
Wołyń. Wybaczenie czy zapomnienie?
Można oczekiwać od historyków i polityków, że zgodzą się wspólnie opisać zasadniczy dylemat i odnieść do kilku kwestii. Czy śmierć stu tysięcy Polaków realnie przybliżała niepodległość Ukrainy? Kiedy ta niepodległość została efektywnie zdobyta? Czy można ją było osiągnąć w inny sposób? I czy teraz możemy wreszcie powiedzieć sobie prawdę na ten temat? – pyta prof. Jacek HOŁÓWKA
.Niewiele pożytku przychodzi ze spóźnionej rady – mówi sceptyczny zdrowy rozsądek. Przeszłych wydarzeń nie da się zmienić. Ale z drugiej strony warto być mądrzejszym, choćby po szkodzie. Historię tworzą wielcy inspiratorzy – wojskowi i cywile – ludzie czynni w polityce i w gospodarce, osoby z autorytetem i charyzmą. Oni doskonale rozumieją (dopóki nie ogarnie ich złudne przekonanie o ich wyjątkowej historycznej roli), że nieprzewidziane okoliczności mają większy wpływ na bieg wydarzeń niż plany, spiski i żelazna nieustępliwość. Wszyscy charyzmatycznie przywódcy – Aleksander, Napoleon, Suworow, Hitler i Stalin – byli pewni, że nikt ich nie zatrzyma. Jednak prędzej czy później zatrzymywał ich jakiś przypadek. Brak wody, choroba, zmęczenie żołnierzy, niewiara w zwycięstwo wśród najbliższych współpracowników, fascynacja Wunderwaffe. Ale nawet jeśli wszystkim rządzi przypadek, to jest on z definicji nieprzewidywalny. Czekanie na uśmiech losu to najbardziej zdradliwa metoda uprawiania polityki. Lepiej więc zgodzić się na czerpanie mądrości ze spóźnionej rady – mówi ten sam sceptyczny zdrowy rozsądek. Lub z rad wizjonerów, którzy jakoś przewidywali dylematy przyszłych pokoleń. Czyli także nasze.
W połowie lipca dopada mnie czasem kłopotliwa myśl, dlaczego w 1943 roku doszło na Wołyniu do olbrzymiej, niesprowokowanej, dzikiej masakry na Polakach. Dlaczego tego ataku zbiorowej nienawiści nie potrafimy sobie wyjaśnić, opisać jednoznacznie i zrozumieć? Wołyń to oczywiście nie jedyna taka smutna rocznica. W innych krajach i w innych miesiącach trafiały się zbrodnie równie straszliwe i niezrozumiałe, tylko mniej natarczywie wypierane. O wypadkach na Wołyniu słyszałem, będąc jeszcze dzieckiem, od pani, która widziała tę masakrę na własne oczy. Sam jej nigdy o to nie pytałem, ale niekiedy spontanicznie opowiadała fragmenty ze swego dzieciństwa. Na koniec dodawała. „Dom za domem, całą bandą, gorzej niż zwierzęta, jakieś potwory”. Czemu to robili? Czemu kłuli bagnetami jak popadnie? W brzuch lub w serce. Wrzucali do ognia dzieci ze związanymi nogami i rękoma. Potrafili dziobnąć starca w oko za bezsilne protesty i żeby nie patrzył, skoro nie chce. To nie była wojna, tylko tortury. I co teraz znaczy: wybaczyć? Zapomnieć, uznać, że nie było tego, co było?
.Początkowo niewiele rozumiałem z tej opowieści. Jakaś zbiorowa zemsta? Specjalna polityka narodowościowa, pijacka niepoczytalność, próba zaciągnięcia winy nie do udźwignięcia? Ofiar było w sumie może sto tysięcy – mówią polscy historycy. To bzdura – odpowiadają ukraińscy kronikarze – najwyżej jedna dziesiąta tej liczby. Ale grobów nie będziemy rozkopywać, bo nas to obraża. Dzisiaj zresztą nikt już nie wie, jak to liczyć. Nie ma listy zamęczonych i oprawcy nie żyją. Minęło 80 lat. Po co do tego wracać? Żeby rozdrapywać rany?
