Prof. Pablo Pérez LÓPEZ: Pandemia, która odrodziła wiarę

Pandemia, która odrodziła wiarę

Photo of Prof. Pablo PÉREZ-LÓPEZ

Prof. Pablo PÉREZ-LÓPEZ

Profesor historii współczesnej na Uniwersytecie Nawarry. Zajmuje się historią polityczną i kulturową oraz procesami demokratyzacji. Autor m.in. „International Contacts in the First Years of the Spanish CSIC (1940-1945)”, „Nazi Germany and Southern Europe, 1933-1945: Science, Culture and Politics” (2016).

Blisko 30 proc. Amerykanów, 16 proc. Hiszpanów i 10 proc. Francuzów uważa, że pandemia umocniła ich przekonania religijne – pisze prof. Pablo Pérez LÓPEZ.

Rzeczywistości niematerialne są zawsze najtrudniejsze do zrozumienia, wywierają największy wpływ, a co za tym idzie, są najbardziej interesujące. W ostatnich miesiącach, kiedy media przytłaczają nas liczbami obrazującymi wpływ pandemii na teraźniejszość i szacunkami dotyczącymi przyszłych jej skutków, nie brakuje prób zrozumienia, jakie konsekwencje może wywrzeć COVID-19 na sposób rozumienia życia przez ludzi. W mistrzowskim dziele Josepha Rotha Marsz Radetzky’ego czytamy: „W tamtym czasie, przed Wielką Wojną, kiedy miały miejsce wydarzenia, o których tu mowa, jeszcze było ważne, czy człowiek żył, czy umierał. Gdy ktoś znikał z powierzchni ziemi, nie zastępowano go od razu kimś innym, tak żeby zapomnieć o zmarłym, ale pozostawała pustka tam, gdzie on żył, a ci, którzy byli świadkami jego śmierci, w milczeniu nosili w sobie brak pozostawiony przez niego. Wszystko, co istniało, przypominało o nim, a w tamtym czasie żyło się wspomnieniami w taki sposób, w jaki dziś żyje się umiejętnością szybkiego i głębokiego zapominania”.

Nie mogłem nie przypomnieć tych wywierających wrażenie słów w obliczu sytuacji wywołanej przez zagrożenie zdrowia publicznego i liczne niespodziewane przypadki śmiertelne, wobec których, poza poddaniem się izolacji, nic lub prawie nic nie można było zrobić. Nowa sytuacja w mgnieniu oka przypomniała ludzkości o śmierci; śmierci, która mocą jej starań miała zniknąć z horyzontu trwającego w nieustannym biegu świata. Od lat 60. XX w. króluje ideał młodości, aż do tego stopnia, że pojawiła się propozycja uznania za młode osoby między 18. a 75. rokiem życia. Dojrzałość zniknęła z mapy pojęciowej, aby ustąpić wiecznej młodości; śmierć również powinna zniknąć, a przynajmniej nie powinno się jej brać pod uwagę. Charakterystyczne dla okresu młodości życie pełnią życia, dynamiczne, wypełnione raczej projektami i doświadczeniami niż potrzebą spełnienia czy zdolnością do oddania, zostało przyjęte jako ideał w społeczeństwach cieszących się obfitością i dobrobytem. Schyłku życia nie bierze się pod uwagę.

Ale oto mamy do czynienia z niewidzialnym zagrożeniem, które wstrząsnęło nami do tego stopnia, że musieliśmy nałożyć sobie ograniczenia, a nawet zmienić nasze postępowanie. Dzięki niemu stało się dla wszystkich oczywiste, że śmierć nadal istnieje oraz że jesteśmy zależni od innych w stopniu, który królujący indywidualizm z całą mocą stara się negować. Trudność spotykania się sprowokowała nowe pytania, a poddanie odosobnieniu zmusiło nas do przypomnienia sobie, że zawsze żyjemy we wspólnotach. Dla wielu być może po raz pierwszy refleksja na temat tych faktów stała się godna uwagi. Relacje – element naszego życia tak ściśle z nim związany, że okazuje się czymś zasadniczym – w nowy sposób domagają się naszej uwagi.

