Prof. Jan M. PISKORSKI: Wolność słowa po polsku

Wolność słowa po polsku

Photo of Prof. Jan M. Piskorski

Prof. Jan M. Piskorski

Profesor studiów porównawczych na Uniwersytecie Szczecińskim, historyk, eseista, tłumacz, autor opowiadań. Laureat nagrody Berlińsko-Brandenburskiej Akademii Nauk za całokształt twórczości.

Fot. Dominik Windorpski

Generalnie Polacy popierają wolność słowa. Prawica, zgodnie ze światowymi trendami, bardziej niż lewica, która podnosi bło­gosławieństwa płynące z zakazów. Prawica zachowuje się niby odwrotnie. Drwi z „zachodniej” politycznej poprawności, ale i jej tolerancja kończy się wtedy, gdy sama czuje się dotknięta – pisze prof. Jan M. PISKORSKI.

.Polacy lubią powoływać się na anglosaskie wzory. W praktyce niewiele to znaczy, ponieważ w Polsce z powodu jej trudnej historii ostatnich dwóch stuleci zbyt wiele jest „na niby”, a słowa rozmijają się z treścią i czynami (…). Pierwsza poprawka do konstytucji USA i orzecznictwo Sądu Najwyższego są jednoznaczne: prawo chroni także „mowę nienawiści”, póki nie stanowi ona wezwania do agre­sji rzuconego przez konkretną osobę w twarz innej określonej osobie. Fanatycy też mają prawo do wyrażania poglądów, pi­sał Ronald Dworkin, brytyjski teoretyk prawa. Jeshajahu Lei­bowitz, izraelski rabin i polihistor, nie potrafił wyobrazić sobie instytucji, która w cywilizacji opartej na wolności słowa podejmuje decyzje, co wolno, a czego nie. 

Niektóre kraje Europy zmierzają w innym kierunku. Naj­dalej zaszła Francja, ale Europa ma w ogóle problemy z wol­nością słowa. Bywa, że „mowę nienawiści” i „kłamstwa historyczne” traktuje jako przestępstwa. Ciekawe to o tyle, że doświadczenia europejskie podpowiadają, iż samo prawo jest bezradne wobec wielkich problemów, które rozwiązywano raczej za pomocą etosu, a stawianie przed sądem historyków kończy się zazwyczaj groteską. Ciekawsze to tym bardziej, że we wszechobecnej dzisiaj psychologii podkreśla się ozdrawia­jącą moc ekspresji. W tym sensie wolność do „złej mowy” i nietabuizowanie przeszłości stanowić mogą wentyle rozła­dowujące napięcia. 

Generalnie Polacy są za wolnością słowa. Prawica, zgodnie ze światowymi trendami, bardziej niż lewica, która podnosi bło­gosławieństwa płynące z zakazów. Oczywiście tylko dopóty, dopóki dotyczy to zakazów, którymi sama jest zainteresowa­na. Zabroniłaby więc haseł rasistowskich i homofobicznych, ale już nie antynarodowych i antyreligijnych. Banan na sta­dionie, na którym znajduje się gracz murzyński, będzie budził jej oburzenie, natomiast prowokacja dziennikarska wśród „moherowych beretów” na Jasnej Górze zostanie uznana za zabawną. Prawica zachowuje się niby odwrotnie. Drwi z „za­chodniej” politycznej poprawności, ale i jej tolerancja kończy się wtedy, gdy sama czuje się dotknięta. Hasła homofobiczne i antyimigranckie nie wzbudzą zatem jej obaw, lecz atak na wiarę i zwłaszcza na naród przyprawi ją o dreszcze. 

Efektem wybiórczego podejścia do demokratycznych wol­ności jest brak wspólnego mianownika dla sił demokratycz­nych, które tracą z pola widzenia dobro wspólne. Przestają pytać o zapisane w konstytucji niezbywalne wartości demo­kratyczne i nie dostrzegają oczywistych porażek systemowych tak długo, jak długo nie dotyczą one ich samych. Wciąż na nowo naciągana na własną miarę konstytucja traci znaczenie jako ostatnia deska ratunku. W rezultacie, chociaż jesteśmy za wolnością, nakładamy sobie kaganiec. Dopiero gdy zacznie on nas uwierać, jedni próbują go zrzucić, inni doszukują się u sąsiadów dowodów na to, że im jest jeszcze gorzej. Czasa­mi zresztą to prawda, bo polska dyktatura też bywa na niby. Nie przypadkiem pies z dowcipu z czasów realnego socjalizmu chętnie biegał do Polski poszczekać, ale jadł gdzie in­ dziej. 

