Zmierzch Zachodu. Historia niepolityczna (w kilku zdaniach)
Oligarchia finansowa, która gra dziś pierwsze skrzypce albo i dyryguje oligarchią światową, będzie musiała oddać część władzy politykom – pisze prof. Jacek KORONACKI
Wąsko pojętej historii politycznej Zachodu od wieku XVIII poświęcono wiele znakomitych dzieł i jest przeto dobrze wszystkim znana. W dalszym ciągu tego tekstu wspomnę tylko – w sposób zapewne politycznie niepoprawny – o kwestii triumfu liberalizmu na Zachodzie, który to liberalizm okazał się filarem XIX-wiecznej centralizacji władzy państwowej[1]. I przede wszystkim odniosę się do rzadziej poruszanej, a mającej fundamentalne znaczenie historii finansowej. Jej ogólne, nietechniczne aspekty są zresztą w istocie częścią historii politycznej, chociaż umyka to często uwadze czytelników monografii historycznych. A przecież tak mówił założyciel bankierskiej i finansowej dynastii Rotszyldów, Mayer Amschel Rothschild: „Daj mi kontrolę nad podażą pieniądza narodu, a nie będzie mnie obchodzić, kto tworzy jego prawa”. Nieważne, kto jest formalnym suwerenem, ważne, kto rządzi pieniądzem. Nie bez kozery Henryk Heine zapisywał w 1841 roku, iż „pieniądz jest bogiem naszych czasów, a Rothschild jego prorokiem”[2].
Dynastia Rotszyldów miała wpływ na rządy i na losy wojen[3]. Kreowana przez nich polityka finansowa współtworzyła trwałe i dogłębne przemiany ustrojowe. Ponieważ rodzina Rotszyldów była w owym czasie symbolem twórców nowego ładu, to im właśnie Henryk Heine przypisywał moc powołania do życia nowej elity społecznej dzięki „wyniesieniu systemu rządowych obligacji do rangi najwyższej władzy oraz wyposażeniu pieniądza w przywileje wcześniej właściwe przywilejowi posiadania ziemi. Nie ma wątpliwości, że w ten sposób [Rothschild] tworzy nową arystokrację, ale tym razem ufundowaną na elemencie najbardziej niesolidnym, na pieniądzu … [który] jest bardziej płynny niż woda i mniej stały niż powietrze […]”. Pisał także: „System papierów wartościowych pozwala […] ludziom wybrać jakiekolwiek miejsce zamieszkania; mogą mieszkać gdziekolwiek, nie pracując, żyjąc z oprocentowania posiadanych obligacji, ich przenośnej własności, i przeto zbierają się razem, tworząc prawdziwą władzę naszych stolic”.
Heine dostrzegał doniosłość obserwowanych przemian. W słowach XIX-wiecznego romantyka odnajdujemy syntetyczny opis nowych stosunków własnościowych i nieznanego wcześniej na kontynencie dynamizmu władzy ufundowanej po części na nowych, finansowych podstawach, zdolnych ułatwić tej władzy globalizację.
Kiedy dziś czytamy, że właściciele „nowego pieniądza” mogą mieszkać gdziekolwiek, dysponują własnością przenośną oraz zbierają się razem, na myśl przychodzi globalna „pajęczyna”, jaką tworzą ci właściciele i rynki finansowe, będąca siecią utkaną z wielu tak czy inaczej połączonych między sobą różnych mniejszych, mniej lub bardziej istotnych pajęczynowych skupień (koncernów i organizacji finansowych oraz banków). Do opisu tej pajęczyny jeszcze wrócimy.
Odnotujmy również, iż Heine spisywał swoje obserwacje około sto lat po przeprowadzonej z powodzeniem przez sir Roberta Walpole’a rewolucji finansowej w Anglii, której elementem zasadniczym było uczynienie pieniądzem (czyli monetyzacja) długu publicznego. Dominująca dotąd klasa szlachecka zorientowała się w mig, iż zostaje zastąpiona przez nową klasę, którą określiła pogardliwie mianem „ludzi pieniądza”. Pełnemu pasji sprzeciwowi szlacheckiemu przewodzili najpierw tzw. prawdziwi Wigowie, a potem zastąpił ich prominentny torys, Henry St. John, pierwszy wicehrabia Bolingbroke. Jak pisał Forrest McDonald[4]:
„Według Bolingbroke’a rewolucja Walpole’a całkowicie skorumpowała angielski rząd i społeczeństwo. Wcześniej, stwierdził Bolingbroke, system ufundowany był na rolnictwie i własności ziemi, uczciwej pracy na roli, na rzemiośle w miastach oraz na sprawiedliwie regulowanym handlu między ludźmi. Wszyscy czcili Boga, szanowali bliźnich, ustępowali mądrzejszym i znali swoje miejsce. Ponieważ byli pewni swego miejsca, byli też pewni swego rozumienia wartości; w postępowaniu kierowali się głównie cnotą, honorem i duchem dobra publicznego. Instrumentem, który w rękach Walpole’a stał się narzędziem korupcji, był pieniądz – nie pieniądz »rzeczywisty«, złoty lub srebrny, ale pieniądz sztuczny, w formie długu publicznego, banknotów, akcji i innych rodzajów papierów, pozyskanie których nie miało nic wspólnego z pracą lub ziemią. Walpole i jego ministrowie zachęcali ludzi do spekulowania takimi papierami i w ten sposób szukania łatwego zysku. Gorączka hazardu, giełdy papierów wartościowych i »tasowania« tych papierów ogarnęła najwyższe organy państwa, pozwoliła ministrom przejąć kontrolę nad parlamentem, tym samym wywracając porządek konstytucyjny, i w końcu ogarnęła społeczeństwo. Męska cnota ustąpiła miejsca zniewieścieniu i sprzedajności”.
Jeśli uwzględnić ówczesne możliwości techniczne – ówczesną mobilność ludzi i towarów, zdolność komunikacji i przenoszenia pieniądza z miejsca na miejsce – charakter europejskiego, zwłaszcza angielskiego rynku finansowego końca XIX wieku był nie mniej globalny i dynamiczny niż dzisiaj (nie było natomiast takiej jego koncentracji w niewielu rękach, jak to jest obecnie – ale o tym za chwilę).
Na krótko przed wybuchem I wojny światowej działało około 40 giełd rozrzuconych po całym świecie, z których 7 było regularnie obserwowanych przez brytyjską prasę fachową. Na londyńskiej giełdzie obracano obligacjami 57 rządów suwerennych bądź kolonialnych. Z brytyjskiego kapitału, pozyskanego dzięki publicznym emisjom papierów wartościowych w latach 1865–1914, tylko około 1/3 została zainwestowana w Zjednoczonym Królestwie. W okresie bezpośrednio poprzedzającym wybuch wojny brytyjskie inwestycje zamorskie dotyczyły w 48 proc. USA, Kanady, Australii i Nowej Zelandii, w 20 proc. Ameryki Łacińskiej, w 16 proc. Azji, w 13 proc. Afryki i w 6 proc. reszty Europy. W roku 1913 aż 48 proc. obligacji notowanych na giełdzie w Londynie pochodziło z zagranicy. W tym samym roku 1/4 całego światowego kapitału zainwestowanego poza krajem pochodzenia wylądowała w krajach o PKB na głowę mieszkańca nieprzekraczającym 1/5 PKB per capita w USA; w roku 1997 proporcja ta wynosiła zaledwie 1/20[5]. Nieomal aż do zamachu Gawriła Principa na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda europejska finansjera była pewna, że dobra kondycja finansów oraz ekonomiczna globalizacja są pewnymi gwarantami trwałego pokoju w Europie. Płynność finansowa całego systemu czyniła finansistów ślepymi na rywalizację między mocarstwami.