Jesteśmy w czterech typach relacji: z Bogiem, z innymi ludźmi, ze światem i z nami samymi. Kryterium materialistyczne chce, aby pierwsza z nich nie istniała, po prostu ignoruje ją. Kryterium indywidualistyczne zwykło redukować do zera kolejne dwie. Świat miał zostać zawłaszczony bez ograniczeń w imię dążenia do własnej satysfakcji, aż stało się jasne, że tej nigdy się nie osiąga, a szkoda wyrządzona naszemu otoczeniu może być poważna. Z innymi miałyby nas łączyć nie relacje, lecz transakcje ekonomiczne lub życiowe, ale nic stałego, co mogłoby pozostawić ślad na naszej własnej indywidualności. Warto postawić sobie pytanie, czy takie założenia ulegają zrewidowaniu w obliczu katastrofy, a konkretnie tej, z którą mamy dziś do czynienia.

Od poprzedniej wielkiej epidemii, poważniejszej liczbowo niż obecna, grypy z 1918 r. niewłaściwie nazwanej „hiszpanką”, niewiele możemy się nauczyć, ponieważ zbiegła się w czasie z I wojną światową, którą miał na myśli Roth; Wielką Wojną, która spowodowała śmierć ponad 10 milionów osób, głównie młodych Europejczyków. Wiemy, że owa masakra wstrząsnęła opinią publiczną i skłoniła wielu do refleksji, ale wiemy również, że innych uniewrażliwiła w stopniu, którego dobrym wskaźnikiem są stwierdzenia Rotha. Jeśli chodzi o wiarę, Wielka Wojna w pierwszej chwili skłoniła wielu do powrócenia do praktyk religijnych, ale również sprawiła, że dla innych, po latach poświęceń, niedostatku i śmierci, jedynym horyzontem życiowym stało się wykorzystywanie szans, jakie dawało życie z możliwie największą intensywnością i bez jakichkolwiek hamulców. Nieodpowiedzialna rozrywka i dzikie imprezy w okresie powojennym miały miejsce często, a szalone lata 20. otrzymały swą nazwę z powodów dobrze znanych. W Stanach Zjednoczonych natomiast niektóre elementy powojennej odnowy religijnej przekształciły się w wezwanie do wykorzeniania nałogów w celu oczyszczenia społeczeństwa, a skonkretyzowały się w stosowaniu środków takich jak prohibicja, które ostatecznie przyniosły więcej problemów niż pożytku.

Wśród europejskich myślicieli, szczególnie we Francji, nastąpiły nieoczekiwane powroty do Boga, będące przejawem fali religijności wywołanej przez kryzys z początków XX w. i brutalność Wielkiej Wojny. Pisarze tacy jak Georges Bernanos, Paul Claudel, Jacques Maritain, André Frossard czy Julien Green należą do tych pełnych humanistycznego zatroskania duchów dotkniętych doświadczeniem konwersji, która naznaczyła ich życie i nadała mu intensywny wymiar religijny.

Czy moglibyśmy oczekiwać czegoś podobnego od obecnego kryzysu związanego z zagrożeniem zdrowia publicznego? Kilka ankiet przeprowadzanych latem 2020 r. przez Pew Research Center proponuje socjologiczne ujęcie zagadnienia. Artykuł, w którym przedstawione są wyniki badania, odpowiada twierdząco na powyższe pytanie, niemniej jednak z rozróżnieniem ze względu na regiony: More Americans Than People in Other Advanced Economies Say COVID-19 Has Strengthened Religious Faith.

W USA prawie 30 proc. społeczeństwa uważa, że pandemia umocniła ich przekonania. W innych państwach pierwszego świata ten odsetek jest niższy: od 16 proc. w Hiszpanii do 2 proc. w Danii, poprzez 10 proc. we Francji, która sytuuje się na średniej pozycji wśród badanych krajów. Jak zwykle ma to miejsce w przypadku ankiet, nie wyjaśniają one przyczyn takiej opinii, ale dają pewne wskazówki dzięki dodatkowym danym: np. ci, którzy uważają, że pandemia zacieśniła ich więzy rodzinne, stanowią od 42 proc. w Hiszpanii do 18 proc. w Japonii, poprzez 32 proc. we Francji, znów plasującej się na poziomie średniej.