Generalnie Polacy domagają się rzetelnego prawa, gdyż widzą, jakie spustoszenia sieje jego naginanie. W praktyce stanowi się je od przypadku do przypadku i raczej dla osiągnięcia krótkotrwałych korzyści niż dla dobra państwa i zamieszkującej je wspólnoty. Debaty nie ma, poważnych przemyśleń tym bardziej, nawet gdy w grę wchodzą fundamentalne sprawy demokratycznych wolności (…). 

Generalnie Polacy są demokratami, swobody obywatelskie stawiają wysoko w hierarchii potrzeb, a w dziedzinie kultury kompromisu i tolerancji wyprzedzili wiele narodów. Nie trze­ ba się odwoływać do „złotego wieku” Rzeczypospolitej Oboj­ga Narodów, starczy do przejścia od komunizmu do demokracji, kiedy wyznaczaliśmy standardy. Rzecz w tym, że jest tylko jeden sprawdzony i skuteczny model demokracji – model anglosaski, którego cechą konstytutywną jest swobo­da krytyki. Nie mówię, że świat nie zna innych systemów demokratycznych, włącznie z dyktaturą demokratyczną. Nie­ mniej pytanie, w którym z nich chcielibyśmy żyć, jest dla większości z nas natury retorycznej. 

Pragmatyzm podpowiada, że jedynym sposobem zapew­nienia Polsce względnego bezpieczeństwa jest jej trwałe zako­twiczenie w świecie zachodnich wartości. Wokół nich siły demokratyczne powinny zawrzeć pakt. Uprościłby on nasz świat i uwolnił pokłady marnowanej energii. Sądy stałyby na straży wolności i nie paktowały z diabłem o duszę – tym zaś, którzy czuliby się obrażani, powinno się ułatwić uzyskanie satysfakcji na drodze cywilnej. Historia i język pozostałyby strefą wolną, co nie znaczy – bezkonfliktową. 

Rozumiem opór wobec sformułowań o „polskich obozach”. Najwcześniej do­strzegł ten problem bodaj Krzysztof Pomian, a ja sam podpi­sałem przed laty apel Fundacji Kościuszkowskiej w tej sprawie. Niemniej historia i język są w swoim zmieszaniu nieobliczalne. Znamy „algierskie gestapo” na określenie francuskich od­działów kolonialnych w Algierii i „kenijskie SS” w odniesieniu do wojsk brytyjskich dokonujących czystek etnicznych w Ke­nii. Znamy Iwaszkiewiczowską „ukraińską panią” – polską szlachciankę na Ukrainie odnoszącą się wzgardliwie do ukraiń­skiej służby. Znamy „polskie obozy” na okupowanych zie­miach polskich, ale także „obozy koncentracyjne niemieckie” z powojennych polskich raportów, oznaczające sowieckie i polskie obozy internowania dla ludności niemieckiej. Okreś­lenia „polskie obozy” używali podczas wojny i po niej Polacy i ich sojusznicy. Do dzisiaj spotyka się je w uczonych rozpra­wach. Póki z kontekstu wynika, o co chodzi, nie ma powodu do histerii. Warto natomiast myśleć, co zainicjowała „Rzecz­pospolita”, o zmianie zwyczajów językowych w mediach, bo sformułowania tego typu mogą być niezrozumiałe dla współ­czesnego masowego odbiorcy (…).

.Demokracja nie polega na zakazywaniu i karaniu, lecz przekonywaniu. Piękny wzór demokratycznych zachowań dał przed laty Sze­wach Weiss. Skrytykował Radio Maryja, ale podkreślił, że „najważniejsza jest wolność słowa”. (…) Naród czterdziestomilionowy o trudnej historii nie może mieć jednej pamięci, a zgoda buduje tylko pod warunkiem, że nie jest narzucana siłą, lecz negocjowana. Już przed dwoma tysiącami lat historyk chiński Sy­ma Ts’ien domyślał się, że państwem zunifikowanym byłoby łatwiej zarządzać. Zarazem z niezro­zumieniem patrzał na cesarza, który na wagę (dosłownie!) produkował niby­ ustawy, niemające szans wejść w życie. Ce­sarz zmieniał również nazwy rzek, pragnąc wpłynąć na ich charakter. Uczony został za swoją niezależność ciężko okale­czony, a kto pamięta, że Żółta Rzeka, najdziksza z rzek chiń­skich, nosiła krótko nazwę Cnotliwej Wody? 

Prof. Jan M. Piskorski

Fragment książki: Bitwy o przeszłość. Nauka, polityka, media, edukacja, wyd. Universitas, Kraków 2024. [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 14 lipca 2024