Spokojny i przyjazny wobec Polaków Ukrainiec mówi: „Wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. Przypomina też, że trzynaście lat przed rzezią wołyńską świadomie zagłodzono na Ukrainie ponad 4 miliony ofiar, odbierając krajowi zboże. Taki głód zostawia głębokie ślady w pamięci. Dokładnej liczby zagłodzonych też nikt nie zna. Czy to tamta masakra wywołała chęć odwetu? Na kimkolwiek w końcu, bo to nie Polacy głodzili. Może zbrodnie wygaszają się jak echo. Najpierw donośnie, potem silnie, potem jeszcze słyszalnie i wreszcie cisza. Czy w tej sprawie można w ogóle zrobić coś konstruktywnego? I czy warto próbować? Nie chcemy chyba żadnej masakry odtwarzać sobie w pamięci bez końca. Tylko że zapomnieć też jest trudno. I zapewne freudyści też mają rację – co zostanie wyparte bez przepracowania, wróci jak bumerang.
W zeszłym roku byliśmy świadkami dyskusji między dr. Wołodymyrem Wjatrowyczem, już wówczas odwołanym prezesem ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej, i prof. Grzegorzem Motyką, autorem książki Od rzezi wołyńskiej do akcji Wisła. Obaj mówią jasno i znają się na rzeczy. Żaden nie owija w bawełnę. Wjatrowycz wyjaśnia: „Moim zdaniem to była wojna, wojna dwóch podziemnych armii, Ukraińskiej Powstańczej Armii i polskiej Armii Krajowej, czasami zmieniała się ona w wojnę chłopską. Polacy uważali, że walczą o swoje wschodnie tereny, Ukraińcy uważali, że walczą o swoje zachodnie tereny”. Tak wygląda jeden z możliwych opisów rzezi na Wołyniu.
Drugi brzmi zupełnie inaczej. Ale też jest jasny: „W 1943 r. banderowska frakcja ukraińskich nacjonalistów podjęła decyzję o rozpoczęciu walki partyzanckiej jednocześnie przeciwko Niemcom, Sowietom i Polakom. Stworzona przez nią Ukraińska Powstańcza Armia, prowadząc walkę z Niemcami, sowiecką partyzantką i polskim podziemiem, podjęła decyzję o przeprowadzeniu »antypolskiej akcji« polegającej na fizycznym usunięciu polskiej ludności cywilnej. W jej wyniku wymordowano 100 tys. Polaków. Natomiast ze strony polskiego podziemia miały miejsce akcje zemsty, w których ginęła także ukraińska ludność cywilna, w tym kobiety i dzieci. Te straty oceniane są na 10–15 tysięcy ludzi”.
Rzadko ludzie mający tak odmienne poglądy mówią tak rzeczowo. Tylko o co w istocie spierają się Wjatrowycz i Motyka? O fakty, czy o ich interpretację? Chyba tylko o interpretację.
Fakty nie odgrywają w tym sporze wielkiej roli, choć stanowią fundamentalną przesłankę. Szczegóły jednak nie mają większego znaczenia dla ustalenia wspólnej interpretacji. Ile było ofiar? Może aż sto dziesięć tysięcy, może sto tysięcy, może tylko dziewięćdziesiąt? Masakra pozostaje masakrą. Nie o liczbę zabitych chodzi w tym sporze, tylko o sposób ich uśmiercenia. Jak zwykle w badaniach historycznych chodzi o interpretacje faktów. Wjatrowycz mówi: to była wojna, i tym się tłumaczy okrucieństwo. Może wojna światowa, może wojna chłopska, ale nie wojna polsko-ukraińska. Ma rację, takiej wojny nie było. A na wojnie, jakakolwiek by była, ludzie umierają. Motyka na to odpowiada: to nie była ani wojna światowa, ani powstanie chłopskie, tylko zamierzone ludobójstwo. To jasna różnica zdań. Nie ma lepiej i gorzej poinformowanych, są tylko ludzie mniej lub bardziej dociekliwi. Wjatrowycz twierdzi, że w roku 1943 toczyła się ciągle jedna, światowa walka angażująca miliony osób i wiele państw. Musieli być zabici. A kto i kiedy zginął, od kuli czy od wideł, nie jest sprawą zasadniczą, bo to zależało od tysiąca okoliczności. Motyka uważa jednak, że to, kto kiedy padnie i od czego, ma zasadnicze znaczenie. Albo jest częścią zasadniczych zmagań wojennych, albo jest fragmentem jakiejś kampanii politycznej, która ma na celu załatwienie innych spraw niż te, które napędzają zasadniczy konflikt wojenny. Dla ich rzeczników równie ważnych, a może nawet ważniejszych. Taką sprawą mogła być niepodległość Ukrainy.
