Sohrab AHMARI: Archipelag GUŁag zachodniej cywilizacji

Archipelag GUŁag zachodniej cywilizacji

Photo of Sohrab AHMARI

Sohrab AHMARI

Irańsko-amerykańskim felietonista, redaktor i autorem książek non-fiction. Obecnie jest redaktorem naczelnym New York Post, współpracującym redaktorem The Catholic Herald i felietonistą First Things.

Ryc. Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

Czy to możliwe, żeby liberalny Zachód, sprowadziwszy wolność do legalizmu oraz braku naturalnych i tradycyjnych barier, również nie był wolny, tylko w inny sposób?

.Podczas podróży po Włoszech Aleksander Sołżenicyn zobaczył monumentalne skarby tego kraju „pokryte graffiti, wymalowane młotami i sierpami, hasłami i groźbami: »Niech żyje przemoc proletariatu!«”. Hasła te musiały szczególnie drażnić człowieka, który posmakował „proletariackiej przemocy”, ale jeszcze gorsze było pytanie, jakie te obrazki musiały wywoływać w umyśle pisarza: „Czy o to właśnie walczyli on i jego rodacy, przeciwstawiając się komunistycznym represjom?”.

Jak zachować człowieczeństwo w takich okolicznościach, gdzie margines wolności i godności ludzkiej jest tak wąski, że prawie nie istnieje? To dla Sołżenicyna wielkie moralne wyzwanie gułagu. Zek może odmówić poddania się nikczemnej stronie swojej natury pomimo wszystkich zewnętrznych nacisków i pokus – albo może po prostu ją uwolnić, by robiła to, co zechce, sobie i innym więźniom. Ten pierwszy sposób postępowania prowadzi do wewnętrznej wolności, a ten drugi – do zniewolenia gorszego niż jakikolwiek gułag, ponieważ więzi umysł i serce. Autor ilustruje to za pomocą postaci o kontrastujących ze sobą charakterach. Najbardziej wyrazisty kontrast występuje pomiędzy Szuchowem a innym członkiem brygady, niejakim Fetiukowem. Ten drugi nigdy nie traci okazji, by do upodlenia spowodowanego przez gułag dołożyć samoupodlenie. Tytoń jest rzadkością, a kiedy jeden z bogatszych zeków, Cezar, zapala skręta, Fetiukow tkwi przy palaczu niczym zabłąkany pies, „stoi tuż przed nim i wpatruje się uporczywie w jego usta”. W stołówce Fetiukow krąży jak mucha wokół ludzi z dodatkowymi miskami kaszy, mając nadzieję, że uda mu się jakąś podebrać lub nawet wylizać opróżnioną i odstawioną na bok. W miejscu pracy Fetiukow jest najmniej godnym zaufania pracownikiem i dlatego – najbardziej znienawidzonym członkiem brygady. Oczywiście, nikt nie lubi pracować za darmo, a tym bardziej dla gułagu, gdzie państwo więzi ludzi przez dziesięciolecia pod najbardziej błahymi zarzutami. Ale jeśli nie wykażą solidarności, jeśli każdy z nich nie zrobi tego, co do niego należy, wszyscy ucierpią. Fetiukow jednak jest nieodwracalnie leniwy, „umyślnie przechyla taczkę… i rozrzuca zaprawę, żeby taczka była lżejsza”. Za to, oczywiście, zostaje pobity. Fetiukow kończy dzień w żałosnym stanie: po kolacji zarobił sierpowego w usta za próbę wylizania pustych misek innych więźniów – znowu. „Przeszedł obok całej brygady, nie patrząc na nikogo, nie próbując ukryć łez, wspiął się na swoją pryczę i ukrył głowę w materacu”. Starając się wykorzystać każdą drobną przewagę, naciągnąć na najmniejszy kąsek jedzenia, zaciągnąć się każdym niedopałkiem, Fetiukow nie ma żadnej godności, nie ma wewnętrznego spokoju. I to pomimo tego, że jego samowola prawdopodobnie czyni go „bardziej wolnym” od wielu innych zeków.

