mortal Questions (1979; wyd. polskie: Pytania ostateczne, 1997): „Nawet gdy stawka jest dostatecznie wysoka i pewne rodzaje brudnych metod stają się akceptowalne, to nie uważa się, by najbardziej drastyczne spośród zakazanych czynów, takie jak morderstwo lub tortury, mogły domagać się usprawiedliwienia z uwagi na nadzwyczajne okoliczności. Nie powinno się ich dokonywać nigdy, ponieważ nie wolno uznać, że wynikające z nich korzyści mogą usprawiedliwić takie traktowanie człowieka” (Nagel, s. 94).
To orzeczenie rozstrzyga zasadniczy konflikt między deontologią i utylitaryzmem, czyli etyką opartą na normach absolutnych i etyką odwołującą się do poczucia korzyści. Pierwsza mówi: brudne metody wolno stosować tylko do pewnych granic. Na przykład wolno jeńca zastraszać śmiercią. Ale nie wolno go zabić. Uśmiercenie nieustępliwego przeciwnika nie jest nigdy dopuszczalnym celem, ponieważ na tym celu wrogom dręczonego człowieka nie może realnie zależeć. Zabójstwa są nieuniknione i dopuszczalne na wojnie, ponieważ mają zawsze ten sam cel – odstraszanie lub niszczenie przeciwnika, dopóki ma on możliwość wyrządzać jakąś szkodę. Zabójstwo w żadnym razie nie może być aktem zemsty za doznane cierpienia lub okazją do manifestowania frustracji. Wojsko i filozofia są w tej sprawie zgodne.
Pojawia się jednak trudniejszy problem: „Czy można z góry okupić własnym życiem uśmiercenie przeciwnika w sytuacji, gdy on nie walczy, powołując się na własne udręczenie i na chęć pomszczenia dokonanych i spodziewanych krzywd?”. Znamy takie przykłady: Reduta Ordona, Arabka opasana granatami pod luźną bluzą, Konrad Wallenrod, Żyd, który wjechał motocyklem na rozklekotany most, uciekając przed goniącymi go w półciężarówce Arabami. Zwróćmy uwagę, że to, co jest wspólne w tych przypadkach, to dobrowolna decyzja uśmiercenia siebie po to, by zginęli też nieprzyjaciele. Tu widać wyraźną różnicę między otwartą walką i aktami sabotażu. Bitwa wojenna to bitwa pod Stalingradem (1942–1943) lub bitwa pod Al-Alamajn (1942). Takie starcia przebiegają inaczej niż walki podjęte w sytuacji beznadziejnej – np. podczas powstania w getcie warszawskim (1943) lub podczas powstania warszawskiego (1944). W odmiennych przypadkach obowiązują odmienne zasady moralne. W sytuacji otwartej walki niszczenie siebie wraz z wrogiem to element zasadzki; podczas powstania to akt desperacji. W pierwszym przypadku łączona śmierć jest dającym się uniknąć elementem strategii wojennej. W drugim jest niemającym alternatywnego rozwiązania aktem politycznego bohaterstwa. Oprócz tych dwóch sytuacji jest jeszcze trzecia, najgorsza: masakra. To nie jest ani wojna, ani powstanie, tylko bestialski akty zemsty, jak rzeź Pragi (1794) lub rzeź Woli w pierwszych dniach powstania warszawskiego (1944).
Wróćmy jednak wyobraźnią do dwóch paradygmatycznych przypadków.
Wojna i powstanie różnią się od siebie przede wszystkim tym, że wojna przebiega wedle pewnej strategii i podlega międzynarodowemu prawu traktatowemu i prawu zwyczajowemu. Musi być wypowiedziana i nadzorowana, prowadzona przez siłę określoną politycznie, z którą można pertraktować i która szanuje działanie organizacji takich jak Czerwony Krzyż. Podczas wojny stosowanie śmiertelnych pułapek jest niedopuszczalne, ponieważ obowiązuje zasada, sformułowana przez Thomasa Nagela, „żadnych okrucieństw” lub analogiczna zasada, sformułowana wcześniej przez Tadeusza Kotarbińskiego: „ani jednego ciosu ponad bojową potrzebę”.
Powstania są natomiast spontanicznymi aktami desperacji, niezorganizowanymi, niezapowiedzianymi i wyjętymi spod aktualnie obowiązującego prawa. Wybuchają dopiero, gdy istniejące instytucje prawa nie dają powstańcom zadowalającej reprezentacji przed jakimś bezstronnym sądem. Wtedy powstańcy są postawieni (lub sami się postawili) poza obowiązującym prawem. W 1943 i 1944 roku podbita ludność getta warszawskiego i Warszawy nie miała żadnej prawnej reprezentacji. Otoczeni murem mieszkańcy getta byli z góry skazani na śmierć – czy podjęliby decyzję o walce, czy nie. Znaczna część mieszkańców za murami była też pewna swojej śmierci, gdyby ich los miał zależeć od Gestapo. Woleli zatem umrzeć na własnych warunkach – zapewne dlatego bez namysłu rozpoczęli strzelaninę przy kotłowni na ul. Suzina. Mieli do wyboru – zginąć pod naporem przeciwnika w sytuacji beznadziejnej albo zginąć, ale zadać przeciwnikowi śmiertelny cios przed własną śmiercią. Trudno podważać to drugie stanowisko, choć istnieją fundamentalistycznie nastrojeni chrześcijanie (na przykład kwakrzy), którzy twierdzą, że w żadnych okolicznościach nie wolno nikogo zabić, trzeba raczej samemu zginąć. Tę piękną postawę psuje jednak rysa donkiszoterii. Większość chrześcijan, a także wyznawcy judaizmu i islamu nie potępiają tych, którzy niszczą oprawców razem z sobą, jeśli wcześniej dawali do zrozumienia, że nie godzą się na swój los.