.To można zrozumieć. Polska wykorzystała I wojnę światową, by odzyskać narodową niepodległość. Ukraina chciała wykorzystać II wojnę światową w podobnym celu. Jeśli dziś Polska jest gotowa wspierać Ukrainę w jej walce o niepodległość, to czy nie będzie potrafiła zrozumieć, że podobne dążenia były już wyraźne w roku 1943? Nie należy tego z góry zakładać. Tylko trzeba też postawić inne pytanie. Czy śmierć niewinnych i nieuzbrojonych mieszkańców polskiego Podola była koniecznym etapem budowania ukraińskiej niepodległości? Czy jakakolwiek odpowiedź na to pytanie da się w ogóle udowodnić lub obalić? Nie widzę jak. Można tylko oczekiwać od historyków i polityków, że zgodzą się wspólnie opisać zasadniczy dylemat i odnieść do kilku kwestii. Czy śmierć stu tysięcy Polaków realnie przybliżała niepodległość Ukrainy? Kiedy ta niepodległość została efektywnie zdobyta? Czy można ją było osiągnąć w inny sposób? I czy teraz możemy wreszcie powiedzieć sobie prawdę na ten temat?
Być może zachodzi dziś dobry powód, by na ten temat milczeć. Sojusz Polski i Ukrainy nie może być podważany. Choć więc to prawda, że nadeszła kolejna rocznica rzezi wołyńskiej i że Polacy mają obowiązek nie zapomnieć o tym, jak te wypadki przebiegały, ale do rozmaitych szczegółów tego konfliktu będzie można powrócić po zawarciu pokoju między Ukrainą i Rosją. Teraz tylko Polacy między sobą mogą wspominać tragiczną masakrę, a Ukraińcy mogą między sobą nic na ten temat nie mówić. Choć jest możliwe, że przyjdzie kiedyś i taki dzień, w którym będziemy mogli rozważyć tragiczne zaszłości, nie budząc chęci do ich powtórzenia.
Teraz zaproponuję coś nieoczywistego. Byśmy inspiracji do ewentualnych dyskusji na temat rzezi wołyńskiej poszukali u ludzi, którzy o tej sprawie nic nie wiedzieli i wiedzieć nie mogli. U biskupa Józefa Butlera, w jego Piętnastu kazaniach, oraz w jednej z mniej popularnych książek Immanuela Kanta, czyli w Metafizyce moralności.
.Józef Butler był biskupem Bristolu i dziekanem londyńskiej katedry św. Pawła. Krytykował Tomasza Hobbesa za postulowanie psychologicznego egoizmu i Johna Locke’a za powątpiewanie w istnienie duszy. Te uprzedzenia zostały jednak przeważone przez jego dobroczynny wpływ na Dawida Hume’a, Thomasa Reida i Adama Smitha. W Ósmym kazaniu Butler nalega, byśmy nie kierowali pod adresem Stwórcy wyrzutu o to, „że nie obdarzył nas taką naturą i nie postawił nas w takich okolicznościach, byśmy nie mieli skłonności do ulegania surowemu i gwałtownemu uczuciu rozgoryczenia”. Powinniśmy raczej pytać – biorąc pod uwagę, jaka jest nasza natura i jakie są warunki naszego życia – „dlaczego i w jakim celu nasza natura i warunki są takie, jakie są?”. Otóż stało się tak po to, byśmy zrozumieli, jak odrażające i nieuzasadnione są zgłaszanie pustych pretensji i bezzasadna roszczeniowość. Ponadto biskup zaleca, by winnym wybaczać, i napomina, by wybaczać szczodrze.