Jako więzień Sołżenicyn doświadczył i był naocznym świadkiem wielu sytuacji, które opisał w książce Jeden dzień Iwana Denisowicza. Daleki od odrzucenia wolności, zyskał dla niej głębokie uznanie, które można zdobyć tylko przy niemal całkowitym jej pozbawieniu. I wbrew twierdzeniom jego krytyków nie popierał tyranii ani nie sprzeciwiał się demokracji po tym, jak cierpiał z powodu „centralizacji wszystkich form życia” w Związku Radzieckim, a zwłaszcza życia umysłowego, co według niego było równoznaczne z „duchowym morderstwem”.

Ale czy to możliwe, żeby liberalny Zachód, sprowadziwszy wolność do legalizmu oraz braku naturalnych i tradycyjnych barier, również nie był wolny, tylko w inny sposób? To było wczesne przeczucie Sołżenicyna, a im więcej czasu spędzał na Zachodzie, obserwując jego drogi i próbując się nimi poruszać, tym bardziej ta myśl się w nim ugruntowywała. Doszedł do wniosku, że usunięcie wielu barier stawiających opór woli jednostki paradoksalnie pozbawiło życie Zachodu prawdziwej wolności. Nadmiar praw utorował drogę do nowego poddaństwa, tworząc społeczeństwo, w którym takim typom jak Fetiukow bardzo dobrze się wiedzie. Dostrzegł to, po pierwsze, w występkach zachodnich mediów. Reporterzy oblegali go od chwili, gdy przyjechał do bawarskiego domu niemieckiego pisarza Heinricha Bölla, pierwszego miejsca pobytu na wygnaniu. Sołżenicyn, świadomy tego, jak bardzo zagrożeni są jego przyjaciele i bliscy pozostawieni w kraju, odmówił udzielania jakichkolwiek wywiadów – z wyjątkiem jednego reportera, który bardzo mu pomagał w Rosji. Inny dziennikarz wpadł w tak szaleńczą zazdrość, że opublikował artykuł, w którym twierdził, że nagrodzony wywiadem reporter przywiózł Sołżenicynowi sekretny list od żony. To było jawne kłamstwo. Mogło to zagrozić żonie Sołżenicyna, która wówczas desperacko próbowała ochronić ukryte archiwa pisarza przed KGB w Moskwie, przygotowując się jednocześnie do ucieczki. Wystawiło na niebezpieczeństwo i ograniczyło możliwości pracy uczciwego reportera w sowieckiej stolicy. Zazdrosny reporter, który napisał fałszywą historię, nie poniósł żadnej odpowiedzialności ani nie okazał skruchy.

Sołżenicyn wspominał w swoim pamiętniku: „Każde spotkanie z mediami w pierwszych dniach mojego pobytu na Zachodzie wprawiało mnie w zdumienie”. Później doszedł do tego nikczemny legalizm, który przeniknął praktyki handlowe i klimat społeczny. Książki Sołżenicyna okazały się światowymi bestsellerami, ale on napisał je w celu moralnym i duchowym: aby obudzić świat i pokazać zło Związku Radzieckiego oraz pomóc w wyzwoleniu swoich rodaków. Połączył Jeden dzień Iwana Denisowicza oraz Archipelag GUŁag w duchu murarskim swojego bohatera Szuchowa; był to wyraz solidarności, pisarski akt prawdziwej wolności, nakazany tym, co powinien był zrobić, biorąc pod uwagę talent dany mu przez Boga. Jednocześnie w jednym z krajów księgarnie odmówiły spełnienia jego prośby o sprzedaż Archipelagu z niższą marżą, niż to jest w przypadku książek o zbliżonej objętości (aby więcej ludzi mogło go przeczytać). W innym kraju jeden z wydawców publikował pirackie, poskracane i źle przetłumaczone wydania jego dzieł. Dlaczego? Aby czerpać zyski z jego pracy literackiej, badań i notatek, które prowadził na przekór KGB, często w tajemnicy, w warunkach cenzury i represji, jakich żaden zachodni wydawca czy redaktor nigdy nie zdoła zrozumieć.