XIX wiek przyniósł na europejskim kontynencie triumf liberalizmu w jego wersji prodemokratycznej oraz antykatolickiej, i jednocześnie agnostycznej albo protestanckiej. Pierwszoplanowym celem liberalizmu jest maksymalizacja wolności dla każdego obywatela, równego we wszystkim co możliwe innym obywatelom. Instytucja Kościoła oraz instytucjonalnie usankcjonowana hierarchia społeczna stały, rzecz jasna, na przeszkodzie tak rozumianej wolności osobistej. Wraz z likwidacją dawnego ładu hierarchicznego – podtrzymującego lokalny i partykularny charakter wspólnot – tradycyjne normy religijne i kulturalne traciły legitymację norm oczywistych i organicznych, uświęconych przez Boga i tradycję.
Państwo weszło zatem w rolę instytucji stojącej na straży – możliwej na danym etapie – maksymalizacji równości i wolności dla każdego. Ale skoro zlikwidowany został naturalny, hierarchiczny ład, to – paradoksalnie – takim strażnikiem mogło być tylko państwo scentralizowane i biurokratyczne. Dążenie do równości i wolności dla każdego sprawiało, iż własność prywatna przestawała być najważniejsza, jeśli nie podejrzana. Przez niektórych zaczęła być widziana jako zło, ponieważ stawała na przeszkodzie wspomnianemu dążeniu. Z czasem radykalni liberałowie stali się socjalistami, a umiarkowani zafundowali Zachodowi – ale to dopiero w XX wieku – państwa opiekuńcze i liberalną demokrację.
W roku 1871 zaczął się w Niemczech skierowany przeciw Kościołowi (i Polakom) tzw. Kulturkampf. Wprowadzane przez kanclerza Ottona von Bismarcka reformy społeczne zostały określone jako tworzenie państwowego socjalizmu. W roku 1895 Albert Edward von Sachsen-Coburg und Gotha, późniejszy Edward VII, król Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii, orzekł, iż „wszyscy jesteśmy dziś socjalistami”. Agresywnie laicka III Republika Francuska zerwała konkordat z Watykanem, upaństwowiła majątek kościelny i w 1905 dokonała kasacji zakonów.
To, co już zasygnalizowałem sprzyjało powstaniu reżimów bliskich totalitarnym albo wręcz totalitarnych – komunistycznego i narodowo-socjalistycznego. W miesięczniku „Chronicles” filozof Donald Livingston tak pisał w 1999 roku:
„[Ludobójstwo i barbarzyństwo XX wieku] nie byłoby możliwe bez bezprecedensowej koncentracji władzy w nowoczesnych państwach. Gdyby Hitler i Stalin byli XVIII-wiecznymi monarchami, nie wymordowaliby milionów, ponieważ nie mieliby władzy pozwalającej na zmobilizowanie wszystkich niezbędnych do tego środków. Byliby ograniczeni przez inne, niezależne i wpływowe ośrodki władzy i autorytetu (Kościół, szlachtę, władze lokalne), które – równie potężne w sferach swej kompetencji jak władza monarsza – wedle wszelkiego prawdopodobieństwa sprzeciwiłyby się barbarzyństwu […].
Według uniwersalistycznego liberalizmu zniszczenia XX-wieczne były wynikiem działania nieliberalnych rządów. Nie dostrzega się, że to sam liberalizm pierwszy legitymizował zniszczenie niezależnych społecznych autorytetów i społecznej struktury, przekształcając społeczeństwo w masę oraz koncentrując władzę w jednym ośrodku. Republika Francuska była pierwszym nowoczesnym państwem, za swą legitymację mając ideologię liberalną. Była też pierwszym państwem totalitarnym.
Najważniejszą wojną XX wieku była I wojna światowa. […] Wszystkie narody, które prowadziły tę wojnę, miały się za postępowe i liberalne monarchie konstytucyjne lub republiki. Przez cały wiek, te rzekomo liberalne reżimy koncentrowały władzę. Koncentracja osiągnęła w roku 1914 masę krytyczną i eksplodowała – rozpoczęła się wojna, która zniszczyła społeczną strukturę Europy. Narodowy socjalizm i komunizm nie powstały w próżni, lecz były wynikiem destrukcji przeprowadzonej przez postępowe reżimy liberalne”.
W innym artykule w tym samym „Chronicles” (z 2002 roku) Livingston zwracał uwagę, iż reżimy liberalne „były ekonomicznie liberalne, ale tylko dla tych, którzy centralizowali i konsolidowali mniejsze podmioty polityczne w wielkie organizmy państwowe. Ekonomiczna wolność była małym podmiotom odbierana. Gdy owe liberalne lewiatany starły się w 1914 roku, na polach bitew pozostawiły w ciągu czterech lat więcej trupów niż we wszystkich wojnach wcześniejszego dwusetlecia”. Można bez przesady powiedzieć, że XIX wiek – aż do wybuchu I wojny światowej – był wiekiem wojny stuletniej przeciw małym podmiotom politycznym dowolnego typu, wojny w imię centralizacji, unifikacji i konsolidacji, po której nastała wojna osiemdziesięcioletnia XX wieku, w której stanęły przeciw sobie gigantyczne lewiatany stworzone w wieku XIX, zakończona rozpadem ZSRS.
Proces centralizacji władzy w Stanach Zjednoczonych biegł znacznie wolniej i w sposób bardziej złożony. To prawda, że z końcem XIX wieku w USA nastała tzw. era postępowa (c. 1890–1920), która stała się kolebką amerykańskiej wersji lewicowej inżynierii społecznej. Jej „ojciec”, Herbert Croly, podkreślał konieczność centralizacji państwa, jeśli postępowe cele mają być osiągnięte. Ale wcześniej, w tzw. wieku pozłacanym (c. 1870–1900) zaczął się w USA niezwykle dynamiczny rozwój wielkiego biznesu, kontynuowany zresztą podczas ery postępowej. Jednym z fundamentów owego rozwoju było naówczas bezprecedensowe związanie tegoż biznesu i coraz potężniejszych banków z klasą polityczną. O pierwszeństwo na polu biznesu i bankowości rywalizowały rodziny Morganów i Rockefellerów, wspomagając się swoimi biznesowymi koalicjantami. John Pierpont Morgan i John Davison Rockefeller zwalczali się bez pardonu w sferze biznesu, przeszkadzając sobie w budowaniu coraz potężniejszych karteli i trustów, mających zniszczyć mały i średni biznes. Ale współpracowali w dziele stworzenia bankowego giganta w postaci Banku Centralnego, który został utworzony w 1913 roku.
