
Czy wkrótce nastąpi Apokalipsa?
Cywilizacje zawsze powstają i upadają. Nasza nie jest wyjątkiem – pisze Sebastian MILBANK
Czy zbliża się koniec świata? Apokalipsa? Dzieci ubiegłego wieku miały powody, by zadawać sobie to pytanie, gdy nad ich życiem zawisł koszmar bomb atomowych. Choć wojna atomowa wydawała się zawsze zbyt daleko posuniętym szaleństwem, nawet w surrealistycznych konfliktach zimnej wojny, jej cień padał wszędzie.
Nam, którzy – tak jak ja – dorastali po upadku Muru Berlińskiego, obietnica innego, pełnego nadziei świata szybko wymknęła się z rąk. 11 września 2001 r. przywrócił paranoję i wojny zastępcze z ubiegłego wieku, a mimo to wciąż dochodzi do kolejnych katastrof. W 2008 r. załamała się gospodarka i nigdy już nie odzyskała pełnej sprawności. Nadzieja na to, że zmiany klimatyczne spotkają się z radykalną, globalną reakcją, prysnęła jak bańka mydlana, a puste i nieadekwatne obietnice wciąż odbijają się echem na kilkunastu bezsensownych szczytach. Na całym świecie rozwinął się autorytaryzm, a Chiny okrzyknięto wzorem niedemokratycznej modernizacji i rozwoju gospodarczego. Niedawno Rosja zaatakowała Ukrainę, uderzając w trzeszczącą strukturę liberalnego światowego porządku.
Wszystkie założenia i pewniki rzeczywistości, w której się urodziłem, związane z tym, dokąd zmierza świat i czego mogę się w życiu spodziewać, zostały brutalnie zakwestionowane przez wydarzenia. W bardziej lokalnym kontekście sama Wielka Brytania pęka w szwach, Irlandia Północna i Szkocja zaczynają odsuwać się od Królestwa. Pod względem gospodarczym wydajność gwałtownie spada, koszty życia rwą w górę, zaufanie do instytucji załamało się, zadłużenie potężnie wzrosło, a młodzi ludzie zostali wykluczeni z rynku mieszkaniowego.
W obliczu gromadzących się na horyzoncie tak wielu nieszczęść i strachu warto powrócić do tekstu, który wszyscy znamy, ale niewielu z nas go czytało: do Księgi Objawienia (Apokalipsy św. Jana). Zapowiada ona, że „chwila jest bliska”. Jak mamy myśleć o tej zapowiedzi, czytając ją 2000 lat później? Przecież świat się nie skończył, a chwila nie była bliska. A może była?
Dziś każde z tych miast jest ruiną
W ubiegłym tygodniu wróciłem z podróży do Turcji, gdzie odwiedziłem kościoły, o których wspomina św. Jan w Apokalipsie. Autor księgi formułuje swoje apokaliptyczne dzieło jako list do siedmiu starożytnych miast: „Co widzisz, napisz w księdze i poślij siedmiu Kościołom: do Efezu, Smyrny, Pergamonu, Tiatyry, Sardów, Filadelfii i Laodycei” (Ap 1,11).
Miasta te były niewiarygodnie bogate. Na przykład w Sardes rządził kiedyś Krezus, którego imię zapisało się w historii jako synonim ogromnego bogactwa. Miasta Azji Mniejszej były idealnie położone w pobliżu kamieniołomów (w których wydobywano między innymi marmur), kopalni rud żelaza i metali szlachetnych, pól uprawnych obfitujących w zboże oraz wzgórz porośniętych drzewami oliwnymi i winnicami. Leżały na końcu jedwabnego szlaku i przepływał przez nie handel między Europą a Azją.