W Ameryce jedno z największych wydawnictw korporacyjnych próbowało na każdym kroku naciągnąć go na pieniądze, sporządzając zdumiewająco jednostronne umowy wydawnicze, w których każde ryzyko i nawet najmniejsze koszty zrzucano na barki pisarza. „Szanujemy pańskie poświęcenie, panie Sołżenicyn, ale jak sformułowano w umowie podpisanej w pańskim imieniu, autor musi ponieść wszystkie dodatkowe opłaty pocztowe za wysyłkę egzemplarzy recenzenckich oraz za sporządzenie indeksu…”. Większość wyrafinowanych naciągaczy, którzy przejęli kontrolę nad prawami wydawania jego książek za granicą, w tym jeden szczególnie drapieżny z Wall Street, była „całkowicie obojętna na literackie i polityczne aspekty tej sprawy”. Liczyło się dla nich tylko to, że „coś o wartości materialnej leży niewykorzystane i że można mieć z tego całkiem spory zysk”. Aby dochodzić swoich praw, musiałby wystąpić do sądu przeciwko swoim wydawcom, którzy traktowali jego kapitał krwi jako towar („Boże, jak ja się przed tym całą duszą wzdragam”, pisał). Spór sądowy w stylu zachodnim, jak stwierdził, był „profanacją duszy, jej owrzodzeniem. A ponieważ świat wkroczył w erę prawa, stopniowo zastępując nim sumienie człowieka, obniżył się duchowy poziom świata. Świat prawa! Nic, tylko oszustwo!”. Różni wydawcy nawet toczyli między sobą wojny o jego materiały, a kiedy próbował ich pogodzić, nalegali na walkę do ostatniej kropli krwi w sądach. „Zachodni system sądowniczy utonął w bagnie sporów, dławiony przez literę prawa, zagubiono istotę jego ducha, nazbyt często przyznając przewagę oszustom i naciągaczom”. Na Zachodzie zbyt często duch Fetiukowa triumfował, zgodnie z prawem, nad duchem Szuchowa

Najbardziej wstrząsające było to, jak ten obsesyjny motyw zarabiania i zysków działał na korzyść reżimów komunistycznych. Sołżenicyn przekonał się o tym dobitnie wkrótce po przybyciu na Zachód, gdy szwajcarska spółka handlowa zwolniła jedną ze swoich tłumaczek – na skutek skarg sowieckiego klienta. Klient zaatakował pisarstwo Sołżenicyna, a tłumaczka zapytała: „Ale czy czytał pan Sołżenicyna?”. To wystarczyło, aby ją zwolnić. I to w „najstarszej demokracji w Europie, niezależnej i wolnej!”.

W pewnym momencie Sołżenicyn został nawet wykorzystany przez wykonawców, których zatrudnił do budowy swojego domu w wiejskim Vermont, gdzie osiadł po opuszczeniu Europy. Przeciągali roboty, pracowali niechlujnie i zaskoczyli go niemiło niewytłumaczalnie wysoką sumą na fakturze. Jest w tym jakaś gorzka ironia, że pisarz, który przy niezliczonych okazjach przechytrzył KGB, przeżył ciężką harówkę na przenikliwym zimnie, został pokonany przez przebiegłych, małomiasteczkowych budowlańców i „udrękę zachodniego systemu finansowego”. W końcu to brud i bałagan splamiły moralny i fizyczny krajobraz Zachodu. Podczas podróży po Włoszech Sołżenicyn zobaczył monumentalne skarby tego kraju „pokryte graffiti, wymalowane młotami i sierpami, hasłami i groźbami: »Policja to mordercy! Śmierć faszystowskim chrześcijańskim demokratom!«. Kolumny, które przetrwały najazdy barbarzyńców i Bóg jeden wie, co jeszcze, teraz grzmiały: »Niech żyje przemoc proletariatu!«”. Hasła te musiały szczególnie drażnić człowieka, który posmakował „proletariackiej przemocy”, ale gorsze było pytanie, jakie te obrazki musiały wywoływać w umyśle pisarza: „Czy o to właśnie walczyli on i jego rodacy, przeciwstawiając się komunistycznym represjom?”. To był ten gotujący się garnek emocji i obserwacji, który zaczął wrzeć, kiedy Sołżenicyn przemawiał do studentów Harvardu. W gułagu obserwował moralne wyżyny, na jakie ludzie potrafią się wznieść, robiąc to, co do nich należy, pomimo presji wywieranej przez bezprawne państwo policyjne. Tymczasem na Zachodzie zobaczył, jak wolni mężczyźni i kobiety jako całość nie potrafią rozróżnić między wolnością czynienia tego, co należy zrobić, a wolnością robienia tego, co być robione nie powinno. I w tym tkwi podstawa filozoficzna krytyki Zachodu Sołżenicyna.

