Głośniej niż słowa. Bojąc się, niczego nie osiągniesz
Jak wyróżnić się w hałaśliwym świecie, w którym każdy krzyczy o swoich usługach i produktach? Jak odcisnąć trwałe piętno w stale zmieniającym się świecie? Jak nadać znaczenie swoim działaniom? Niezależnie od tego, czy jesteś przedsiębiorcą, pisarzem, projektantem, czy rozwijającym markę menedżerem, im bardziej wyrazisty i przekonujący będzie Twój głos, tym skuteczniej trafisz ze swoim przekazem do odbiorców, zyskasz szerokie grono sympatyków, większe uznanie oraz satysfakcję z wykonywanej pracy – przekonuje Todd HENRY.
Dla nas, współczesnych ludzi, prawdopodobnie największą zmorą jest lęk przed śmiesznością we własnych oczach.
Dorothee Soelle, Death by Bread Alone
.Wyobraź sobie, że stoisz na brzegu kanionu i przygotowujesz się do przeprawy na drugą stronę. Chłoniesz drzewa, rzekę płynącą dołem i całe piękno otaczającego Cię krajobrazu. Ze swojej uprzywilejowanej pozycji widzisz cały teren — ścieżkę w dół i w górę po drugiej stronie przepaści oraz punkt docelowy swojej wyprawy. Przedsięwzięcie zdaje się proste, a Ty wręcz kipisz od nadmiaru energii. Ekscytuje Cię perspektywa dotarcia na drugą stronę, więc narzucasz sobie agresywne tempo. Jednak im głębiej schodzisz w kanion, tym mniejszą masz pewność swojej pozycji. Wysokie drzewa utrudniają nawigowanie, a strome zejście daje się w znaki Twoim kolanom. Gwałtownie tracisz energię, a tymczasem za kilka godzin zajdzie słońce. Wiesz, że nocą grasują tu dzikie zwierzęta, dlatego nie chcesz, żeby zmrok złapał Cię w środku kanionu.
W końcu zupełnie tracisz z oczu swój cel. Doskonale widoczna ze szczytu ścieżka teraz gubi się gdzieś w gęstwinie. Wiesz, że idziesz mniej więcej w dobrym kierunku, ale wędrówka okazała się trudniejsza, niż wydawało Ci się przed jej rozpoczęciem. W pewnym momencie w trakcie tego morderczego wysiłku przez prześwit w koronach drzew dostrzegasz swój cel, a w dole, pod nim, widzisz prowadzącą do niego ścieżkę. Kierujesz się w jej stronę, nagle jednak uświadamiasz sobie, że niedługo zajdzie słońce, czeka Cię długa wspinaczka, a nogi zaczynają odmawiać posłuszeństwa. Na szczęście masz za sobą treningi, szybko więc ponownie łapiesz wiatr w żagle. Ruszasz w górę z oczami utkwionymi w celu. Znowu wyraźnie widać ścieżkę, ale zdajesz sobie sprawę, że musisz się pospieszyć, jeśli chcesz zdążyć przed zapadnięciem zmroku. W końcu tuż przed zachodem słońca stajesz na występie skalnym po drugiej stronie. Odwracasz się i z nowo odkrytym respektem spoglądasz na kanion, który początkowo wydawał się tak łatwy do pokonania.
Każde kreatywne przedsięwzięcie przypomina przeprawę przez kanion.
Artystka i ilustratorka Lisa Congdon podzieliła się kiedyś ze mną radą, jaką otrzymała od swojego nauczyciela, który w znacznym stopniu wpłynął na jej życie. Twierdził on, że każdy kreatywny projekt, niezależnie od rodzaju, ma kształt litery U. Zaczynasz z jasnym planem i sporym entuzjazmem, lecz wraz z postępem prac naturalny zapał do realizacji zaczyna topnieć. To, co na szczycie krzywej wydawało się takie proste, staje się skomplikowane, zagmatwane i niejasne. Początkowa pewność zostaje wyparta przez zwątpienie. Właśnie w tym momencie wiele osób się poddaje.