Niezwykle widoczne, nawet 2000 lat później, jest nie tylko bogactwo, ale także zaawansowanie technologiczne, polityczne i intelektualne tych miast. Archeolodzy prowadzili w nich szeroko zakrojone wykopaliska, a każdego dnia odkrywane są kolejne. Miasta, które teraz są odkrywane, pochodzą z okresu największej wielkości i bogactwa, złotego wieku Imperium Rzymskiego, kiedy handel i sponsoring cesarski wyniosły je do niezrównanej potęgi i dobrobytu. Były to aglomeracje starannie zaplanowane przez greckich i rzymskich architektów, z wewnętrzną instalacją wodno-kanalizacyjną, kanałami ściekowymi, łaźniami publicznymi, kilometrami akweduktów, ogromnymi teatrami wkopanymi w zbocza wzgórz, bibliotekami i świątyniami z eleganckiego marmuru, kamiennymi kolumnadami i wielkimi agorami, gdzie prowadzono debaty i handel.
Wydaje się nadzwyczajne, że ktoś spośród mieszkańców tych wspaniałych miast słuchał Jana, który potępiał ich za pychę, bałwochwalstwo i cudzołóstwo, wyśmiewał ich bogactwa i mówił: „Jesteś nieszczęsny i godzien litości, i biedny i ślepy, i nagi”. Bez wątpienia wielu z tych ludzi, otoczonych zewnętrznymi oznakami bogactwa, pokoju i przytłaczającej potęgi Imperium Rzymskiego, wierzyło, że ich życie będzie się toczyć zawsze w ten sam sposób, a oni będą cieszyć się coraz większym komfortem i ziemskim splendorem. Dziś jednak każde z tych miast jest ruiną zamieszkaną przez jaszczurki i dzikie psy.
Trzęsienia ziemi oraz inwazje Arabów, Turków i Mongołów sprawiły, że siedem dumnych miast legło w gruzach. I choć Ziemia nadal obraca się wokół własnej osi, a w Turcji powstają nowe metropolie, to świat znany mężczyznom i kobietom z tamtego okresu bez wątpienia dobiegł końca. Ludzie w pewnym stopniu akceptują swą indywidualną śmiertelność, jednak wielu – zwłaszcza świeckich humanistów – znajduje pocieszenie w transhistorycznej rzeczywistości ludzkiej kultury, historii i pamięci. Owszem, my jako jednostki musimy umrzeć, ale z pewnością nasza kultura, światopogląd i ideologia są nieśmiertelne.
Gdy kilka moich brytyjskich funtów zamieniło się w ogromne tureckie posiłki, pokoje hotelowe i przejazdy autobusem, przypomniało mi się, że należę do tego jednego procenta z jednego procenta ludzkości, który ma szczęście – kimże jestem, by narzekać na nieszczęście, doświadczając największej obfitości w historii? I nie chodzi bynajmniej o to, by Turcja była biednym krajem według światowych standardów – w rzeczy samej, przynajmniej do niedawna, jej gospodarka kwitła.
Izmir (dla Greków Smyrna) jest jedynym z owych siedmiu miast, które do dziś jest miastem znaczącym. Ze skromnego, tętniącego życiem portu liczącego 60 000 mieszkańców przekształciło się w rozległą metropolię zamieszkałą przez ponad cztery miliony ludzi, pochodzących z szybko rosnącej, młodej i dobrze wykształconej populacji Turcji. Napływają oni do takich miast jak Izmir w poszukiwaniu miejsc pracy powstałych dzięki globalnej gospodarce. Turcja jest ogromnym eksporterem i obecnie produkuje (między innymi) jedną trzecią brytyjskich telewizorów.
Pomimo autorytaryzmu Erdoğana nie widać tam wielu dowodów na surowe, konserwatywne rządy islamu. Chust na głowach jest mniej niż na ulicach Londynu, a poza rozbrzmiewającym na ulicach i ignorowanym nawoływaniem do modlitwy niewiele jest rzeczy pozwalających odróżnić to miasto od jakiejkolwiek innej europejskiej aglomeracji położonej nad Morzem Śródziemnym.
