
Mniej Unii, więcej Europy!
Polska w Unii Europejskiej powoli wyzbywa się swoich kompleksów i swoich idealistycznych złudzeń, co jest warunkiem skutecznej polityki – pisze prof. Zdzisław KRASNODĘBSKI
.Integracja europejska, powiązanie państw europejskich w pewną całość jest faktem, twardą rzeczywistością. Nie są one zintegrowane tylko gospodarczo, lecz i politycznie – w tym sensie „Europa” jest już bytem politycznym, a nie tylko pojęciem geograficznym czy cywilizacyjnym.
Coraz więcej Polaków zdaje sobie sprawę, że to, co dzieje się w innych krajach europejskich, może mieć ogromne znaczenie dla naszego życia. Kiedyś Polacy mogli nie interesować się na przykład wyborami we Włoszech. Dzisiaj wiedzą, że wybór Włochów wpływa także na Polskę. Jeszcze do niedawna w świadomości Polaków istniał mityczny „Zachód”, postrzegany jako wyidealizowana jedność, a czy we Francji prezydent był socjalistą, czy gaulistą, niewiele nas obchodziło. Obecnie Polacy zaczynają również rozumieć, że decyzje podejmowane w Brukseli wyznaczają ramy brzegowe polskiej polityki, w tym polityki gospodarczej, i że nie zawsze są to decyzje dla nas korzystne.
Obecna Unia – i obecna Europa, której UE stanowi formę polityczną – jest inna niż w marzeniach myślicieli i poetów. W roku 1926 Ludwik Hieronim hrabia Morstin, biorący udział w kongresie Unii Intelektualnej w Wiedniu, tak opisywał te marzenia: „Święte Imperium, w którym narody znajdują swoją duchową ojczyznę – jakże od dawna ta idea błąka się w głowach poetów i marzycieli. W płomiennych listach Dantego, którymi usłał nieudaną wyprawę do Włoch Luksemburczyka, przebija już ta myśl, że narody musi połączyć jedna wielka idea, by żyły w zgodzie ze sobą i by współpracowały dla rozwoju kulturalnego i szczęścia całej ludzkości” (P. Kosmala, Na straży Starego Kontynentu. Jedność Europy w polskiej myśli konserwatywnej lat 1914–1945, Warszawa 2020).
Morstin reagował w ten sposób na przemówienie Hugona von Hofmannsthala, który otwierając ów kongres, mówił: „Stoicie panowie wśród murów miasta, które przez stulecia było stolicą rzymskiego państwa. Duch tego nie tylko światowego, ale i świętego Imperium, który ponad narodami się unosił, jako idea pozostał Tu, na Tej ziemi. Idee są żywymi siłami wyższego rzędu, obierają sobie istoty i środowiska, za pomocą których na świat przychodzą” (ibidem).
Pewne formy integracji politycznej zawsze istniały w Europie. Także w XIX wieku, gdy zmurszałe Święte Cesarstwo zostało zlikwidowane ostatecznie przez Napoleona, państwa europejskie tworzyły system polityczny oparty na dominacji pięciu państw. Europa miała wtedy już nie jednego, lecz trzech cesarzy – niemieckiego, austriackiego i rosyjskiego; cesarz francuski skończył, jak wiadomo, marnie – w pruskiej niewoli, a potem na wygnaniu. Dzisiaj polityka europejska rozgrywa się nie tylko bilateralnie, ale również na forum unijnym.
Twarda rzeczywistość
.Współczesna Unia Europejska jest często przedstawiana jako projekt pokojowy, kończący epokę waśni narodowych w Europie i zapewniający Europejczykom dobrobyt. I nie można odmówić temu poglądowi racji. Coraz częściej mówi się także, że przybiera ona kształt imperium. O tamtym imperium, do którego odwoływał się Hofmannsthal, o Świętym Cesarstwie Rzymskim Narodu Niemieckiego, mówiono ironicznie, że nie było ani rzymskie, ani święte. Podobnie jest teraz. Unię otacza dzisiaj aura niemal sakralna, a eurosceptycyzm traktowany jest jako bluźnierstwo, wykluczające z grona ludzi i polityków przyzwoitych. Brukselskie Imperium in spe chce być święte, choć nie w tym chrześcijańskim sensie, bo chce zerwać z chrześcijańskim dziedzictwem Europy, które uznaje za opresyjne. Przedstawia się jako prawdziwe polityczne ucieleśnienie sekularnego humanizmu, przypominającego „nowe chrześcijaństwo” Claude’a Henri Saint-Simona lub religię ludzkości Augusta Comte’a, a będące heretycką transformacją niektórych chrześcijańskich motywów.