Jeśli jednak przepchniesz projekt przez najgłębszą część U, zaczniesz powoli odzyskiwać pasję i dostrzegać formujące się struktury. W końcu odnajdziesz zagubioną ścieżkę i poczujesz zastrzyk nowej energii, czasem nawet większej niż na początku. Rezultaty okazują się znacznie wykraczać poza to, co wydawało Ci się możliwe do osiągnięcia na dnie doliny rozpaczy.
Każdy kreatywny projekt — pisanie książki, zakładanie firmy czy rozwijanie bloga — przybiera ten sam kształt litery U. Gdy pozwalasz kierować się wyłącznie emocjom, prawdopodobnie poddasz się przed podejściem. Musisz mieć oparcie w szerszej wizji swojej pracy i pamiętać o ostatecznym celu nawet wtedy, gdy ginie w gąszczu komplikacji i frustracji.
Proces rozwijania swojego głosu sprowadza się do nawigowania po kolejnych literach U. Zdarzają się szczyty, na których wszystko wydaje się jasne, a Ty masz tak wyraźne poczucie celowości swojej pracy, że masz ochotę dzielić się tym z każdą napotkaną osobą. Zdarzają się też doliny, w których kwestionujesz zasadność swoich starań. To elementy procesu, który nigdy się nie kończy.
Kluczowe jest to, by nie stracić z oczu swojej wizji i cieszyć się podróżą. Jak zauważył Auguste Rodin: „Nic nie jest stratą czasu, jeśli mądrze wykorzystujesz swoje doświadczenia”. Szczyty, doliny, wysiłek między nimi — wszystko to stopniowo kieruje w stronę pisanej Ci wspaniałości. Nic nie idzie na marne.
Niestety wiele osób mylnie interpretuje problemy na dnie kanionu jako sygnały, że są na złej ścieżce. Kierują się przekonaniem, że na tej właściwej wszystko powinno iść jak z płatka, przez co nie udaje im się odkryć pracy, która dałaby im poczucie spełnienia. Aż strach pomyśleć, ile wspaniałych dzieł porzucono ze względu na brak wiary.
Rzadko będziesz miał pewność, że zmierzasz we właściwym kierunku, szczególnie na nieodkrytych obszarach kreatywności. Niepewność skłania wiele osób do tego, by trzymać się blisko środka, nie wyściubiać nosa poza swoją strefę komfortu i unikać wszystkiego, co mogłoby narazić ich na ryzyko. Jednak poszukiwania własnego głosu wymagają nie tylko dostrzegania ewentualnego ryzyka, lecz uznania go za nieodłączny element rozwoju. Posunięcia, które doraźnie wydają się najbezpieczniejsze, często w dłuższej perspektywie okazują się najbardziej ryzykowne, bo nie utrzymujesz się w tłumie ludzi wykonujących przewidywalną, przeciętną pracę. Niepisana prawda jest taka, że niewiele osób czuje się komfortowo z ryzykiem, lecz Ci najlepsi rozumieją, że bez odpowiedniej dawki ryzyka człowiek się nie rozwija.
Z czasem taka codzienna niepewność i brak gwarantowanych rezultatów mogą osłabić naszą pasję, stłamsić ambicje lub, co gorsza, skłonić do działań, które nie odzwierciedlają prawdziwej potęgi naszego autentycznego głosu. Im lepiej zrozumiemy przeszkody na drodze, tym łatwiej będzie nam skorzystać z niwelujących je praktyk.
Pamiętasz potwora, który mieszkał w Twojej szafie lub pod łóżkiem, gdy byłeś dzieckiem? Niemal każdy, z kim rozmawiałem, doświadczył czegoś takiego. Byłem w nocy tak sparaliżowany, że nie miałem zamiaru wstać z łóżka nawet w najpilniejszej potrzebie (ehm) i czekałem do świtu, czasem z opłakanymi skutkami. Po prostu wiedziałem, że gdy tylko moje stopy dotkną podłogi, stanę się jadłem potwora. Czy ten strach był racjonalny? Oczywiście, że nie! Gdybyś zapytał mnie o to w dzień, prawdopodobnie odparłbym, że to jakieś głupoty. Jednak w nocy, gdy cały dom był spowity w ciemnościach, a za oknem wył wiatr? To było coś zupełnie innego.