Co najmniej od początku ery postępowej Stany Zjednoczone doświadczały państwowej centralizacji i dążenia do państwowej regulacji na polu ekonomicznym, takiej jednak, która nie zagroziłaby wielkiemu biznesowi. Strażnikiem stabilnego wzrostu ekonomicznego, minimalizacji bezrobocia oraz stabilności systemu finansowego, w tej ostatniej kwestii niemającego nad sobą żadnej kontroli, stał się wspomniany już Bank Centralny (Rezerwa Federalna). Aż do Franklina Delano Roosevelta (prezydenta w latach 1933–1945) kolejni prezydenci Stanów Zjednoczonych byli mocno związani, jeśli nie desygnowani na ten urząd, albo przez dom Morganów, albo Rockefellerów. Tak powstawał nowy ład łączący w sposób systemowy i uporządkowany wielką politykę, finanse państwa i wielki biznes.
Z czasem rolę obydwu domów przejęły takie organizacje jak Rada ds. Stosunków Zagranicznych (Council on Foreign Relations – CFR), Komisja Trójstronna (Trilateral Commission – TC), Klub Bilderberg (inaczej Grupa Bilderberg, ang. Bilderberg Meetings – BM), ale nie będziemy się tu nimi zajmować. Wspomnimy tylko, że formalnie powstały w roku 1921 CFR, jak dziś powiedzielibyśmy, think tank, doradzający w sprawach polityki zagranicznej i stosunków międzynarodowych USA, pod koniec lat 30. zaczął otrzymywać pokaźne dotacje od Fundacji Forda oraz Fundacji Rockefellera. David Rockefeller został członkiem CFR w 1941 roku i np. w latach 1950–1970 pełnił funkcję jednego z jej wiceprezydentów. W roku 1939 zaczęła się ścisła współpraca CFR z Departamentem Stanu. Komisję Trójstronną utworzył w 1973 roku David Rockefeller jako organizację prywatną, której celem od początku miała być promocja współpracy między Ameryką Północną, Japonią i Europą. Ambicją TC jest m.in. współwyznaczanie agendy dla takich inicjatyw rządowych jak spotkania grupy G7. Klub Bilderberg powstał w roku 1954 z inicjatywy Józefa Retingera, Bernharda (księcia Niderlandów), Denisa Healeya i Davida Rockefellera, początkowo dla umocnienia współpracy USA z Europą. Elita CFR, TC oraz BM to najważniejsi z najważniejszych w świecie finansów, bankowości i polityki[6].
Świat po 1945 roku był światem jednobiegunowym, ze Stanami Zjednoczonymi jako globalnym hegemonem. W wyniku II wojny światowej Związek Sowiecki powiększył się o tę część Europy Wschodniej, która doń nie należała przed wojną, oraz otrzymał od aliantów jako kolonie państwa Europy Środkowej. Duża część Niemiec znalazła się pod zbawienną kuratelą USA, zbawienną m.in. za sprawą planu Marshalla. Zaproponowana przez George’a Kennana (notabene członka CFR) strategia powstrzymania oraz zimna wojna roztoczyły nad Europą Zachodnią parasol bezpieczeństwa, dodatkowo ułatwiając tej części ludów Europy demoralizację za sprawą państwowej opiekuńczości (antychrześcijaństwo oraz promocja postaw tradycyjnie uznawanych za niemoralne miały, rzecz jasna, swoje starsze źródło w oświeceniu i liberalizmie). Ale też ta demoralizacja nie przeszkadzała oligarchii rządzącej Zachodem. Tak jak jej nie przeszkadzała nieporównanie wolniej postępująca i później z pełnym rozmachem rozpoczęta – bo w roku 1968 – demoralizacja narodu amerykańskiego.
Ostatni europejscy mężowie stanu, mam na myśli zwłaszcza Charles’a de Gaulle’a i Konrada Adenauera, myśleli o silnej Europie, ale brakowało im mocy sprawczej, by skutecznie sprzeciwić się amerykańskiej dominacji. Ze względów ekonomicznych Ameryka potrzebowała gospodarczo rozwiniętej Europy, potrzebowała zespolenia przestarzałej struktury małych rynków krajowych Europy w zintegrowany i wystarczająco duży rynek, który mógłby przynieść efektywność i właściwą skalę zachodnim przedsięwzięciom ekonomicznym (w istocie taki był ton argumentacji Kennana adresowanej do amerykańskiego sekretarza stanu George’a Marshalla). Integracja ekonomiczna miała zarazem odbudować europejską pewność siebie i przekonanie o zdolności do przeciwstawienia się naciskom z zewnątrz bez konieczności integracji politycznej. Tej ostatniej Ameryka nie chciała, uważając, że droga do niej znowu mogłaby wieść przez konflikt francusko-niemiecki aż do odrodzenia się nacjonalizmów i europejskiego militaryzmu. Tak Europę postrzegały USA.
Wspólnota Atlantycka miała za cel zachowanie i utrwalenie dominacji amerykańskiej oraz politycznego rozdrobnienia zachodniej Europy. Bezpośrednio po II wojnie światowej amerykańscy stratedzy usprawiedliwiali swą politykę „ciemną stroną” Europy – wspomnianą już obawą przed odrodzeniem się europejskiego militaryzmu i międzynarodowych konfliktów. Hegemonia nad Europą odpowiadała ich interesom i nie mieli zamiaru z niej rezygnować. I od czasu Monneta oraz Schumana, Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali Europejczycy chcieli się temu amerykańskiemu planowi sprzeciwić. Nawet Brytyjczycy, upokorzeni przez Eisenhowera w dobie kryzysu sueskiego w roku 1956, pomyśleli o ożywieniu idei „trzeciej siły”, istniejącej obok Rosji i USA. Kiedy Anthony Eden odwołał pod naciskiem USA angielsko-francuską inwazję na Suez i poinformował o tym telefonicznie Guy Molleta, a działo się to podczas spotkania tego ostatniego z Konradem Adenauerem, niemiecki kanclerz powiedział uspokajająco: „Cóż, nadszedł czas stworzenia Europy”. Charles de Gaulle uznał już w 1962 roku, gdy Rosjanie wyszli pokonani z kryzysu kubańskiego, że świat stał się jednobiegunowy, czyli zdominowany przez USA. I wtedy to rozpoczął się francuski program zbrojeń atomowych. Amerykanom nie udało się powstrzymać Francji, ale z powodzeniem wyrwali zęby paktowi francusko-niemieckiemu z roku 1963. Niemcy otrzymały propozycję nie do odrzucenia: albo się cofną, albo USA wycofa znad nich swój parasol ochronny. W chwili powstania NATO w roku 1949 pierwszy sekretarz generalny paktu lord Ismay przedstawił cel organizacji w prostych słowach: „Utrzymać Rosjan poza, Amerykanów wewnątrz, a Niemców w ryzach”[7].