Jak powiedział na Harvardzie: „Dzisiejsze społeczeństwo zachodnie ujawniło nierówność między wolnością do czynienia dobra a wolnością do popełniania zła” [wystąpienie na Harvardzie publikowaliśmy w nr 36 miesięcznika „Wszystko co Najważniejsze” [LINK]. Te dwie rzeczy, wolność dla dobra i wolność dla zła, nie są tym samym. W istocie to drugie nie kwalifikuje się nawet jako wolność, ponieważ prowadzi do samozagłady. Sołżenicyn widział to w skoncentrowanej formie w życiu więźniów takich jak Fetiukow, ale ta idea sięga aż do Biblii: „Każdy, kto popełnia grzech, jest niewolnikiem grzechu” (J 8,34).

Jak to się stało, że Zachód pomylił fałszywą wolność z prawdziwą? Sołżenicyn tropił dzieje tego błędu i odnalazł go w renesansowym humanizmie i jego „dobroczynnej nadziei”, że „człowiek – pan tego świata – nie kryje w sobie żadnego zła”. Nadzieja ta znalazła polityczny wyraz w europejskim wieku oświecenia i „stała się podstawą tego, co można nazwać racjonalistycznym humanizmem lub humanistyczną autonomią”. Innymi słowy, istoty ludzkie uznały siebie za swoją własną skalę moralną i – niespodzianka! – doszły do wniosku, że są całkiem dobre. Doprowadziło to wkrótce do zatarcia dawnego rozróżnienia między wolnością dla dobra a zgodą na zło: jeśli ludzie są dobrzy sami z siebie, to naturalnie nieskrępowana niczym ludzkość, wolna do korzystania z autonomii w każdej sferze i w każdym kierunku, może być wyłącznie dobra.

Liberalizm w stylu zachodnim i komunizm podzielały tę wiarę w zasadniczą dobroć autonomicznej istoty ludzkiej. Oba uświęciły autonomicznego człowieka „jako centrum wszechświata”. Pomimo dzielących ich różnic co do sposobu uwolnienia ludzkości od wszystkich naturalnych i tradycyjnych ograniczeń, czy zrobić to zbiorowo, czy indywidualnie, obie ideologie były bliźniaczymi siostrami tej samej filozofii macierzystej. W tym sensie świat zimnej wojny był w istocie zjednoczony. Obie jego połowy improwizowały tę samą melodię, tyle że w dwóch różnych tonacjach. Łatwo było dostrzec, jak wizja komunizmu, polegająca na niczym nieskrępowanych rządach ludzi, w praktyce doprowadziła do całkowitej utraty prawdziwej wolności – do gułagów, do pól śmierci, do katowni. Ułomności Zachodu były bardziej rozpowszechnione i subtelne, ale nie mniej realne.

Mieszkając już na Zachodzie, Sołżenicyn w swoim pamiętniku stwierdził, że „pojęcie wolności zostało przekierowane w stronę niepohamowanej namiętności, innymi słowy, w stronę sił zła (aby »wolność« wszystkich nie była ograniczona!)”. Jedynym ograniczeniem jest prawo, a prawo istnieje po to, by maksymalizować autonomię jednostki aż do punktu, w którym może ona wyrządzić krzywdę innym (a czasem poza ten punkt). Prawo daje przewagę tysiącom poszukującym przewagi Fetiukowom: „Panująca ideologia, wskazująca, że dobrobyt i gromadzenie bogactw materialnych należy cenić ponad wszystko, prowadzi do osłabienia charakteru Zachodu”. Biedny Fetiukow miał przynajmniej wymówkę w postaci warunków łagrowych. Jaką wymówkę mają ci, którzy wykorzystują swoją wolność, by podkopywać „całość i wysokość”, aby ostatecznie zniewolić siebie? W ciągu dziesięcioleci, jakie upłynęły od czasu, gdy Aleksander Sołżenicyn wygłosił na Harvardzie swoją jeremiadę (w prawdziwie proroczym sensie), warunki, które wtedy zdiagnozował, tylko się pogorszyły. W imię wolności zburzyliśmy wiele barier, a to burzenie paradoksalnie uczyniło nas mniej wolnymi. Na przykład nasz fundamentalizm rynkowy przeniknął głęboko do powszechnej psychiki, stąd czerpanie zysków w czasie pandemii i groteskowe usprawiedliwienia w stylu Miltona Friedmana. W bardziej systematyczny sposób przyczynił się do powstania oligarchii technologicznej, która dąży do zmiany nie tylko tego, jak i ile ludzie pracują, lecz także tego, jak i ile myślą – a wszystko to pod sztandarem wielokulturowej i seksualno-liberalnej cnoty.