W filmie, który wyreżyserował M. Night Shyamalan w 2004 roku, pod tytułem Osada grupa ludzi zamieszkuje leśną polanę. Od urodzenia słuchają o tym, że nie powinni zapuszczać się w gąszcz, gdyż żyją w nim przerażające istoty — „ci, o których się nie mówi”. Zgodziły się one nie wchodzić do osady, jeśli mieszkańcy nie będą opuszczać swojego terytorium. Okazuje się (uwaga, spojler!), że była to zmyślona opowieść, mająca na celu utrzymać osadników w ryzach.
Takie historie o potworach nie różnią się zbytnio od historii, które opowiadamy sobie współcześnie, by trzymać się nawzajem w ryzach.
Nasza kultura uwielbia wymyślać „tych, o których się nie mówi”, żeby stworzyć wrażenie względnej stabilizacji i spokoju. „Nie wychylaj się, pilnuj swojego miejsca, nie siej zamętu, a wszystko będzie dobrze”.
W końcu podejmując ryzyko, prosisz się o kłopoty. Istnieje niezliczona rzesza potworów, które czyhają na Ciebie w mrokach niepewności. O ile szukanie unikalnego głosu i wykonywanie godnej zauważenia pracy faktycznie wiąże się z ryzykiem, o tyle wiele paraliżujących nas i powstrzymujących od działania lęków nie różni się zbytnio od wyimaginowanych potworów pod łóżkiem. Są wyolbrzymione („Stanę się pośmiewiskiem” lub „Będę zrujnowany”), często irracjonalne i nawet w najmniejszym stopniu nie tak szkodliwe lub prawdopodobne, jak nam się wydaje, ale i tak nie pozwalają ruszyć z miejsca.
W takich chwilach potrzeba konformizmu zwycięża nad pragnieniem wniesienia unikalnego wkładu. łóżkiem, gdy byłeś dzieckiem? Niemal każdy, z kim rozmawiałem, doświadczył czegoś takiego. Byłem w nocy tak sparaliżowany, że nie miałem zamiaru wstać z łóżka nawet w najpilniejszej potrzebie (ehm) i czekałem do świtu, czasem z opłakanymi skutkami. Po prostu wiedziałem, że gdy tylko moje stopy dotkną podłogi, stanę się jadłem potwora. Czy ten strach był racjonalny? Oczywiście, że nie! Gdybyś zapytał mnie o to w dzień, prawdopodobnie odparłbym, że to jakieś głupoty. Jednak w nocy, gdy cały dom był spowity w ciemnościach, a za oknem wył wiatr? To było coś zupełnie innego.
W filmie, który wyreżyserował M. Night Shyamalan w 2004 roku, pod tytułem Osada grupa ludzi zamieszkuje leśną polanę. Od urodzenia słuchają o tym, że nie powinni zapuszczać się w gąszcz, gdyż żyją w nim przerażające istoty — „ci, o których się nie mówi”. Zgodziły się one nie wchodzić do osady, jeśli mieszkańcy nie będą opuszczać swojego terytorium. Okazuje się (uwaga, spojler!), że była to zmyślona opowieść, mająca na celu utrzymać osadników w ryzach.
Takie historie o potworach nie różnią się zbytnio od historii, które opowiadamy sobie współcześnie, by trzymać się nawzajem w ryzach. Nasza kultura uwielbia wymyślać „tych, o których się nie mówi”, żeby stworzyć wrażenie względnej stabilizacji i spokoju. „Nie wychylaj się, pilnuj swojego miejsca, nie siej zamętu, a wszystko będzie dobrze”. W końcu podejmując ryzyko, prosisz się o kłopoty. Istnieje niezliczona rzesza potworów, które czyhają na Ciebie w mrokach niepewności. O ile szukanie unikalnego głosu i wykonywanie godnej zauważenia pracy faktycznie wiąże się z ryzykiem, o tyle wiele paraliżujących nas i powstrzymujących od działania lęków nie różni się zbytnio od wyimaginowanych potworów pod łóżkiem. Są wyolbrzymione („Stanę się pośmiewiskiem” lub „Będę zrujnowany”), często irracjonalne i nawet w najmniejszym stopniu nie tak szkodliwe lub prawdopodobne, jak nam się wydaje, ale i tak nie pozwalają ruszyć z miejsca. W takich chwilach potrzeba konformizmu zwycięża nad pragnieniem wniesienia unikalnego wkładu.