Amerykański politolog Christopher Lane pisał na łamach „The National Interest” w 2003 roku, iż Amerykanie nadal starali się nie tylko „trzymać Niemców w ryzach”, ale tę samą taktykę stosowali wobec Francuzów. Dlatego byli za rozszerzeniem NATO oraz Unii Europejskiej, pewni, że ich nowi członkowie pomogą USA trzymać w ryzach „starą Europę”. Jednocześnie, dodajmy koniecznie, zadbali o to, żeby nowi członkowie UE nie zjednoczyli się gospodarczo i przypadkiem nie okazali się nowym, w miarę znaczącym podmiotem polityczno-gospodarczym w Europie. Ale też światowy hegemon zdawał się zapominać, że nie był to rok 1963, lecz 2003, że zachodnia Europa była nieporównanie bezpieczniejsza, a koszty hegemonii coraz większe. Efekty nadmiernych ambicji imperialnych, wojen z dala od Ameryki oraz ewidentne widmo kryzysu ekonomicznego w Ameryce nie kazały na siebie zbyt długo czekać. A Europa Zachodnia nadal cieszyła się amerykańskim parasolem bezpieczeństwa i używała – przez swoje programy państw opiekuńczych – jak tylko się dało. I w tym samym czasie Amerykanie prowadzili swoją awanturniczą politykę na Bliskim Wschodzie. Jej skutki oglądamy dzisiaj, po faktycznej klęsce w Iraku i upokarzającym finale wojny w Afganistanie, nie mówiąc o kompromitujących interwencjach w Libii i Jemenie[8].
Gdy dobiegała końca II wojna światowa, w 1944 roku na konferencji w Bretton Woods zebrali się delegaci 41 państw alianckich, by ustalić zasady nowego międzynarodowego ładu ekonomicznego – międzynarodowego systemu finansowego, w tym reguł wymienialności walut – który gwarantowałby ekonomiczną stabilność i promował rozwój oraz nie dopuścił do zdominowania przez mocarstwa albo supermocarstwo amerykańskie reszty świata. Przyjęte regulacje nie były w smak bankom z Wall Street i londyńskiego City i szybko zaczęły być sprytnie „rozcieńczane”, czyli obchodzone. Do tego Stany Zjednoczone wzmacniały swoją potęgę oraz dominację na świecie, a to kosztowało. W szczególności wymienialność dolara na złoto stawała na przeszkodzie amerykańskiej ekspansji. Pod koniec lat 60. amerykańskie rezerwy złota przestawały wystarczać na wypełnianie zobowiązań z Bretton Woods. W 1971 roku prezydent Nixon zawiesił wymienialność dolara na złoto. Do tej wymienialności świat już nie wrócił, zaczęła się epoka pieniądza fiducjarnego z amerykańskim dolarem jako walutą światową, co dla USA było równoznaczne z wręcz koniecznością zapewniania mocarstwu niekwestionowanej i trwałej dominacji nad światem.
Rozpoczęta z końcem lat 70. reorganizacja systemu bankowego w USA i na świecie – w USA nowe zasady systemu oszczędności i kredytów (savings and loans), z czasem rozwój na nowych zasadach funduszy powierniczych oraz powstanie zupełnie nowych (tzw. pochodnych) instrumentów na rynku papierów wartościowych – uczyniła z sektora bankowości i finansów pana tego świata. Rządzącym nie przeszkadzał wzrost podaży pieniądza oraz zatrważający wzrost zadłużenia USA i innych państw Zachodu (dług publiczny w USA, którego spłata ma obciążyć przyszłe pokolenia, wynosił 34 proc. PKB w roku 1971 i 127 proc. w roku 2020; same odsetki od kredytów zaciągniętych na wojnę w Afganistanie to prawie 500 miliardów dolarów).
W USA rządzącym nie przeszkadzało uruchomienie w latach 70. procesu względnego i trwałego ubożenia szerokiego segmentu klasy średniej i klas niższych. Jak i to, że dwie dekady później zaczął się proces przenoszenia produkcji i miejsc pracy z USA do Chin[9].
Napoleon Bonaparte miał rację, mówiąc, że pieniądz nie ma ojczyzny, ale nawet sto lat po jego śmierci zysk amerykańskiego finansisty niósł dobro jego ojczyźnie. Było, minęło. Dziś finansista może być Amerykaninem, ale nie jest już finansistą amerykańskim. Mamy globalny, niezwykle silnie usieciowiony ład ekonomiczny (teraz akurat ta sieć przeżywa i przeżywać będzie różne rekonfiguracje, zwłaszcza spowodowane uaktywnieniem się chińskiej potęgi, o czym słowo pod koniec tego tekstu).
Pieniądz dzisiaj
Badacze ze słynnej Politechniki Federalnej w Zurychu (ETH), Stefania Vitali, James Glattfelder i Stefano Battiston, opublikowali w 2011 roku doskonałą pracę zatytułowaną The network of global corporate control. Dowiadujemy się z niej, jak skomplikowana jest sieć udziałów we własności ponadnarodowych korporacji. Dowiadujemy się, że 767 największych posiadaczy udziałów w takich korporacjach, z których produktów i usług korzystamy, bez przesady, nieprzerwanie, sprawuje kontrolę nad 80 proc. ogólnej wartości wszystkich tych korporacji. Zaledwie 147 największych i mocno między sobą powiązanych właścicieli udziałów sprawuje kontrolę nad 40 proc. ogólnej wartości wszystkich ponadnarodowych korporacji. Największymi wśród tych największych są w ogromnej większości korporacje z sektora finansów – m.in. i przede wszystkim inwestycyjne fundusze powiernicze, BlackRock, The Vanguard Group Inc., State Street Corporation, The Capital Group Companies Inc., oraz banki JPMorgan Chase & Co. (John D. Rockefeller miał duże udziały w Chase National bank), Merrill Lynch and Co., Goldman Sachs Group Inc., Bank of New York Mellon, Bank of America Corporation, Morgan Stanley, brytyjski Barclays, niemiecki Deutsche Bank AG, szwajcarski Credit Suisse Group[10].
Czy jest do pomyślenia, by taka korporacyjna elita nie miała wpływu na rządy, więcej, nie była filarem oligarchii rządzącej światem? Marek Chlebuś[11] w niezwykle ciekawej pracy poświęconej analizie rządzącego światem systemu wyliczał na początku 2021 roku, że suma aktywów pozostających pod zarządem Wielkiej Czwórki, czyli czterech największych funduszy powierniczych (BlackRock, Vanguard, Fidelity, State Street) to prawie 22 biliony dolarów (dla porównania: PKB USA to niespełna 21 bln dolarów, natomiast PKB Polski to niespełna 0,6 bln dolarów).