Unia to nie jest stan powszechnego braterstwa, przyjaźni i solidarności. W codziennym funkcjonowaniu Unii daleko do świętości – nie zniknęły rywalizacja polityczna, konflikty polityczne, walka o władzę, korupcja, chciwość i głupota. Nie jest ona także altruistyczną organizacją dobroczynną, jak często jest opisywana przez euroentuzjastów, choć wspólny rynek oraz fundusze spójności przyczyniły się do niwelacji różnic rozwojowych – tworząc jednak inne.
Unia jest areną, na której – mimo występującego także poczucia jedności i solidarności – toczy się nieustanna gra interesów, gdzie trwają walka ideologiczna i rywalizacja polityczna. Libido dominandi nie zniknęło z Europy. Wręcz przeciwnie – obserwujemy jego wzmożenie. W języku unijnym wszystko, co unijne, jest „europejskie”. Mówi się o europejskim przemyśle, o europejskiej nauce, o europejskiej energetyce, jednak pytanie, czyj przemysł, nauka i energetyka może zyskać lub stracić z powodu nowych regulacji, towarzyszy każdym negocjacjom.
Ciągle nie ma w dzisiejszej Europie jednego ośrodka władzy. Jak w przeszłości, jest ich kilka – Berlin, Paryż, Bruksela. Istnieją w niej także podcentra, terytoria zależne, a także wręcz kolonie i protektoraty, terytoria aspirujące oraz obszary stowarzyszone. Mapa polityczna dzisiejszej Europy to mozaika różnych bytów politycznych, z których tylko niektóre to państwa narodowe, w większości z imperialną przeszłością. Uderzająca jest przy tym coraz większa emancypacja polityczna i gospodarcza tej części Europy, która do 1989 r. znajdowała się w rosyjskiej strefie wpływów, potem była czymś w rodzaju obszaru powierniczego Unii, a dziś zaczyna z zębem walczyć o należne miejsce w Europie.
Instytucje unijne również rywalizują ze sobą. Komisja Europejska od dawna już przestała być tylko organem administracyjnym, jest ośrodkiem politycznym, usiłującym kierować całą Unią. Jean-Claude Juncker, obejmując urząd, zapowiedział, że jego komisja będzie polityczna. Ursula von der Leyen podwyższyła poprzeczkę i ogłosiła swoją komisję – komisją geopolityczną, a więc wręcz podmiotem polityki światowej.
Ale chociaż Komisja uzyskała względną autonomię wobec państw członkowskich, jej władza pozostaje wtórna – jest tylko odblaskiem władzy państw członkowskich. Urzędnicy Komisji mogą sobie dużo pozwolić wobec krajów słabszych, którym unijne fundusze są niezbędne. Ale nawet te kraje mają możliwość oddziaływania na unijne centrum władzy, a przykład Węgier pokazuje, ile może osiągnąć kraj zdeterminowany i spoisty politycznie. Francji i Niemcom Komisja niewiele może nakazać i tylko wtedy, gdy kraje te nie uzgodniły swego stanowiska, co zdarza się coraz częściej.
Państwa mają ciągle ogromny wpływ na politykę unijną przez szczyty Rady Europejskiej oraz w codziennej pracy w Radzie Unii Europejskiej. Rada UE może zatrzymać każdy akt legislacyjny, wkładając go do zamrażarki. Bez jej zgody ani Komisja, ani Parlament nie mogą niczego postanowić.
Parlament Europejski od czasu wejścia w życie traktatu lizbońskiego zyskał na znaczeniu. Jego ambicje stale rosną. W przeciwieństwie do parlamentów narodowych nie ma inicjatywy ustawodawczej i nie jest jedynym legislatorem w Unii; nie podlega także tak uważnej kontroli opinii publicznej i można powątpiewać w jego reprezentatywność. Jednocześnie PE nie jest tylko maszynką do głosowania i rzeczywiście może zmienić propozycje KE i stanowisko Rady. Dlatego tak ważne jest, by europosłowie byli w stanie zapoznać się w początkowej fazie z przygotowanymi aktami legislacyjnymi i aktywnie uczestniczyć w negocjacjach.