W Ósmym kazaniu Butler podkreśla, jak bezbożny, szkodliwy i brzydki jest stan rozgoryczenia. Męczący dla tego, kto go przeżywa, i dla tych, którzy znajdą się w obrębie jego niszczycielskiego oddziaływania. Trudno kwestionować naukę teologa, który wierzy, że Stwórca ma poczucie dystansu do tego, co sam stworzył i niekiedy poucza nas bez słowa, stawiając nas w rozmaitych trudnych sytuacjach, by się przekonać, jak sobie poradzimy. Chyba ma upodobanie do dobrego teatru opartego na efekcie „spodziewanej niespodzianki”. Ale czy mamy uwierzyć, że Bóg chciał poprzestać na oglądaniu widowiska, którego przebieg z góry zaplanował? Butler podsuwa nam to pytanie i sam natychmiast na nie odpowiada: „Resentyment występuje w dwóch odmianach: jest nagły i gwałtowny albo ślamazarny i wyrachowany. Pierwszy jest nazywamy gniewem lub zaślepieniem się w rozdrażnieniu, choć ogólny termin pasja jest też często właściwy w odniesieniu do wybuchu gniewu dającego upust wzburzeniu, czemu przeciwstawia się powściągliwie ujawniane rozżalenie, rozgoryczenie i pretensje”.
Jako konkluzję biskup przytacza fragment z listu do Efezjan: „Gniewajcie się, a nie grzeszcie” (Ef 4,26). Tu kaznodzieja urywa cytat i pomija kontynuację, którą z pewnością dobrze pamięta, ale może nie wszyscy z jego słuchaczy. U św. Pawła mamy jeszcze: „niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce!”. To też ważne słowa. Wnioski z przebłysku własnego zagniewania czasem warto zapamiętać na całe życie. Ale poczucie żalu do bliźnich i do świata nie powinno przetrwać całej nocy. Rankiem nasz umysł powinien być już czysty, by na nowo ocenić zamiary powzięte w dniu poprzednim. Wyjaśnienie tego żądania jest zawarte w następnym kazaniu: „Ponadto, choć krzywda, niesprawiedliwość i udręczenie, a także podłość ukryta w niewdzięczności są naturalnym przedmiotem oburzenia, lub jeśli ktoś woli, rozżalenia, tak jak to wyżej zostało już wyjaśnione, to są one na równi przedmiotem współczucia, gdyż zawierają w sobie swą własną karę i bez pokuty na zawsze pozostaną karą. Nikt nie wyrządził zamierzonej krzywdy drugiemu bez wyrządzenia jeszcze większej krzywdy sobie. Jeśli więc sprawę zechcemy rozsądzić sprawiedliwie, wedle jej charakteru i w zgodzie z naturalnym biegiem uczuć, to są one w równym stopniu przedmiotem współczucia, jak i niezadowolenia. Kto więc jest z równą siłą poruszony przez oba uczucia, a nie tylko pozoruje ich oddziaływanie, daje dowód wielkości swego umysłu. A przez to znajdujemy przykład wybaczenia w formie najbliższej doskonałości, i to uczucie zawiera w sobie wszystko, co jest dobre i co słyszymy w modlitwie Zbawcy na krzyżu: »Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią«”.