Pisze Chlebuś: „Wielka Czwórka to jednak raczej przedostatnie niż ostatnie piętro piramidy władzy. Wyższymi władcami byliby ci, którzy rządzą Wielką Czwórką. Formalnie za ich lidera uchodzi Larry Fink, zdolny finansista, który w 1988 r. założył BlackRock i do dzisiaj kieruje firmą. Ale to przecież tylko zarządca, sam mający już niewielki udział w kapitale firmy. On też komuś podlega i nawet, przynajmniej formalnie, może być odwołany. Nikt by zresztą nie pozwolił tak urosnąć najzdolniejszemu nawet finansiście, żeby sam przejmował zarządzanie nad najpotężniejszymi biznesami świata, jak chociażby banki Rezerwy Federalnej. […] Z dużym prawdopodobieństwem Larry Fink musi działać za przyzwoleniem wcześniejszych plutokratów, a oni sami, ci najwięksi, pewnie lokują się gdzieś nad nim albo za nim. Jest raczej arendarzem niż dziedzicem. Sami dziedzice, rzeczywiści beneficjenci tego układu, nieznani społeczeństwu, pozostają całkowicie poza jego kontrolą, oceną i jakimkolwiek wpływem. Raczej też nie ma nad nimi władzy amerykańskie – i pewnie żadne inne – państwo”.
W bardzo ciekawym i ważnym artykule Marcina Malinowskiego pt. Kto rządzi światem, będącym omówieniem książki Hansa-Jürgena Jakobsa z 2016 roku pt. Wem gehört die Welt? („Do kogo należy świat?”), czytamy (pierwszy akapit poniższego cytatu dobrze ilustruje złożoność sieci powiązań między gigantami finansowymi)[12]: „Oczywiście BlackRock również ma swoich głównych udziałowców, którymi są PNC Financial Services (21,1 proc.), Norges Invest (5,7 proc.) i Wellington Management Group (6 proc.). Ciekawostką jest, że do BlackRock należy 5 proc. PNC Financial Services, a więc można powiedzieć, że firmy te należą do siebie nawzajem.
BlackRock niesamowicie urósł po kryzysie 2008 roku. Uciekły do niego (i do innych firm powierniczych) pieniądze z regulowanych banków, obwinianych o spowodowanie kryzysu finansowego. Regulacja funduszy powierniczych jest niewielka i w tym sektorze upatruje się źródła kolejnego kryzysu finansowego w przyszłości. Prezes BlackRock Larry Fink zarabia 28,6 milionów dolarów rocznie mimo (jałowych) protestów niektórych akcjonariuszy, uważających, że jest on znacznie przepłacany. BlackRock zatrudnia 13 tysięcy pracowników. Posiada około 6 proc. udziałów w większości istotnych globalnych korporacji wszystkich branż – samochody, handel, chemia, farmaceutyki, media, rozrywka, energia, surowce i handel nimi, przemysł spożywczy, maszyny, elektrotechnika, elektronika, logistyka. Udziela pożyczek firmom, kupuje obligacje państwowe, co tworzy ogromny potencjał dla konfliktów interesów i może wywierać skuteczną, zakulisową presję na wszystko, co stanie mu na drodze. Biorąc pod uwagę, że inne wielkie amerykańskie fundusze powiernicze też mają po kilka procent udziałów w czołowych korporacjach, firmy te mogą de facto mieć, przy rozdrobnieniu pozostałego akcjonariatu, możliwość decydowania o kierunku rozwoju większości sektorów globalnej gospodarki.
Potencjał BlackRock i spółki [Jakobs podaje dane dla Wielkiej Piątki – poza Wielką Czwórką uwzględnia jeszcze Capital Group – przyp. J.K.] w kwestii uzgadniania stanowisk i wywierania presji na kluczowe globalne korporacje i sektory jest spory, co pokazują ich zsumowane udziały na przykład w ExxonMobil (16,7 proc.), Johnson & Johnson (17,9 proc.), Lockheed Martin (16,9 proc.) czy General Electric (11,6 proc.). BlackRock jest największym udziałowcem w co piątym amerykańskim przedsiębiorstwie notowanym na giełdzie, wliczając banki. […]
BlackRock rokrocznie wysyła listy do prezesów głównych korporacji z zaleceniami co do strategii. W 2016 roku tych pism było 750. Zalecenia te potem aktywnie próbuje forsować na walnych zebraniach akcjonariuszy lub przez zakulisowe działania prowadzone przez trzydziestoosobowy team Corporate Governance and Responsible Investment z oddziałami w Nowym Jorku, San Francisco, Londynie, Tokio i Hongkongu. […] Ten fundusz zatrudnia również ważne osoby ze świata polityki, jak Friedrich Merz, były szef frakcji CDU/CSU w Niemczech. Praktyka ta jest znana w Polsce, co widać na przykładzie Gazpromu i Gerharda Schroedera, byłego kanclerza Niemiec. BlackRock wpływa na wybór szefów zarządów i członków rad nadzorczych korporacji oraz na powtarzalność ich kadencji”.
Malinowski omawia możliwie dokładnie – na ile to możliwe w lapidarnym omówieniu – rolę odgrywaną przez fundusze różnego typu, w tym również państwowe fundusze inwestycyjne (przede wszystkim chińskie i należące do państw Zatoki Perskiej). Jak to już wynika z przytoczonych cytatów, fundusze i banki mają ogromny wpływ na strategie rozwojowe wszystkich sektorów gospodarki. Malinowski zwraca też uwagę na istotną rolę rodzin, które zachowały kontrolę nad niektórymi globalnymi koncernami. Zwykle jest to duży wpływ na te sektory, w których działa dany koncern. Wyjątkową pozycję osiągnęło kilku założycieli firm – dziś gigantów – przemysłu informatycznego, którzy zapanowali nad całością globalnych usług internetowych oraz wielkimi zbiorami danych (big data).
Przy takim poziomie koncentracji własności i zarazem usieciowienia oraz globalizacji biznesu i finansów trudno wymagać, by i polityka amerykańskiego hegemona nie miała charakteru ponadnarodowego, i to nawet bez ugruntowania tej polityki w jakichkolwiek ramach ideowych. I nie można mieć wątpliwości, że ta polityka musi być zgodna z przyjętą strategią świata finansów i biznesu, w żadnym razie odwrotnie. To nie rząd amerykański i nie rządy innych państw Zachodu zdecydowały o tym, że np. dziś ekonomia zostaje zorientowana na produkcję i wykorzystanie odnawialnych źródeł energii.
Potrzebny jest rząd niejako ponadnarodowy, pozostający na usługach świata finansów i biznesu, starający się zaprowadzić globalnie obowiązujący ład międzynarodowy bez oglądania się na preferencje obywateli. Taki rząd mieli Amerykanie przez lata i mają go mieć znowu. Z tego układu starał się do pewnego stopnia wyzwolić Donald Trump i… nie jest już prezydentem.