Ten bardzo już spoisty unijny system polityczny Europy ma jeden słaby punkt – wybory. Zachowanie wyborców nie jest, jak wiadomo, do końca przewidywalne. I choć wybory do PE tylko pośrednio wpływają na skład i kierownictwo Komisji, nie można ich zlekceważyć. Procedura „Spitzenkandidat” wprawdzie nie weszła w życie, a więc i tym razem nie należy oczekiwać, że „Spitzenkandidat” zwycięskiej rodziny partyjnej zostanie przewodniczącym Komisji, ale KE musi mieć oparcie w Parlamencie, by móc działać. Wybory w poszczególnych państwach członkowskich mają jednak większe znaczenie dla UE niż wybory do PE. Od nich tak naprawdę zależy ostateczny rozkład władzy w Unii i jej strategia. Oczywiście chodzi tu o państwa największe – na przykład wybór na prezydenta Francji Marine Le Pen zatrząsłby całym unijnym gmachem.
Przyszłość tylko świetlana?
.Jaka będzie przyszłość Unii? W roku 2017 Jean-Claude Juncker ogłosił Białą księgę o przyszłości Europy, w której przedstawiono pięć scenariuszy. Nie wzbudziła ona większego zainteresowania. Z góry też było wiadomo, który z tych wariantów jest uznawany za jedynie słuszny – ten, który przewidywał coraz ściślejszą integrację polityczną: „Robić wspólnie znacznie więcej”. Ursula von der Leyen zwołała „Konferencję o Przyszłości Europy”, którą bliżej przedstawiłem niegdyś w tekście opublikowanym w nr 41 „Wszystko co Najważniejsze” jako debatę pod szczególnym nadzorem. W obu przypadkach nie było żadnej autentycznej i szerokiej dyskusji społecznej.
Nie takie debaty rozstrzygają o przyszłości Unii, lecz jej polityka, reakcje społeczne na nią oraz nieprzewidziane wydarzenia, wymuszające odpowiednie zmiany.
Komisja von der Leyen realizowała dwa sztandarowe projekty – Zielony Ład i stróżowanie nad praworządnością. Zielony Ład, radykalny program przekształcenia gospodarki europejskiej w zeroemisyjną w 2050 roku, był i jest największym programem inżynierii społecznej od czasów komunizmu, obejmującym wszystkie dziedziny życia we wszystkich krajach członkowskich. Natomiast uczynienie z UE strażnika „praworządności” umożliwiło ingerencję w politykę Polski i Węgier i wywieranie nacisku na te kraje, ale także przyniosło ogromne systemowe wzmocnienie władzy politycznej Komisji, między innymi dzięki uzależnieniu funduszy europejskich od osiągania tzw. kamieni milowych.
Już pandemia podała w wątpliwość priorytety Komisji, pokazując, że istnieją również inne zagrożenia niż zmiana klimatu. Prawdziwą zmianę przyniosła jednak agresja rosyjska przeciw Ukrainie. Pokój przestał być oczywistością, uświadomiono sobie wreszcie, jakim niebezpieczeństwem jest uzależnienie się od rosyjskich źródeł energii.
Oba te wydarzenia – pandemia i wojna – przywróciły sporą dozę realizmu w polityce unijnej, zarazem jednak wzmocniły tendencje centralistyczne, interwencjonizm państwowy i planowanie gospodarcze – pojawiły się wspólne zakupy i fundusze zasilające gospodarkę, pomoc państwowa stała się dozwolona.
Jak w czasach zimnej wojny, lęk przed Rosją znowu spaja Europę, a przecież jeszcze niedawno elity zachodnioeuropejskie były w znakomitej większości prorosyjskie, część znajdowała się wręcz na moskiewskim żołdzie. Autonomia strategiczna miała być głównie autonomią w stosunku do Stanów Zjednoczonych, a dobre relacje z Rosją i Chinami miały służyć jej osiągnięciu.
Ostatnio poruszenie w Polsce, ale – co charakterystyczne – nie w innych krajach, wywołało wezwanie Parlamentu Europejskiego do zmiany traktatu i opracowane w związku z tym sprawozdanie, w którym szczegółowo zarysowano daleko idący program tych zmian. Podobny proces odbywał się przed rozszerzeniem oraz tuż po rozszerzeniu UE w roku 2004. Od razu przystąpiono wówczas do przebudowy Unii, by ograniczyć wpływy nowych członków i utrzymać dawną hierarchię władzy. Unii Europejskiej miała wówczas być nadana konstytucja i tylko fakt, że Francuzi i Holendrzy w referendum ją odrzucili, sprawił, że nie weszła ona w życie. Najważniejsze zapisy niedoszłej konstytucji wprowadzono jednak tylnymi drzwiami – stały się prawem europejskim w wyniku przyjęcia traktatu lizbońskiego. Polska wystąpiła przeciw proponowanej wówczas zmianie systemu głosowania. „Nicea albo śmierć” – tak brzmiało hasło głoszone przede wszystkim przez polityków Platformy Obywatelskiej. Traktat został jednak przyjęty i nikt nie oddał życia w obronie traktatu nicejskiego, nie było nawet większych protestów. Niektórzy twierdzą, że nic złego się nie stało. Niewątpliwie jednak nowy system głosowania bardzo osłabił wagę głosu Polski w UE.