Jest jeszcze jedno źródło inspiracji moralnej, które ma zastosowanie w takiej sytuacji. U Marii Ossowskiej znajdujemy rozróżnienie honoru i czci. Przypomnę je, choć wiem, że część feministek nie akceptuje tego rozróżnienia. Ossowska twierdziła, że honor przysługuje mężczyznom, i to tylko niektórym, a cześć przysługuje kobietom, i też tylko niektórym. Honor to gwarancja uczciwego postępowania i zasługiwanie na szacunek. O honor należy walczyć i nie wolno go dać sobie odebrać. Cześć to też gwarancja uczciwego postępowania i zasługiwanie na szacunek, ale o cześć nie należy walczyć, a nawet nie można. Należy zatem żyć wśród ludzi (mężczyzn), którzy zabiegają o własny honor i to, by ochronić cześć kobiet, które swym postępowaniem na cześć zasługują. To istotnie jest dość staroświecki punkt widzenia. Dziś kobiety wolą same dbać o siebie niż zdawać się na wątpliwych obrońców. Doskonale to rozumiem, ale wydaje mi się, że zasada, której broniła Ossowska, sprawdza się w relacjach między społecznościami. Nie ma powodu, byśmy patrzyli i czekali, jak się rozwinie konflikt na Bliskim Wschodzie, kto wygra i na jakich warunkach. Patrzymy już pół wieku – i to chyba wystarczy. Międzynarodowa społeczność powinna zacząć działać. To nie jest pojedynek Goliata z Dawidem, choć dysproporcja sił jest podobna. W polityce dobrze jest niekiedy przyjąć, że mniejszy ma cześć, choć nie ma honoru.
Obecny konflikt w Izraelu toczy się między jedynym krajem żydowskim na świecie i jedną z wielu społeczności arabskich. Jednak sam fakt, że krajów arabskich jest wiele, nikogo nie upoważnia do wspierania polityki zniszczenia któregokolwiek z nich. Liczba ma tu niewielkie znaczenie. I podobnie nie powinna mieć istotnego znaczenia dysproporcja między liczbą Żydów (75 proc.) i liczbą Arabów (20 proc.) mieszkających w Izraelu. Ważne jest działanie prawa, a tu dysproporcja jest zasadnicza. Arabowie w Strefie Gazy nie mają pełnych praw obywatelskich, choć są w kraju, który jest ich jedyną ojczyzną. Są dyskryminowani i uzależnieni od tendencyjnych decyzji rządowych. Taka jest opinia zewnętrznych obserwatorów (patrz: John Quigley, Palestine and Israel. A Challenge to Justice, Duke University Press, 1990). Izrael nie ma konstytucji, która by mogła służyć jako kryterium legalności ustaw przyjmowanych w Knesecie. I to jest niedobre, ponieważ jedna z nich przewiduje, że obywatelstwo może być odebrane każdej osobie, która „okazuje nielojalność (a breach of allegiance) wobec Państwa Izrael” (Quigley, s. 146). Ponadto prawo określa Izrael jako „państwo żydowskie”, zatem uprawnienia osób o innej narodowości nie mogą wchodzić w konflikt z uprawnieniami Żydów (Quigley, s. 147).
Musimy zatem wziąć pod uwagę, że Arabowie z Gazy nie będą prowadzić wojny, bo nie mają szans na zwycięstwo. Nie wolno jednak zapominać, że zamiast wojny mogą wywołać powstanie. Chyba nikt po namyśle nie chciałby ani pierwszego, ani drugiego rozwiązania. A wracając do słownika Ossowskiej, można powiedzieć, że mieszkańcy Gazy nie mogą się bronić z honorem, bo są zbyt słabi. Muszą albo liczyć na obronę ze strony społeczności międzynarodowej, albo wzniecić powstanie i ginąć, pociągając za sobą możliwie jak najwięcej ciemiężycieli. Znów – chyba nikt nie chciałby ani pierwszego, ani drugiego rozwiązania.
.Najgorsze jest jednak trzecie wyjście: masakra. Nie wiemy jeszcze, jak będzie przebiegać konflikt między Izraelem i Arabami ze Strefy Gazy. Być może na mediacje jest już za późno. Jeśli oddziały Hamasu nie skierują swego ataku przeciw armii Izraela i opresyjnym instytucjom Państwa Izrael, tylko będą celowo i metodycznie zastraszać, torturować i dręczyć ludność cywilną, to dadzą do zrozumienia, że nie działają w obrębie tradycji tych sił zbrojnych, które przygotowywały się do walki z silniejszym wrogiem, którego fizycznie nie były w stanie pokonać, lecz że chcą zabijać i niszczyć bez opamiętania. Stosując przemoc bez celowego ukierunkowania, by na urojonych wrogach dać upust swej nienawiści i mściwości, zasłużą na to, by stracić wszelkie poparcie międzynarodowe, a ich działanie nie będzie uznane za budzącą szacunek walkę o niepodległość, tylko stanie się niemającą usprawiedliwienia praktyką dzikiego terroryzmu i barbarzyństwa.
Jacek Hołówka