Globalna strategia, którą od dekad proponują środowiska CFR, TC i BM i której głównym architektem jest świat finansów, wymaga nowego spojrzenia na człowieka – ma to być obywatel świata, dobrze dopasowany trybik w wielkiej globalnej machinie. Taki trybik może być biernym proletariuszem albo świadomym współbudowniczym nowego ładu. Rządzący oligarchowie – ci prawdziwie rządzący, panowie finansów, mający do pomocy rządy państw – w ogromnej większości nie mają w zasadzie nic przeciwko religii i rodzinie, życiu ludzi w lokalnych wspólnotach, np. parafialnych albo jeszcze mniejszych, byleby ta religia, rodzina, życie w lokalnej wspólnocie nie zagrażały budowie ładu ogólniejszego, w zamierzeniu globalnego. Tu jednak rodzi się problem nie do rozwiązania. Zostanie obywatelem świata wymaga specjalnego przygotowania – wymaga wychowania do bycia takim obywatelem, wymaga właściwej edukacji. A ta edukacja nie może kultywować niczego co lokalne, co buduje godziwe życie konkretnych osób, żyjących w konkretnym miejscu i w konkretnym czasie. Obywatel świata nie może być prawdziwym chrześcijaninem, żydem czy muzułmaninem, w kraju swego urodzenia nie powinien widzieć ojczyzny, z którą miałby się czuć szczególnie związany. I dlatego oligarcha musi zgodzić się na takie programy szkolne oraz uniwersyteckie, które będą kształcić owych obywateli świata. Najlepiej, gdy szkolnictwo podstawowe i średnie ma centralnie ustalone i przez państwo zatwierdzone programy i szkoły działają pod państwowym nadzorem.
Na straży takiej (anty)kultury stoi, rzecz jasna, świetnie do tego przysposobiony współczesny, pooświeceniowy „uniwersytet”, wiernie i również twórczo rozwijający programy wyrosłe z ideologii liberalnej i lewicowej (napisałem „uniwersytet”, ponieważ przez pokolenia już budowana współczesna humanistyka nie miałaby prawa zagościć na zasługującym na tę nazwę uniwersytecie). Z tym że dziś są to najczęściej programy dla człowieka nowej ery, dla postczłowieka, który ma nastać po śmierci cywilizacji Zachodu. Aleksander Wat pisał, iż komuniści czy marksiści chcą przekucia ludzkiej duszy (pierekowki dusz). Dziś chodzi o tej duszy wyrwanie – wydrążenie człowieka, jak to nazywał T.S. Eliot, jego totalne wykorzenienie. Po dwóch wiekach ogłoszenie autonomii rozumu przyniosło jego wykolejenie.
Zachodnie kręgi opiniotwórcze popadły w obłęd sensu stricto – Zachód znalazł się na końcu pewnego okresu historycznego, doskonale zagubiony[13]. Czy Zachód czeka jakieś kulturalne odrodzenie – nie wiemy.
Łatwiej na koniec zasygnalizować kłopoty, które piętrzą się przed rządzącą dziś światową oligarchią. Politycznie świat staje się jedno-wielobiegunowy, zaczyna się budowa regionów z regionalnymi mocarstwami, do gry włączyły się potężniejące Chiny, które zapewne w ciągu najbliższych dekad okażą się potęgą ekonomiczną większą od amerykańskiej.
Pomijając wszystko inne, prawie nikt nie wierzy, że obecny ład finansowy jest do utrzymania. Światowy system finansowy może być na progu załamania, świat czeka zapewne jakiś przewrót monetarny, dziś jeszcze nie wiadomo jaki. Sytuację bieżącą skomplikowała jeszcze pandemia i jej ekonomiczne skutki, które świat będzie odczuwać przez długie lata. Pisze Chlebuś (op. cit.): „Do starego truizmu, że pieniądz jest fikcją, doszedł ostatnio nowy, że z tej fikcji zdjęto dotychczasowe reguły równowagi i stała się bańką, podobnie jak giełdy oraz rynki wirtualne. I tak sobie teraz te bańki puchną synchronicznie, a że jedne służą za miarę dla drugich, to w liczbach rozmiarów tego puchnięcia nie widać. Coraz częściej pojawia się jednak refleksja, że ten danse macabre nie może trwać wiecznie i że pieniądz będzie wkrótce unieważniony – albo administracyjnie, albo przez hiperinflację. […] Z czasem mogłoby to prowadzić do rewolucji, ale na razie nie widać nawet zalążków rewolucyjnych idei czy rewolucyjnego gniewu. Skutecznie powstrzymują je sektory edukacji, mediów i rozrywki, kontrolowane przez rządzący układ, a gdyby te miały go zawieść, to ma on jeszcze dostęp do starych rozwiązań siłowych, a od niedawna także do nowych: do cyfrowych narzędzi kontroli i przemocy, tworzących coś w rodzaju globalnego elektronicznego pastucha. Implementację i legalizację tego e-pastucha szczególnie przyśpieszył kryzys antycovidowy, nadając mu status narzędzia antyepidemicznego”.
Procesy te od lat analizuje m.in. James Rickards i warto się w jego analizy wczytać. Chociaż ten znakomity specjalista potrafi być demagogiczny, to wymowa danych i faktów, na których się opiera, jest nieubłagana, wskazuje na możliwość długotrwałej depresji ekonomicznej i więcej – potwierdza diagnozę Chlebusia[14].
Zacznijmy od przypomnienia, że świat doświadczył w XX wieku upadku międzynarodowego systemu walutowego trzy razy – w 1914 roku w związku z wybuchem I wojny światowej i falami hiperinflacji oraz depresji w latach 1919–1922, w 1939 roku na skutek II wojny światowej i w 1971 roku, gdy zlikwidowana została wymienialność dolara na złoto. W tym ostatnim przypadku doszło nieomal do upadku amerykańskiego dolara, ale ten został uratowany dzięki pomocy, której USA udzieliły Niemcy, Japonia i kraje produkujące ropę. USA były hegemonem, na którym spoczywał obowiązek obrony tych krajów przed zagrożeniem sowieckim. Dziś sytuacja jest zupełnie inna. Nie ma zagrożenia sowieckiego, USA względnie słabną, słabnie zaufanie do dolara, Chiny potężnieją, chociaż nie bez zawirowań w tym procesie, największe państwa OPEC mają swoje interesy. Pierwsze dekady XXI wieku pokazały, że wszystkie te kraje, także Indie i Rosja, nie wykluczają zastąpienia dolara – a może przygotowują się do jego zastąpienia – inną walutą albo innymi walutami jako ich rezerwą walutową. Rickards bierze pod uwagę możliwość bezpośredniej interwencji Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Jak to już odnotowałem, sytuację skomplikowały niedające się jeszcze zmierzyć skutki pandemii, które zwiększają prawdopodobieństwo wchodzenia świata w globalną depresję.
Wspomniane wcześniej najpotężniejsze fundusze powiernicze są amerykańskie (albo międzynarodowe z siedzibami w USA), ale drugą potęgą finansową są Chiny z ich wielkimi i kontrolowanymi przez państwo funduszami oraz bankami. Trzecim graczem są spore fundusze inwestycyjne państw Zatoki Perskiej (por. Malinowski, op. cit.). Około 33 proc. amerykańskiego długu publicznego, który wynosił 21,6 biliona dolarów w grudniu 2020, było w rękach podmiotów zagranicznych – 4,1 biliona dolarów w rękach innych rządów (w tym 1,28 biliona w Japonii i nieco ponad bilion w Chinach) i 2,8 biliona dolarów w rękach inwestorów zagranicznych. Od 15 lat Chiny i od 7 lat Rosja zwiększają swoje rezerwy złota i dziś w ich bankach leży prawie 1950 i 2300 ton złota (USA ma 8133 tony). Producenci ropy coraz chętniej sprzedają ją za inne waluty niż amerykański dolar.