Argumenty za tym, by teraz znowu zmienić traktaty, są mało przekonujące. Unia sobie radzi z decyzjami – może nawet zbyt dobrze. Nie brak decyzyjności jest jej problemem, lecz błędny kierunek podejmowanych decyzji. Niemcy i Francja mają oczywiście silny interes, by doprowadzić wreszcie do całkowitego zniesienia jednomyślności, gdyż z uwagi na ich potencjał demograficzny i wpływy gospodarczo-polityczne będą mogły sprawniej narzucać swoją wolę pozostałym członkom UE. Idea zmiany traktatów jest wymierzona przeciw krajom aspirującym do większego udziału we władzy, takim jak Polska. Także kraje kandydujące chcą przystąpić do Unii takiej, jaka jest teraz, a nie takiej, jaką proponują reformatorzy z Grupy Spinellego. Tymczasem w propozycjach Parlamentu Europejskiego chodzi o zmianę całego sposobu organizacji Unii i nadanie jej zupełnie nowego charakteru – ze związku państw ma się ona stać państwem związkowym.
Samoistność i europejskość
.Choć pozycja Polski niepomiernie wzrosła, nie jest ona do końca ustalona – to ciągła oscylacja między rosnącymi ambicjami i statusem zależności, chwilami prawie półkolonialnym. Polska powoli wyzbywa się jednak swoich kompleksów i swoich idealistycznych złudzeń, co jest warunkiem skutecznej polityki.
Aby je sobie przypomnieć, warto sięgnąć do tekstu Zdzisława Najdera z czasów działalności Polskiego Porozumienia Niepodległościowego. Wydawcy antologii tekstów dwudziestowiecznej polskiej myśli europejskiej piszą, że należy on do najważniejszych tekstów programowych, powstałych w środowiskach opozycyjnych i dotyczących polityki europejskiej. Otóż Najder pisał wówczas: „Proces zjednoczeniowy postępuje we współczesnej Europie stopniowo, z oporami, ale coraz wyraźniej. Polska w tym procesie nie uczestniczy przede wszystkim dlatego, że jest pozbawiona pełnej niepodległości” (O jedność Europy. Antologia polskiej XX-wiecznej myśli europejskiej, wybór S. Łukasiewicz, Warszawa 2007). Odzyskanie niepodległości Polski uznawał zatem za konieczny warunek uczestnictwa w procesie integracji europejskiej. Dzisiaj jednak słusznie się wskazuje, iż procesy integracji sprawiają, że Unia staje się zagrożeniem dla niepodległości Polski. Spór o praworządność z Komisją Europejską był w swej najgłębszej istocie właśnie sporem o niepodległość. Chodziło o to, żeby „człowiek Brukseli” (lub Berlina, co na jedno wychodzi) rządził w Warszawie, to zaś, czy trzyma się on zasad prawa i konstytucji, jest sprawą drugorzędną.
Czyżby więc odzyskanie niepodległości w 1989 roku miało być chwilowe i po to tylko, by ją scedować na inny, wprawdzie nieprównanie lepszy niż Związek Sowiecki, ponadnarodowy twór, w którym jednak coraz mniej jest miejsca na niepodległe państwa? Gdy Najder pisał swój tekst, dylemat ten nie był dostrzegalny, gdyż nie istniała jeszcze Unia Europejska, tylko Europejska Wspólnota Gospodarcza. Czy dzisiaj z równą pewnością jak on można by napisać: „Europa nie tylko ojczyzną człowieka, ale i ojczyzną praw narodów, poszanowania ich niezawisłości i integralności”?
Nasuwa się analogia do sytuacji znanej z historii Polski piastowskiej, gdy przyłączywszy się do europejskiej Christianitas, Polska była skonfrontowana z roszczeniami Świętego Cesarstwa i by zachować swą polityczną samoistność, musiała lawirować między ośrodkami władzy – papiestwem i cesarstwem. Czasami wymagało to upokarzających kompromisów. W roku 1157 w Krzyszkowie Bolesław Kędzierzawy musiał w worku pokutnym, z krzyżem uwiązanym sznurem u szyi, błagać na kolanach cesarza o wybaczenie i zapłacić kontrybucję w wysokości kilku tysięcy grzywien srebra. Jednak zgoda na ówczesne kamienie milowe była – twierdzą historycy – ostatecznie dla Bolesława korzystna, zachował władzę nad Polską i wykpił się z realizacji większości przyjętych w Krzyszkowie zobowiązań.