Istnieje mnóstwo praktycznych powodów, dla których nasi przodkowie tęsknili za takim podporządkowaniem się wspólnocie. Konformizm praktyk i przekonań zapewniał najwyższy poziom ochrony przed obcymi i silne poczucie zapożyczonej tożsamości. Trzymanie się w grupie pozwalało wykorzystać siłę tkwiącą w jedności, mimo że odbywało się kosztem indywidualizmu. Bycie outsiderem w wielu przypadkach równało się wyrokowi śmierci, bo wystawiało na niebezpieczeństwa świata bez ochrony zapewnianej przez wspólnotę.
Dzisiaj bycie wyjątkiem nie jest już zabójcze, ale wrodzona potrzeba konformizmu i tak często nas blokuje. Chociaż chcemy być doceniani za to, kim naprawdę jesteśmy, nie wahamy się poświęcić swojego głębokiego poczucia tożsamości i zrezygnować ze swojej wizji, żeby się dopasować do ogółu. W kulturze, która dąży do sklasyfikowania wszystkiego, nie jest łatwo być postrzeganym jako „inny” lub „obcy”. Dlatego ludzie zakopują swoją tożsamość i przyjmują narzucaną im przez wybraną grupę.
Łatwo dostrzec tę dynamikę na przykładzie nastolatków. W tym wieku testujemy różne tożsamości, aby przekonać się, która najbardziej nam pasuje. Zdarza się, że młodzież praktykuje konformizm poprzez nonkonformizm, gdy dobiera się w grupy i formuje kliki. Metoda ta pozwala na eksperymentowanie z tożsamością i głosem w obrębie względnie bezpiecznej grupy, często jednak jest wyrazem strachu przed własnym niedopasowaniem. Jak się przekonasz w następnym rozdziale, eksperymentowanie i budowanie grup to naturalne etapy tworzenia własnego głosu, u niektórych osób te przemiany jednak nigdy się nie kończą. Pod strachem związanym z poszukiwaniem autentycznego głosu kryje się głębszy strach przed tym, że być może wcale nie jesteśmy aż tacy wyjątkowi lub że nie spodoba nam się to, co odkryjemy. Zdarza się to także w życiu korporacyjnym, gdy wokół wyjątkowo charyzmatycznego lidera rozwinie się kult jednostki i po jakimś czasie wszyscy w zespole zaczynają powielać jego manieryzmy, język lub nawyki.
Bezmyślna jednolitość może okazać się zabójcza dla kreatywności grupy, gdy wspaniałość poszczególnych jednostek padnie ofiarą konformizmu i komfortu.
Strach przed niedopasowaniem ma korzenie w lęku przed odrzuceniem i często wynika z obaw, że słabe wyniki
a) wyalienują nas z grupy,
b) zdegradują naszą samoocenę lub obraz samych siebie
c) pozbawią nas źródła utrzymania.
Chyba każdy doświadczył tego strachu — czy to w sytuacji, gdy mieliśmy wyrazić swoją opinię na zebraniu, gdy zostaliśmy poproszeni o propozycję nowego podejścia do projektu, czy kiedy zastanawialiśmy się, czy podzielić się dziełami, które z mozołem tworzymy do szuflady. W zaciszu własnego pokoju jesteśmy pewni wartości swoich działań, ale gdy zostajemy poproszeni o ich publiczne zaprezentowanie, zaczynamy przesiewać swoje idee przez kolejne filtry, aby określić ryzyko związane z pozwoleniem sobie na całkowitą szczerość. W najgorsze dni milkniemy i powtarzamy coś, co wydaje się bezpieczne (w danej chwili). W najlepsze dni jesteśmy na tyle odważni, by bronić swego zdania wbrew naciskom opinii publicznej, mimo że mamy świadomość potencjalnych kosztów.