Co biskup Butler tu mówi? Powtórzę, że uparta roszczeniowość niszczy obie strony. Petenta skłania do stawiania bezzasadnych roszczeń, a potencjalnego darczyńcę naraża na ogołocenie. Poczucie krzywdy wyrządzonej przez los lub przez nieprzyjaciół powinno pozostawać we właściwej proporcji nie tylko do zamiarów i oczekiwań osoby domagającej się poprawy losu, ale także wobec tej strony, która jest rzekomym sprawcą wyzysku lub zniewolenia. Im mniej było złej woli w dokonanej krzywdzie, tym mniejsze powinno być poczucie straty w sercu skrzywdzonego. I właśnie to wymaganie jest niewypowiedzianym zaleceniem, które Stwórca miał na względzie, osadzając nas w świecie niedoskonałym i niesprawiedliwym. Zatem powinniśmy temperować swoje roszczenia i swą mściwość. Powinniśmy dostrzec, że skłonność do wywierania zemsty i do wydzierania zadośćuczynień jest hodowaną chorobliwą pasją do naginania zasad sprawiedliwości w sposób zbyt łatwo służący naszej korzyści. Tę przywarę charakteru Butler opisuje, używając słowa peevishness, czyli terminu oznaczającego arogancję, rozdrażnienie i opryskliwą butę.
Jakie odniesienie mają te wyjaśnienia teologiczne do sprawy Wołynia? Popatrzmy, rozważmy, ale nie zajmujmy stanowiska, dopóki nie nauczymy się dyskutować bez nienawiści. Biskup Butler był konserwatywnym moralistą. Uważał, że każdemu należy się sprawiedliwe traktowanie. Ale to nie znaczy, że każdy w dowolnej chwili może żądać, by różnice między ludźmi były na jego żądanie natychmiast wyzerowane. Nie można się zgodzić, by każdy, gdy tylko zechce, mógł żądać pełnego wyrównania szans życiowych bez względu na społeczne koszty takiej operacji. To byłaby nieustanna bolszewicka urawniłowka. Może więc trzeba będzie postawić kiedyś pytanie w duchu rozważań biskupa Butlera – czy zwolennicy Bandery wybijający polskich mieszkańców Podola w zemście za przeprowadzenie granicy na Zbruczu stawiali bolszewickie żądania i stosowali bolszewickie metody, choć ich wyobraźnię przepełniała wizja wielkiej i niepodległej Ukrainy?
.Ale nawet jeśli tak było – uważa biskup – to sprawcom trzeba wybaczyć. Bo zawsze trzeba wybaczać. Nie należy czekać na przeprosiny i usprawiedliwienia. Joseph Butler był rzecznikiem nazwania zbrodni po imieniu i odpuszczenia win awansem. Czekanie na skruchę może być długotrwałą i nieszczerą procedurą. Lepiej więc zaprezentować swoje stanowisko i nie szukać poparcia w sercu obwinionego. Czekając, hodujemy zemstę w swoim sercu. „A ta pasja, której samo pojawienie się wystarcza, by popaść w okropny stan złośliwego szukania zemsty, nawet ona została zakorzeniona w naszej naturze przez wolę Boga. I jest ona nie tylko całkiem niewinna, ale nawet wzbudza szczodre odruchy umysłu. Gdyż w wersji czystej i źródłowej wzmaga jedynie oburzenie na krzywdę i niegodziwość, czyli na to, co jest jedynie wypaczeniem w świecie stworzonym i co stanowi jedyny przedmiot wstrętu i niechęci. Jakże liczne mamy dowody boskiej mądrości i łagodności, skoro nawet ta pasja, którą omawialiśmy, może być uznawana za ich właściwy przypadek”.
Czyli mamy stosować niechętne, ale szczere wybaczenie, jeśli nie potrafimy lepiej. Bo brak wybaczenia wywołuje zapiekłe poczucie krzywdy, które zatruwa duszę i stwarza sobie wrogów na wieczność. To jest chyba inspirujące i dobrze uzasadnione stanowisko.