W Izmirze nakładają się na siebie dwa obrazy: ogromna gospodarka światowa ze Starbucksami na każdym rogu i telefonami komórkowymi w każdej ręce – ponadczasowa i nieubłagana, stanowiąca system zbyt wielki, by mógł kiedykolwiek umrzeć – oraz nieziemskie ruiny, eleganckie i straszne, blade w palącym słońcu – filary wznoszące się niczym dumne szkielety, obwieszczające triumf destrukcji i entropii. W tym zestawieniu bezgłośnie rozbrzmiewa lekcja z historii siedmiu wspaniałych miast: bogactwo może się ulotnić, zniknąć równie tajemniczo, jak się pojawiło; straszliwe armie mogą wynurzyć się zza horyzontu i spustoszyć twoje miasto; ziemia i żywioły mogą się zbuntować i pochłonąć wszystko, co kiedykolwiek kochałeś.
W Apokalipsie św. Jana klęski i katastrofy powtarzają się i mają charakter cykliczny
Po powrocie do Wielkiej Brytanii, odznaczającej się łagodniejszym słońcem, zanurzającej się radośnie w Platynowym Jubileuszu, łatwo było utwierdzić się w przekonaniu, że jest to „Twierdza natury postawiona ręką przeciw napaściom, przeciw dłoniom wojny”. Jednak ledwie rok temu kraj ten był jeszcze w szponach pandemii, a niedawno do Europy znów zawitała wojna – „I wyszedł inny koń barwy ognia, a siedzącemu na nim dano odebrać ziemi pokój”.
Wyobrażenie, że Wielka Brytania lub liberalno-demokratyczny porządek świata, który pomogliśmy zbudować, są odporne na cykliczne tendencje entropii i katastrofy, nie jest niczym innym jak historyczną pychą. Czego zatem może nas nauczyć Apokalipsa?
Choć zawsze istnieli łatwowierni millenaryści i fundamentaliści pragnący na siłę dopasować słowa Księgi Objawienia do obecnych okoliczności, prawdziwym darem tego tekstu, nawet dla świeckiego czytelnika, jest jego uniwersalne i ponadczasowe znaczenie. W Apokalipsie św. Jana klęski i katastrofy powtarzają się i mają charakter cykliczny, a oblicze zła nieustannie się zmienia i ewoluuje. Śmierci i rozkładowi podlega nie tylko nasze własne życie, ale także obywatelska i zbiorowa nieśmiertelność ludzkiej kultury. Apokalipsa konfrontuje nas ze śmiercią w jej prawdziwej, przerażającej skali – skali społeczeństw i cywilizacji.
Jednak w obnażeniu śmiertelności ludzkiej kultury dokonuje się coś ciekawego – dusza jednostki na nowo odkrywa swą nieśmiertelność. Apokalipsa mimo wszystkich swoich surrealistycznych i fantastycznych obrazów jest dokumentem zatrważająco praktycznym: jego celem jest danie mężczyznom i kobietom siły, by znosili tortury, prześladowania i śmierć, nie porzucając swoich zasad.
Nie powinniśmy dać się zahipnotyzować lśniącym miastom, fasadzie cywilizacji i zaawansowania technologicznego. Warto wybrać się do Efezu, aby się tego nauczyć. Przechadzając się po kamieniu brukowym, po którym jeździły rydwany, otoczony utraconą chwałą starożytnego świata znalazłem się pod wpływem potężnego uroku. Wszędzie wokół mnie rozpościerał się starożytny świat, a cały mój bagaż zachodniej kultury rozpalał we mnie potrzebę czczenia i romantyzowania go.