Jeśli zależy Ci na wykonywaniu unikalnej, wartościowej pracy i wykształceniu własnego głosu, nie możesz się obawiać obrażania innych. Uświadom sobie, że zawsze możesz spotkać ludzi, którzy po prostu Cię nie zrozumieją. Zdobądź się na odwagę, by niezależnie od tego brnąć naprzód. Nie bój się kierować własnym przeczuciem.
Pytanie: boisz się obrazić ludzi swoją pracą? Jeśli tak, dlaczego?
Pewna gruba ryba z branży muzycznej wyjaśniła Elvisowi Presleyowi po jednym z jego wczesnych występów w Grand Ole Opry, że lepiej byłoby dla niego, gdyby wrócił do pracy kierowcy ciężarówki w Memphis. W opublikowanym w 2010 roku w „Vanity Fair” artykule fotograf Al Wertheimer opowiedział o śledzeniu kariery Króla w jego latach świetności jako pioniera rock and rolla: „Elvis odważył się poruszać. W tamtych czasach piosenkarze nie ruszali się na scenie. Stali jak Frank Sinatra czy Perry Como i śpiewali od pasa w górę. Elvis złamał wszystkie reguły. Poruszał biodrami. Atakował mikrofon. Robił rzeczy, które dla dorosłych i bardziej konserwatywnych grup były zwyczajnie nie do przyjęcia. Pamiętam, że ludzie Williama Morrisa wzięli go na bok i doradzali: «Słuchaj, Elvis, wchodzisz na scenę, śpiewasz piosenkę, ale lepiej za bardzo się nie ruszaj». Elvis posłusznie ich wysłuchał. Nie dyskutował z nimi. Gdy jednak znalazł się na scenie, zrobił to, co chciał”. Elvis Presley swoją wyjątkowość zawdzięczał podążaniu zarzeczuciem dotyczącym tego, co poruszy jego grupę odbiorczą, nawet jeśli postępował wbrew wszystkim ówczesnym normom. Wyczuł, że słuchacze są gotowi na fuzję rythm and bluesa z gospel oraz eleganckiego wyglądu z wrzaskliwym wykonaniem, jakiego wcześniej można było doświadczyć wyłącznie w zadymionych miejscach o wątpliwej reputacji. Zdając się na intuicję, pogodził się z ewentualnym odrzuceniem, zaakceptował ryzyko oraz metodą prób i błędów stworzył unikalny styl, który stał się częścią jego niepowtarzalnego głosu.
Można by mnożyć przykłady dzieł, które są uważane za genialne i ikoniczne, lecz początkowo zostały zrugane przez krytyków. Powieść F. Scotta Fitzgeralda Wielki Gatsby, wychwalana jako jedna z najlepszych książek dwudziestego wieku, początkowo została odrzucona przez wydawcę, który stwierdził: „To byłaby całkiem przyzwoita książka, gdybyś pozbył się postaci Gatsby’ego”. W 1962 roku szef producentów muzycznych Deccy Dick Rowe, odrzucając Beatlesów, podobno powiedział Brianowi Epsteinowi, menedżerowi „wielkiej czwórki”: „Nie podoba nam się ich brzmienie. Grupowanie gitar jest na wymarciu”.
Im śmielszą ścieżkę wybierzesz, tym częściej spotkasz się z odrzuceniem przez tych, którzy nie potrafią od razu zrozumieć.
Niestety wiele osób boi się takiej krytyki. Wolą trzymać się przeciętności, odrzucają ryzyko nieodłącznie związane z poszukiwaniem autentycznego głosu i pozostają niezauważeni. Wiedzą, co doprowadziłoby ich do uzyskania genialnych dzieł, lecz tego nie robią.
Gdy byłem młodszy, paraliżował mnie strach przed odrzuceniem. Tuż po college’u znalazłem pracę w pewnej firmie zajmującej się sprzedażą okularów, gdzie musiałem dzwonić do optometrystów, którzy zalegali z płatnościami, i przypominać o konieczności ich uregulowania. (Jak się domyślasz, przysporzyło mi to sporej popularności). Niejeden raz wybierałem wszystkie cyfry numeru telefonu prócz ostatniej, przy której zatrzymywałem się, by zebrać się na odwagę i dokończyć zadanie. Mimo że miałem w tej sytuacji dominującą pozycję — wyobrażałem sobie, że lekarze są znacznie bardziej zestresowani rozmową ze mną niż ja dzwonieniem do nich — i tak przerażała mnie perspektywa dostarczania im niepożądanych wieści. W jakiś pokrętny sposób poplątałem tożsamość osobistą z zawodową i w mojej głowie odrzucenie mojego komunikatu równało się odrzuceniu mnie. Poznałem wiele osób z branży kreatywnej, których dręczył podobny strach. Postrzegali swoje dzieła jako część siebie, więc każde odtrącenie godziło w ich poczucie własnej wartości. Niestety to ograniczające przekonanie często powstrzymywało ich przed poszukiwaniem autentycznego głosu.