Także Immanuel Kant nie domaga się jawnych dowodów skruchy. W drugiej części Metafizyki moralności znajdujemy rozdział zatytułowany Prawo państwowe, gdzie Kant pisze, że celem prawa publicznego jest zaprowadzenie wspólnego ładu (constitutio). Bez takich zasadniczych ustaleń wspólnoty ludzkie nie potrafią żyć w zgodzie. Natomiast istnienie obowiązków prawnych w stanie natury, czyli istnienie jakiegoś naturalnego, powszechnie obowiązującego porządku, który nie był świadomie i celowo przez kogoś zaprowadzony, jest zdaniem Kanta czczym urojeniem. W dzikich warunkach ludzie zachowują się jak dzikusy. Choć nie wszyscy są w równym stopniu niebezpieczni. Prawo musi więc zostać stworzone i aby działało sprawnie, musi mieć trzy poziomy: prawo narodów (ius nationis), prawo ludów politycznych (ius gentium) oraz prawo obywatelskie w rozszerzeniu na cały świat (ius cosmopoliticum). „Stan naturalny był siedliskiem niesprawiedliwości (iniustus) nie z tej przyczyny, że stosunki między ludźmi oparte tam były na gwałcie i przemocy, [ale dlatego, że] był to […] stan bezprawia (status iustitia vacuus), w którym – skoro tylko jakieś prawo stawało się źródłem sporu (ius controversum) – nigdzie nie można było znaleźć sędziego, zdolnego wydać kompetentny wyrok; z takiego porządku wynikało tedy jasno, że konieczne jest przejście do stanu prawnego i że każdemu wolno uciec się zgoła do przemocy, aby nakłonić do tego innych”.
Czyli w rozumnym społeczeństwie nie ma ucieczki przed prawem, a nadto żadne działanie nie może zostać uznane za słuszne pod jakimkolwiek ważnym względem (na przykład pod względem politycznym, społecznym lub religijnym), jeśli nie daje się uznać za zgodne z prawem ogłoszonym, zaprowadzonym i egzekwowanym. Kant może nie mówi tego tak dobitnie, jak ja to tu powiedziałem, ale to wymaganie jest przez niego wyraźnie sugerowane i inspirowane. Był to filozof o niezwykłej sile wyobraźni i o nadzwyczajnej mocy perswadowania. Każdy naród ma prawo żyć w sposób, jaki sam uzna za stosowny. Czyli prawo ma charakter narodowy – twierdzi Kant. „Lud z dziada pradziada żyjący na swojej ziemi ojczystej, wykarmiony przez własny ród (congeniti), nazywa się narodem; atoli nawet bez zaglądania w jego metrykę – czyli w świetle prawa rozumu – należy w nim widzieć ludność rdzenną, czyli jakby rodzinę (gens, natio); wywodzący się z niej ludzie to nieodrodne dzieci jednej matki albo też macierzystej republiki”.
Kanta nie dziwi, że różne narodowości mogą mieć różne obyczaje i że mieszkańcy jednego kraju mogą nie chcieć związywać się bliskimi relacjami z mieszkańcami innego kraju. Jest to dopuszczalna tendencja do zachowania narodowej odrębności i do kultywowania własnej tradycji. Co więcej, społeczności postrzegane przez innych jako gorzej zorganizowane i mniej rozwinięte pod względem obyczajów i kultury mają zwyczaj podkreślania swojej odrębności i niechętnie przyjmują styl życia swoich sąsiadów. Należy pozwalać im na tę autonomię na ich własnym terenie. Nawet jeśli efekt jest paradoksalny i jeśli „dzikie plemię” ma tendencję uznawać siebie „za godniejsze od innych” tylko z tego powodu, że wybrało sobie „za pryncypium wolność bezprawną”, mając w pogardzie przestrzeganie wspólnych ustaleń. Kant postuluje odróżnianie „prawa narodów” od „prawa państw”. Prawo narodu to prawo obowiązujące w danym kraju. Żaden kraj nie powinien się mieszać do ustaleń na ten temat podjętych w innych krajach. Natomiast prawo państw to prawo ustalane wspólnie przez przedstawicieli różnych państw, dotyczy relacji między państwami i wiąże je wszystkie tak, jak przewiduje przyjęta umowa. Przy takich ustaleniach żaden kraj nie miesza się do spraw wewnętrznych swego sąsiada, a gdy domaga się z jego strony jakichś ustępstw, to musi wskazać, na jakiej podstawie formułuje swe żądanie i że takie żądanie zostało wcześniej uznane za część umowy składającej się na „prawo państw”.