Fundamentalizm rynkowy również nas zaślepił i w nowej gospodarce nie dostrzegamy cierpień Amerykanów z wykształceniem najwyżej średnim. Nawet dla osób odnoszących sukcesy materialne istnieje niewiele wzorów do naśladowania (jeśli w ogóle takie istnieją) przez tych, którzy pragną dobrego życia.

Spróbujmy jeszcze raz spojrzeć w przyszłość. Wyobraźmy sobie, że po studiach mój syn, Maximilian, od kilku lat spotyka się z młodą kobietą. Czy on ma się z nią ożenić? (Cóż, może). Będzie miał dzieci? (Możliwe). A jeśli to utrudni mu mobilność zawodową? (Wtedy nie). A jeśli znudzi mu się jego niedoszła żona? (Cóż, zawsze mogą się później rozwieść). Co, jeśli on po prostu się nią znudzi, gdy nadal będą się spotykać, i „rzuci” ją bezlitośnie i okrutnie? (Tak jest dobrze). A co, jeśli ona tak z nim postąpi? (To też jest w porządku). Wszystkie głębokie pytania życiowe są nierozstrzygnięte, młodzi i starzy nie mają stabilnej podstawy, by na nie odpowiedzieć. W życiu gospodarczym autonomia przedsiębiorczości przyniosła innowatorom ogromne bogactwo. Coraz częściej jednak widoczne są jej minusy. Nawet osoby dobrze wykształcone uginają się pod ciężarem hiperkonkurencji. Wielkie akty prawdziwej wolności – to znaczy wolności dla dobra – wymagają świadomości, że stoi się na solidnym gruncie, pewności, której często nam brakuje.

Czy jesteśmy zbyt wolni? Sołżenicyn powiedziałby, że o ile nasze nieuporządkowane pojęcie wolności krępuje moralną doskonałość i wspomaga jej przeciwieństwo, o tyle zachęca nas do bycia prymitywnymi i podobnymi do Fetiukowa – wtedy nie jesteśmy wystarczająco wolni. I z pewnością nie jesteśmy wolni tylko dlatego, że jesteśmy nieskrępowani i nieograniczeni. Obecny stan rzeczy się nie zmieni, chyba że dojdzie do dramatycznej zmiany filozofii na skalę oświecenia, ale to wydaje się mało prawdopodobne. Tymczasem możemy zadać sobie pytanie: czy mówienie nieznajomym wszystkiego, co mi się żywnie podoba, naprawdę zaspokaja moje potrzeby, czy też czerpię perwersyjną przyjemność z konfliktu? Czy ta szesnasta godzina w ciągu dnia spędzona na harówce dla szefa korporacji jest aktem wolności i opanowania, czy też tylko pozbawianiem żony i dzieci mojej obecności? Czy jestem naprawdę wolny, by oglądać cyfrowe fantazmaty uprawiające seks, czy też utrwalam wykorzystywanie żywych ludzi i zakopuję się coraz głębiej w dole upodlenia? Czy mam prawo odmówić niesienia swojego krzyża lub podjęcia jakiegokolwiek działania wymagającego ofiarnej odpowiedzialności? Czy odmawiając w ten sposób, w rzeczywistości umniejszam swoją moralną rangę, przyzwyczajając swoją naturę do wąskiego, egoistycznego horyzontu Fetiukowa?

.Każdy z nas musi pracować w powierzonej mu sferze życia, aby uważnie odróżniać prawdziwą wolność od jej uwodzicielskich podróbek. Wtedy moglibyśmy nadać nowe, prawdziwe znaczenie naszemu wspólnemu dążeniu do Ziemi Wolności.

Sohrab Ahmari
Tekst opublikowany w nr 45 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 17 października 2022
Fot. Зинин Владимир / TASS / Forum