Pytanie: czy odrzucenie swojego dzieła postrzegasz jako odrzucenie Ciebie?
W 2013 roku poznałem historię człowieka, który w osobliwy sposób poradził sobie ze strachem przed odrzuceniem. Jia Jiang od zawsze marzył o własnym przedsiębiorstwie i sukcesie finansowym. Zainspirowany przykładem Billa Gatesa napisał swego czasu w liście do rodziny, że do dwudziestego piątego roku życia rozkręci firmę, która stanie się największą korporacją świata. (Dodał też, że pewnego dnia jego firma kupi Microsoft). Uzbrojony w młodzieńczą ambicję wkroczył po college’u w środowisko zawodowe, ale życie — jak to zwykle bywa — stopniowo coraz bardziej komplikowało jego drogę do dominacji nad światem. Znalazł dobrą pracę z perspektywami awansów i podwyżek, założył rodzinę, urodziło mu się dziecko. Wciąż czuł jednak pewien niedosyt, bo głęboko w środku wiedział, że zdradził swoją prawdziwą wizję dotyczącą swojej działalności.
O swoich obawach opowiedział żonie. Stwierdził, że uświadomił sobie, iż jeśli nie zacznie dążyć do realizacji swojego marzenia, któregoś dnia umrze ze zgryzoty. Wspólnie obmyślili plan, zgodnie z którym miał rzucić pracę i poświęcić sześć miesięcy na rozkręcenie własnej działalności. Umówili się, że jeśli po sześciu miesiącach nie będzie żadnych oznak rozwoju, poszuka innej pracy.
Po czterech miesiącach eksperymentu można było przypuszczać, że sytuacja zmienia się na lepsze. Jiang trafił na trop okazji inwestycyjnej, którą w jego mniemaniu dało się przekuć w stałe źródło utrzymania dla rodziny. Wszystko wskazywało na to, że opłacało się zaryzykować. Niestety pewnego wieczoru Jiang dostał telefon z druzgocącą wiadomością. Dowiedział się, że z kontraktu nic nie będzie. Wieść uderzyła go silniej, niż się spodziewał. W jakiś sposób zinternalizował odrzucenie kontraktu i potraktował je jako odrzucenie jego samego, czyli jako miarę własnej wartości, co było dość bolesne. Przygnębiony doszedł do wniosku, że być może głupotą było rzucenie stabilnej pracy po to, by zaczynać wszystko od zera.
Zaledwie cztery i pół miesiąca od rozpoczęcia działalności Jiang powiedział żonie, że prawdopodobnie nie było mu jednak pisane spełnienie ambicji rozkręcenia własnego biznesu. „Zachowała się, jak rozgrywający w futbolu amerykańskim. Chwyciła mnie za kask, stanęła tuż przede mną i stwierdziła: «Dałam ci sześć miesięcy, nie cztery! Wymyśl coś, żeby to rozkręcić!»”.
Mniej więcej w tym okresie Jiang natrafił na metodę zwaną terapią odrzucenia. Uznał, że to strach przed odrzuceniem torpeduje jego starania mające na celu rozwinięcie firmy, dlatego postanowił celowo dążyć do odrzucenia, aby udowodnić sobie, że to nie koniec świata. Wiedział jednak, że jeśli w żaden sposób nie będzie musiał się z tego rozliczać, to prędzej czy później o tym zapomni, więc postanowił udokumentować swój eksperyment. Tak powstał projekt „100 Days of Rejection” („100 dni odrzuceń”). Jiang nagrywał podejścia do całkowicie obcych osób z jakąś zuchwałą prośbą oraz reakcje tych osób. Początkowo jego prośby były dość proste, na przykład zapukanie do przypadkowych drzwi z pytaniem, czy może zagrać w nogę na podwórku za domem. Z czasem jednak nabrał śmiałości. Pewnego razu zatrzymał funkcjonariusza policji, którego spytał, czy może się przejechać radiowozem. Na lotnisku z kolei poprosił pilota awionetki o pozwolenie na zrobienie małej rundki w powietrzu.