Te wymagania mają fundamentalny charakter, ponieważ w jakiejś części odpowiadają przyjętym w XX wieku pod określeniami ius ad bellum i ius in bello („prawo do wojny” i „prawo podczas wojny”). Kant zakłada powszechne istnienie prawa do wszczynania wojny w interesie własnego państwa. „Dla panującego między państwami stanu natury prawo do wojny (tj. objawiania wrogości) jest najzupełniej dozwolonym środkiem do tego, aby jedno państwo samowolnie – czyli w rzeczy samej przemocą – mogło dochodzić swych praw na drugim państwie, skoro tylko wyda mu się, że doznało ze strony tamtego jakiejś obrazy”.
Czy Kant zgodziłby się jednak, aby jakieś państwo miało prawo dokonywać czystki etnicznej na terenie swego sąsiada, prowadzonej w tym celu, by następnie móc łatwiej zagarnąć zajmowany przez niego teren? Lub czy jakiekolwiek państwo ma prawo zagarnąć teren swego sąsiada w odwecie za porwanie jakiejś liczby jego obywateli jako zakładników? Chyba to nie jest jasne, ale nie można wykluczyć, że zdaniem Kanta wolno tak postępować, „albowiem w stanie natury nie da się przeprowadzić przewodu sądowego”. Choć z drugiej strony jest też możliwe, że by protestował. „Wojnę prowadzić należy wedle takich zasad, które zawsze umożliwiać muszą porzucenie owego naturalnego stanu między państwami i zaprowadzenie stanu prawnego”.
To ostatnie stwierdzenie brzmi pięknie, ale sam Kant podważył je na poprzedniej stronie, stwierdzając, że „w stanie natury nie da się przeprowadzić przewodu sądowego”. Na następnej z kolei stronie wyraża swe silniejsze skrupuły moralne. Nie pozwala żadnemu państwu robić tego, czego nie wolno robić obywatelom kierującym się zasadami moralnymi. Państwo jest dla Kanta czasami „osobą prawną”, a czasami nie jest. Być może bardziej wnikliwe rozważenie jego stanowiska pozwoliłoby te trudności usunąć, ale może nie. Wydaje się na przykład, że Kant daje niekiedy państwom prawo do traktowania innych państw w taki sposób, jakby te twory polityczne były „dzikimi ludźmi”, natomiast własnych obywateli, a nawet obywateli innych państw nakazuje zawsze traktować w sposób cywilizowany. „Do owych niedopuszczalnych środków należy: szpiegostwo wśród własnych poddanych i wykorzystywanie ich (a także cudzoziemców) do aktów skrytobójczych, najmowanie trucicieli [do tej kategorii należy też zaliczyć strzelców wyborowych czyhających w ukryciu na samotne ofiary] albo ludzi rozpuszczających fałszywą propagandę: jednym słowem, zabronione jest posługiwanie się takimi zdradzieckimi metodami, które podważają wzajemne zaufanie państw – rzecz nader cenną, jeśli myśli się o zawarciu w przyszłości trwałego pokoju”.
Być może tu właśnie Kant otwiera tradycję odróżniania walki prowadzonej w słusznej sprawie (czyli pod sankcją ius ad bellum) od wojny prowadzonej wbrew słuszności (zatem bez sankcji ius ad bellum) i walki prowadzonej w sposób przyzwoity (czyli pod sankcją ius in bello) i w sposób łajdacki (czyli bez sankcji ius in bello). I to jest jedyny ważny problem, jaki należałoby rozwiązać między Polakami i Ukraińcami podczas ewentualnych rozmów na temat rzezi wołyńskiej.
Choć Joseph Butler i Immanuel Kant pokazują, jak takich rozmów można całkiem uniknąć. Butler mówi – nie pytać, tylko wybaczyć. Kant mówi – nie pytać, tylko ustalić, czy spełnione były wymagania ius ad bellum i ius in bello. Zresztą tak jak w wielu innych sprawach spornych ustalanie wspólnego stanowiska między dwoma państwami jest poważnym osiągnięciem praktycznym. Teoretycznym raczej nie jest.