Rickards – który notabene doskonale dostrzega zło wynikające ze skoncentrowania nadmiernej władzy w niewielu podmiotach finansowych i bankowych – tak m.in. pisze w zakończeniu swojej książki z tego roku (op. cit.): „Największym dziś ekonomicznym problemem Ameryki jest dług. Jego poziom stępia działanie polityki monetarnej i fiskalnej. Polityka monetarna nie przynosi efektów, ponieważ zaniepokojeni długiem Amerykanie raczej oszczędzają, niż wydają pieniądze. Zabija to szybkość obiegu pieniądza i sprawia, że drukowanie pieniądza nic nie daje. […] Polityka fiskalna nie przynosi pożądanych efektów z tej samej przyczyny”.
Amerykańska ekonomia wpadła w pułapkę płynności, uważa Rickards, i jest to pułapka gorsza niż ta, w której Ameryka się znalazła w latach 30. Amerykanie nie ufają rządowi – słusznie, skoro ich ogromna większość względnie biednieje od dekad – i oczekują pogłębiania się kryzysu. Tradycyjnie stosowane w takich sytuacjach przez Rezerwę Federalną metody ożywienia gospodarki nie mogą już zadziałać[15]. I już z samej pułapki płynności nie ma najprawdopodobniej wyjścia bez jakiegoś przewrotu monetarnego.
Dług publiczny USA jest nadmiernie rozdęty i nadal rośnie. Parę lat temu dług ten prawie przestał być skupowany przez podmioty zagraniczne, a nawet odnotowuje się pozbywanie się go przez te podmioty. Rozwój rynków finansowych uczynił pieniądz – jak napisał Chlebuś – fikcją, rozdymającą się bańką[16]. Ale ten pieniądz to amerykański dolar, na którym opiera się obecny międzynarodowy system monetarny i którego ojczyzna jest na progu bankructwa. Krótko mówiąc – upadek dolara to upadek obowiązującego systemu monetarnego, być może unieważnienie pieniądza. Jak to zasygnalizowaliśmy, świat się do tego upadku stara przygotować, ale jak w przeszłości, budowie nowego ładu będą zapewne towarzyszyć wojny, biedni i średnio zamożni oraz emeryci na pewno zbiednieją, bogaci pozostaną bogaci, natomiast oligarchia pozostanie oligarchią.
Tymczasem na świecie już szykują się konflikty regionalne, zmieniać się będą płynne alianse i konflikty między państwami aspirującymi do kontrolowania danego regionu – Bliskiego Wschodu, Azji Południowej, Afryki. Same chińskie plany Nowego Jedwabnego Szlaku to jedno z tych zamierzeń, które każe wrócić do geopolityki na skalę globalną. Wszak pod pojęciem tego szlaku należy rozumieć ich całą sieć – zarówno szlaków lądowych, biegnących przez Eurazję, jak i morskich, które od Morza Wschodniochińskiego i Południowochińskiego poprzez Morze Arabskie i Kanał Sueski prowadzą do Morza Czarnego i Morza Śródziemnego. O wpływy w państwach Międzymorza starają się Niemcy i Rosja. Ta druga chce mieć wpływy na Bliskim Wschodzie. I to jest tylko ułamek problemów, które wymagają uregulowania, w tym na odpowiedź czeka pytanie, na które odpowiedź była kiedyś oczywista, a dziś jest dalece niejasna – pytanie o przyszłe miejsce USA na mapie światowej geopolityki.
Odpowiedź na ostatnie pytanie tym jest ważniejsza, że rośnie prawdopodobieństwo otwartego konfliktu między USA a Chinami oraz Chinami a jego bliższymi oraz dalszymi sąsiadami. Tajwan się intensywnie zbroi, to samo dotyczy Japonii, która obiecuje wesprzeć USA w obronie Tajwanu, jeśli ten zostanie zaatakowany przez Chiny. Chyba nikt dziś nie wie – poza chińskimi przywódcami – czy Chiny postarają się uniknąć wojny na pełną skalę, inaczej doprowadzając do zdominowania Tajwanu. Czy też dokonają ataku wyprzedzającego tajwańskie dozbrojenie się. Wydaje się, że obecne chińskie prowokacje wobec Tajwanu mają przekonać Stany Zjednoczone, iż Chiny z opanowania wyspy nie zrezygnują i USA najlepiej uczynią, wzmacniając własny przemysł wysokich technologii (np. produkcję mikrochipów), w przyszłości zgadzając się na oddanie Tajwanu bez walki Chinom.
Wietnam i Indonezja doskonalą swoją obronę w obrębie Morza Południowochińskiego. Indie umacniają swoją granicę z Chinami oraz wysyłają okręty na Morze Południowochińskie. Australia zacieśnia współpracę wojskową z USA. Australia, Zjednoczone Królestwo i USA zawiązują nowe porozumienie wojskowe (AUKUS), które uzupełni już istniejące porozumienie między USA, Indiami, Japonią i Australią (QUAD). Wszystkie te inicjatywy są związane z szukaniem właściwej odpowiedzi na wzrost chińskiej potęgi, planującej coraz mocniej wpływać na świat.
Warto zauważyć, że Chiny są prawdziwym wyzwaniem dla rządzącej oligarchii. Jak to zgrabnie ujął Marek Chlebuś: „No to w końcu może by dopuścić chińskich oligarchów do stołu, dając im udziały w Wielkiej Czwórce, jaskinie złota w Szwajcarii, i jeszcze dorzucić Tajwan oraz Morze Południowochińskie, skoro im tak na tym zależy? Cóż, problem jest taki, że oni nie są oligarchami, tylko mandarynami. Tworzą inny system władzy niż ten zachodni, obecnie czysto kleptokratyczny i brnący w pułapkę Midasa. Chińczykami kieruje nie chciwość, lecz bardziej ambicja i uraza. Wszelkie dary przyjmą chętnie, ale raczej bez poczucia wdzięczności. Nie odwzajemnią też ich, bo na wzajemność nie ma miejsca w relacjach z barbarzyńcami”.
En bloc zachodni politolodzy, o finansistach nie mówiąc, zdają się nie rozumieć Chin. Nie mogą pojąć, że Chinom nie chodzi o dołączenie ich do zachodniego mechanizmu rozdziału bogactwa. Nie mogą też pojąć, że doskonale obcy im jest jakiś nowy okcydentalizm. Nie chcą u siebie Zachodu, bo i dlaczego mieliby go chcieć. Dziś na przykład obserwatorzy zachodni są zaskoczeni, że Xi Jinping zdaje się do nieuniknionego z ekonomicznych i społecznych względów spowolnienia gospodarczego wzrostu Chin dodawać przeszkody o podłożu ideologicznym i wzmacniać totalitarne elementy obowiązującego ustroju. Chce w swoich rękach skupić całą władzę, promuje rozwój firm państwowych i hamuje prywatną przedsiębiorczość.