Przede mną wznosił się najbardziej uwodzicielski symbol: Biblioteka Celsusa. Jest to jedna z największych bibliotek starożytnego świata, niegdyś wypełniona sztukami teatralnymi, poezją i filozofią. Na fasadzie stoją cztery posągi: Sophia (Mądrość), Episteme (Wiedza), Ennoia (Myśl) i Areté (Cnota). Jest to pomnik ludzkiego rozumu, świątynia człowieczeństwa w jego najbardziej wyrafinowanym i błyskotliwym wydaniu. Nawet znając technologiczną i ekonomiczną potęgę współczesności, trudno nie odczuwać podziwu dla umiejętności greckich rzeźbiarzy, elegancji budynków wznoszonych przez starożytnych i książek przez nich pisanych, a także ich poetyckiego zmysłu, który zdawał się przewijać przez każdy aspekt zwykłego życia.
Są to te same ulice, którymi chodził św. Paweł, ta sama agora, na której wygłaszał swoje kazania. W odległości krótkiego spaceru od tego budynku uosabiającego wszystko, co czciło liberalne oświecenie, znajduje się teatr. Miejsce, w którym grano Ajschylosa i Eurypidesa, gdzie deklamowano poezję Hezjoda i Homera. Ale także miejsce, gdzie dzikie zwierzęta walczyły dla rozrywki tłumu, gdzie poniżano, torturowano i zabijano więźniów.
Lśniące miasta, tak luksusowe i wytworne, zostały zbudowane dzięki krwawym podbojom i pracy tysięcy niewolników. Miasta wzniesione przez ludzki rozum, a zburzone przez siły natury i przemoc rywalizujących armii. Jak pisze Tom Holland w książce Dominion: The Making of the Western Mind, wszyscy jesteśmy spadkobiercami etyki wywodzącej się z judaizmu i chrześcijaństwa – zapomnieliśmy, że wcześniej też istniał świat.
Grecko-rzymscy poganie byli z pewnością wyrafinowani, dostojni, tolerancyjni i idealistyczni, ale bez skrupułów podporządkowywali słabszych silniejszym – uważali to za naturalne, a nawet moralnie i metafizycznie słuszne. Bezbronne niemowlęta były wystawiane na widok publiczny i zabijane, jeśli były uciążliwe lub niepełnosprawne. Niewolników można było bić, torturować, gwałcić i katować wedle kaprysu ich panów. Poniżanie i zadawanie bólu pokonanym wrogom stanowiło formę masowej rozrywki i było widowiskiem, które mogło się podobać nawet najbardziej wyrafinowanemu filozofowi czy artyście.
Lektura Biblii – tej ogromnej podpory słabych i uciśnionych, ubogich i pokornych – postawiła nagle białe filary świątyń i eleganckie łuki teatru w złowrogim, krwawym świetle. Taki właśnie obraz miał wywołać u czytelnika tekst Apokalipsy, tej wielkiej księgi inwersji: „To ci, którzy przychodzą z wielkiego ucisku i opłukali swe szaty, i w krwi Baranka je wybielili”. W starożytnym, przedchrześcijańskim świecie siła zapewniała czystość – ale dla autora Księgi Objawienia bezsilny męczennik jest zwycięzcą, a krew niewinnych obmywa dusze ofiar i czyni je czystymi.
Jesteśmy tak przyzwyczajeni do sympatyzowania ze stojącymi na przegranej pozycji oraz doceniania wysiłków słabych i uciśnionych, że ryzykujemy zapomnienie, jak wyjątkowa jest ta perspektywa w historii ludzkości. W czasach szerzącej się świeckości zaczęliśmy niebezpiecznie definiować naszą cywilizację poprzez postęp materialny, a nie przestrzegane zasady etyczne.
.Poza końcem świata stoi ten, kto może go przetrwać: nie świątynia ani biblioteka, ale osoba ludzka. Apokalipsa św. Jana zaprasza nas do budowania cywilizacji, która uwzględnia tragiczne rozumienie entropii, ale jest ukierunkowana na wieczną nadzieję: „I otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już odtąd nie będzie. Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już [odtąd] nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły”.
Sebastian Milbank
© The Critic Magazine