Dzisiaj dążenie do zachowania samoistności politycznej jest także sporem o istotę europejskości. Gdy Zdzisław Najder pisał swój tekst, uważano, że przynależność Polski do Europy ma trwałe podstawy kulturowe i wynika z chrześcijaństwa, z katolicyzmu Polski. Najder ostrzegał, że to nie jest wystarczające: „Niewątpliwie podstawą związku Polski z Europą było i jest chrześcijaństwo, a zwłaszcza katolicyzm. Ale także Kościół i wiara katolicka łączności tej automatycznie nie zapewniają ani – z natury religii – nie obejmują całego zakresu europejskości. Można więc powiedzieć tyle: wprawdzie Polska antychrześcijańska nie mogłaby na pewno być europejska, ale Polska katolicka jeszcze europejską automatycznie nie jest”.
Obecnie to katolicyzm uchodzi wręcz za przeszkodę w „europeizacji” Polski. Unia jest zdominowana przez siły antychrześcijańskie, a zwłaszcza antykatolickie. Wystarczy porównać, jak się intepretuje wyliczone w art. 2 traktatu o Unii Europejskiej wartości, takie jak godność człowieka czy równość kobiety i mężczyzny, z niedawną watykańską deklaracją o godności człowieka Dignitas infinita; a mamy przecież pontyfikat „postępowego” papieża Franciszka. A zatem tylko wtedy, gdy Polska stanie się antykatolicka, będzie „europejska” w preferowanym dzisiaj sensie. Jeśli tego nie chce, a chce pozostać członkiem Unii, musi także walczyć o inne rozumienie „europejskości”.
Co będzie dalej?
.Możliwe są następujące scenariusze rozwoju sytuacji. Po pierwsze, stopniowa, ewolucyjna przemiana UE w państwo w ramach obowiązujących traktatów. Proces konsolidacji władzy instytucji unijnych będzie postępował przez decyzje polityczne, prawo wtórne i kreatywną interpretację prawa podstawowego. Nie powstanie jednak państwo typu „westfalskiego” i z legitymizacją demokratyczną, lecz umocni się system, który Jürgen Habermas nazywał „Exekutivföderalismus” – federalizm władzy wykonawczej. Europa będzie zarządzana przez ponadnarodową elitę polityczno-administracyjną.
Drugim możliwym scenariuszem jest budowa takiego państwa nie ewolucyjnie, lecz szybko, drogą polityczną – co proponowane jest przez Parlament Europejski. Jednocześnie miałaby nastąpić demokratyzacja Unii, a narody rozpuściłyby się w „europejskim demosie”. To jednak droga ryzykowna, gdyż grozi otwartym sporem politycznym i może pobudzić społeczeństwa do protestów.
Po trzecie, nie można wykluczyć, że nastąpi dysocjacja i rozsypanie się Unii. Nie wydaje się jednak, by był to scenariusz bardzo prawdopodobny, gdyż niezależnie od wielu problemów Unia Europejska ciągle jest postrzegana przez większość państw jako ogromna wartość dodana.
Czwarta możliwość to opanowanie unijnych ośrodków władzy przez nową niż dotąd opcję polityczną, odrzucającą dotychczasową politykę i ideologię. Choć wiemy, jak bardzo krytykowane są polityka migracyjna czy Zielony Ład, scenariusz ten, choć nie niemożliwy, jest trudny do zrealizowania, gdyż zakłada powstanie silnego, alternatywnego ruchu obejmującego wiele krajów Europy.
Piąta możliwość to różnicowanie się Unii, jej częściowa dysocjacja, powstanie różnych kręgów integracji. Ten scenariusz z uwagi na ciągle trwającą różnorodność Europy jest moim zdaniem bardzo prawdopodobny. Będzie wtedy mniej Unii jako scentralizowanej organizacji biurokratycznej, ale więcej Europy jako luźniejszej i bardziej elastycznej cywilizacyjnej wspólnoty narodów.
.Ostatecznie o wszystkim zadecyduje to, co – jak słusznie zauważył kiedyś Harold Macmillan – jest najtrudniejsze w polityce: wydarzenia.
Zdzisław Krasnodębski
Tekst ukazał się w nr 63 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]. Miesięcznik dostępny także w ebooku „Wszystko co Najważniejsze” [e-booki Wszystko co Najważniejsze w Legimi.pl LINK >>>].