Jest inną sprawą, że na drodze do niepodzielnej władzy Xi Jinpinga mogą stanąć lokalni przywódcy chińscy. Ale to jest już wewnętrzny problem liderów KPCh.
Natomiast wracając jeszcze do globalnego spojrzenia na sytuację polityczną. Na pewno ma rację Robert Kaplan, reprezentant tzw. realizmu ofensywnego w polityce, gdy wieszczy powrót do myślenia o Eurazji, „Wyspie Świata” i całym świecie jako geograficznej całości, o Rimlandzie (wewnętrznej strefie półksiężyca) i Heartlandzie (obszarze śródziemia) Mackindera oraz Spykmana[17]. Oligarchia finansowa, która gra dziś pierwsze skrzypce albo i dyryguje oligarchią światową, będzie musiała oddać część władzy politykom. Cóż bowiem z tego, że władza pieniądza jest skupiona w niewielu podmiotach, pieniądz jest umowny i dzięki temu władza nad nim wydaje się nieomal nieograniczona, sieć przepływów finansowych niezawodna, gdy przecież łańcuchami dostaw płyną fizyczne towary, a nie wirtualny pieniądz. A takie łańcuchy dostaw krnąbrny polityk może z pomocą swojej armii porwać.
Obyś żył w ciekawych czasach – finansisto, polityku i ty, nieszczęsny obywatelu.
Jacek Koronacki
Wrzesień – październik 2021
[1] Ostatnio, korzystając głównie z syntez Christophera Dawsona, krótko opisałem odchodzenie w przeszłość średniowiecznej Christianitas, patrz: https://home.ipipan.waw.pl/j.koronacki/Koronacki%20-%20rewolucja%20nowo%C5%BCytna_092221.pdf. Wcześniej, korzystając z pism Étienne Gilsona i innych filozofów, streszczałem nowożytną i nowoczesną drogę myśli zachodniej, patrz: https://teologiapolityczna.pl/prof-jacek-koronacki-idee-maja-konsekwencje/. [2] Cytaty z pism Heinego za: Niall Ferguson, The Ascent of Money: A Financial History of the World, 2008. [3] Por. np. Niall Ferguson, op. cit., Song Hongbing, Wojna o pieniądz. 2010–2018 (to drugie dzieło trzeba czytać z wyraźną dozą krytycyzmu – dzieło znakomite, ale niewolne od demagogii i pisane z punktu widzenia interesu Chin). [4] Patrz: Forrest McDonald, Alexander Hamilton: A Biography, 1997. Nie przypadkiem cytuję tu historyka amerykańskiego i jego biografię Hamiltona. Amerykańscy ojcowie założyciele spierali się o właściwy ład finansowy młodej republiki, podobnie jak to miało miejsce około 60 lat wcześniej w Anglii. Amerykańskim Walpole’em był Alexander Hamilton, który tę batalię wygrał, rolę wicehrabiego Bolingbroke’a pełnił Thomas Jefferson. [5] Patrz: Niall Ferguson, op. cit., s. 293. [6] Więcej na temat CFR, TC i BM patrz: J. Koronacki, „W stronę novus ordo mundi”, https://home.ipipan.waw.pl/j.koronacki/Koronacki%20-%20Novus%20Ordo%20Mundi_110920-ost.pdf. [7] W oryginale: Keep Russians out, Americans in and Germans down. [8] Patrz: J. Koronacki, Niechlubny koniec IV wojny światowej, „Teologia Polityczna co Tydzień”, nr 284, https://teologiapolityczna.pl/jacek-koronacki-niechlubny-koniec-iv-wojny-swiatowej. [9] Ciekawe analizy tych różnych procesów można znaleźć m.in. w następujących opracowaniach: Peter Gowan, The Global Gamble: Washington’s Faustian Bid for World Dominance, 1999, chociaż to praca pisana z lewicowej perspektywy; William J. Quirk i R. Randall Bridwell, Abandoned: The Betrayal of the American Middle Class since World War II, 1992; Paul Craig Roberts, How the Economy Was Lost: The War of the Warlords, 2010. [10] Podana lista uwzględnia wyniki wspomnianej pracy badaczy z ETH z roku 2011 oraz pracy Glattfeldera i Battistona z roku 2019 pt. The Architecture of Power: Patterns of Disruption and Stability in the Global Ownership Network. Glattfelder i Battiston odnotowali niezwykły wzrost znaczenia funduszu powierniczego BlackRock, który był konsekwencją kryzysu finansowego w latach 2007–2009. [11] Patrz: M. Chlebuś, Lęk przyszłości, https://instytutsprawobywatelskich.pl/esej-lek-przyszlosci/. [12] Marcin Malinowski, Kto rządzi światem, https://nowyobywatel.pl/2017/09/17/kto-rzadzi-swiatem/ (Marcin Malinowski to pseudonim autora, który z racji zawodowych pozostaje anonimowy). [13] Patrz: https://home.ipipan.waw.pl/j.koronacki/r%C3%B3%C5%BCne%20rodzaje%20humanofobii%20-%20podsumowanie.pdf. [14] Patrz: James Rickards, The Death of Money: The Coming Collapse of the International Monetary System, 2014, The Road to Ruin: The Global Elites’ Secret Plan for the Next Financial Crisis, 2016, The New Great Depression: Winners and Losers in a Post-Pandemic World, 2021 i inne prace tego autora. Wypada dodać, że Rickards pisał swoją najnowszą książkę pod wrażeniem konsekwencji, które przyniosła pierwsza fala pandemii, i zapewne zbyt łatwo na podstawie danych z 2020 roku wyciągał wnioski na najbliższą przyszłość. To np. prawda, że w kwietniu 2020 roku stopa oszczędzania – czyli stosunek poczynionych oszczędności do bieżących dochodów pomniejszonych o płacone podatki oraz składki na ubezpieczenia społeczne i zdrowotne – osiągnęła w USA nieprawdopodobnie wysoką wartość ponad 33 proc. i do dziś nie wróciła do typowego w latach poprzedzających pandemię poziomu 6–8 proc., że w listopadzie 2020 wynosiła 13 proc., w styczniu 2021 roku 19,9 proc., w marcu 26,6 proc., ale to nie oznacza jej utrzymania się przez najbliższe lata na poziomie, powiedzmy, co najmniej kilkunastu procent (nota bene, między majem a sierpniem 2021 oscylowała między 9,0 proc. i 10,1 proc.). [15] Na przykład w normalnych warunkach dodruk pieniądza ożywiłby gospodarkę i jakkolwiek zapewne wygenerowałby inflację, to zarazem zredukowałby w ten sposób faktyczną wartość długu publicznego (oczywiście nie zmienia to jego wysokości nominalnej, ale poprawia warunki spłaty długu przez budżet). [16] Dobrą tego ilustracją jest wysokość obrotów (oraz szybkość dokonywania transakcji) na giełdach finansowych. [17] Patrz: Robert D. Kaplan, The Return of Marco Polo’s World and the U.S. Military Response, http://stories.cnas.org/the-return-of-marco-polos-world-and-the-u-s-military-response.