„Zabawne jest to, że ludzie często się zgadzali!” — stwierdził Jiang na podstawie tych doświadczeń. Lecąc nad polami kukurydzy i równinami, zastanawiał się, jak wiele przeżyć mu umknęło tylko dlatego, że nie spytał. Najbardziej znanym aktem poszukiwania odtrącenia była wizyta w cukierni Krispy Kreme, w której poprosił o przygotowanie czegoś specjalnego — pączka składającego się z pięciu połączonych ze sobą kręgów, polanych lukrem w taki sposób, żeby wyglądały jak flaga olimpijska. Dziewczynę z cukierni zaskoczyła ta prośba, ale spytała: „A na kiedy go potrzebujesz?”. Jiang odparł: „Hm, dałoby się za piętnaście minut?”. Kilkanaście minut później dziewczyna wyłoniła się z kuchni ze specjalnym zamówieniem Jianga. Co więcej, nie chciała żadnych pieniędzy.
„Nauczyłem się, że odrzucenie to opinia” — skomentował Jiang. Jego zdaniem odrzucenie ma na nas wpływ tylko wtedy, gdy traktujemy je jako obiektywną ocenę naszej wartości.
Strach przed odrzuceniem powstrzymuje ludzi przed podejmowaniem ryzyka w pracy, wyborem niepowtarzalnej ścieżki i szukaniem swego autentycznego głosu. Gdy jednak uświadomisz sobie, że odrzucenie to tylko opinia, będziesz mógł swobodnie podążać za intuicją i pracować nad unikalnym wkładem.
Nie pozwalaj, by strach przed odrzuceniem zamykał Ci usta.
Każdej odnoszącej sukcesy osobie, jaką znam, zdarzyło się czuć, że nie nadaje się do powierzonego jej zadania — dotyczy to także liderów międzynarodowego biznesu, polityków, artystów i przedsiębiorców. Kluczem do wniesienia wartościowego wkładu i koniec końców odkrycia swojego głosu jest często zwyczajne przełamanie strachu i niepewności.
Musisz porzucić strach związany z tym, kim powinieneś być, żeby otworzyć się na to, kim możesz się stać. W ludzkiej naturze leży jednoczesna potrzeba bycia rozpoznawalnym i zakamuflowanym. Chcemy zaprezentować światu swoje unikalne umiejętności, ale głęboko w środku obawiamy się, że tak naprawdę nie jesteśmy aż tak wybitni. Te dwie siły ścierają się w naszym wnętrzu, doprowadzając do paraliżu. W efekcie pokazujemy się od na tyle wyjątkowej strony, żeby odróżniać się od konkurencji, jednak nie na tyle, żeby ją zdystansować. Podążamy za stadem, gdy to wskazane, i unikamy go, jeśli nie mamy zbyt wiele do stracenia.
Oczywiście nikt nie chce się tak zachowywać. Każdy wolałby być odważny, mieć swoje zdanie i tworzyć wybitne dzieła, mamy jednak bardzo silną biologiczną potrzebę konformizmu i względnego bezpieczeństwa.
Pomysł wyzwala w nas falę entuzjazmu, lecz ułamek sekundy później wewnętrzny surowy głos ostrzegawczy każe nam się wycofać na bezpieczny grunt. Zamiast wykonywać małe, przemyślane kroki w kierunku wskazywanym przez intuicję, postanawiamy się nie odzywać lub wymyślamy powody, dla których nasz pomysł wcale nie był aż taki dobry.
Todd Henry
Fragment książki „Głośniej niż słowa. Wykorzystaj moc swojego autentycznego głosu”, Wyd. Onepress. POLECAMY W WERSJI PRINT I E-BOOK: [LINK]