W tym miejscu docieramy do związku między kwestią relacji międzyludzkich a interesującymi nas danymi: kryzys spowodowany pandemią odbił się na indywidualizmie rozumianym jako przekonanie oraz jako system; doprowadził do uznania, że aby żyć pełnią życia lub po prostu aby żyć jak ludzie, potrzebujemy innych ludzi, a konkretnie – najbliższych, rodziny – tej instytucji tak kwestionowanej w głoszących pożądaną przyszłość mediach. Należy uznać w tym miejscu, bez większego marginesu błędu, korzystny albo co najmniej pouczający wpływ trudnych momentów. Kolejne interesujące nas dane to fakt, że postrzeganie religii jako ważnej częściej ma miejsce wśród osób z niższymi dochodami. To potwierdza, że warunki materialnej satysfakcji, dobrostanu skłaniają do większego materializmu tych, którzy się nimi cieszą. W pewien sposób wpisuje się to w kierunek, na który wskazują wcześniej wspomniane dane: trudności sprawiają, że wychodzimy poza siebie, ułatwienia zaś skłaniają do czegoś zupełnie przeciwnego.

Badania ukazują zatem interesujące dane, które utwierdzają nas w czymś, co wiedzieliśmy od dawna. Pamiętam jak w 2000 r. podsumował to młody Libańczyk, chrześcijanin, gdy rozmawialiśmy o różnicach w sytuacji naszych państw: „My wierzymy w Boga, a państwo wierzą w zabezpieczenia społeczne”. Tzw. państwo dobrobytu, określane też jako państwo opiekuńcze, rzeczywiście często skłania niektórych do opinii, że nie istnieje żadna inna czuwająca nad nimi opatrzność niż ta, którą zapewniają fundusze emerytalne czy rządy.

Patrząc z perspektywy historycznej, biorąc pod uwagę różne trudne momenty, które spotkały ludzkość, uważam, że odpowiedź na pytanie o to, czy dzięki przeciwnościom jesteśmy bardziej religijni, nie jest jednakowa dla wszystkich. Należałoby w każdym razie wysunąć dwa wnioski przeczące tej tezie. Pierwszy: łatwe życie nie skłania do uznania Boga; drugi – nie istnieje automatyczny, konieczny powrót do Boga. Wiara w Boga i relacja z Nim są czymś najdelikatniejszym, najbardziej osobistym, wolnym, co przeżywamy. Postawa w tych kwestiach jest natury wybitnie osobistej i chociaż mogłaby być uwarunkowana zewnętrzną sytuacją, wiara w Boga i relacja z Nim są zawsze odpowiedzią na wewnętrzne poruszenie, którego każdy z osobna jest panem. Pandemia sprawi, że niektórzy staną się bardziej religijni, odnowi w nich intensywność relacji ze Stworzycielem, a w przypadku chrześcijan – ze Zbawicielem. Ale nie stanie się to z samej natury rzeczy, lecz poprzez wewnętrzną decyzję każdego, że tak ma się stać.

.Jednakże z perspektywy całego społeczeństwa ograniczenia i pozbawienie pewnych praw stanowią przypomnienie o tym, że największe bogactwo człowieka nie jest natury materialnej, lecz relacyjnej. W tej dziedzinie, jeśli ktoś tylko chce, może sięgnąć tak wysoko, jak tylko zamarzy, bez jakiegokolwiek ograniczenia; może nawet dotknąć nieskończoności. Wszystko zależy od tego, czemu – lub lepiej ujmując, komu – zdecyduje się zaufać.

Pablo Pérez López
Tekst opublikowany w nr 31 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 25 grudnia 2021
Fot. Daniel DMITRIEW / FORUM