Bylejakość Internetu
.Język Internetu i nowych mediów kojarzy się z bylejakością i powierzchownością. Takie negatywnie wartościujące pojęcia bardzo się narzucają. Ale czy słusznie? Może wzięło się to stąd, że zanim zaczęliśmy masowo korzystać z Internetu, pismo maszynowe można było zobaczyć przede wszystkim w książce lub gazecie. Różne czynniki decydowały (nadal jeszcze decydują w przypadku tych tradycyjnych nośników) o tym, że teksty musiały być starannie przygotowane do publikacji. Podejście to było wyznaczane między innymi nieodwołalnością raz opublikowanego tekstu – w sensie technicznym – a także tym, że przekaz trafiający do czytelnika musiał spełniać podstawowe kryteria czytelności i zrozumiałości. Musiał być jasny, kompletny, dokładny, pozbawiony szumów w postaci niedoróbek typograficznych, błędów drukarskich i językowych.
.Rozwój Internetu sprawił, że możliwość publikowania własnych treści zeszła pod strzechy i na dodatek można to robić także anonimowo. Co zrozumiałe, wirtualna natura forów, mediów społecznościowych, blogów itp. sprawiła, że pieczołowite zabiegi redakcyjne stały się zbędne. Wpisując post na Facebooku, na forum czy gdziekolwiek indziej, każdy jego użytkownik jest swoim własnym redaktorem i pisze na miarę swoich umiejętności – co chce i jak chce. W razie nieporozumień może szybko treść usunąć, zmodyfikować, opatrzyć komentarzem albo zupełnie nie przejmować się tym, co zaszło, szczególnie jeśli publikuje anonimowo.
To anonimowość jest najsilniejszym czynnikiem stanowiącym o braku dbałości o formy językowe wypowiedzi.
Należy dodać pośpiech, słabą świadomość językową itp. Wszystkie te kwestie są zrozumiałe i absurdalne byłoby oczekiwanie, żeby pod tym względem miało się coś zmienić pod wpływem perswazji purystów.
Ta zrodzona z anonimowości bylejakość może nie jest bylejakością par excellence, lecz zupełnie naturalnym dążeniem do uniknięcia nadmiarowego wysiłku i zredukowaniem przekazu do jego cech dystynktywnych, koniecznych, umożliwiających poprawne odczytanie sensu. Można w tym upatrywać metafory współczesnej rzeczywistości, w której rozmaite rozwiązania w różnych dziedzinach, zwłaszcza tam, gdzie chodzi o zwykłą użyteczność, są opracowywane tak, aby były odporne na wszelkie błędne posunięcia czy niezamierzone, przypadkowe zachowania użytkowników, począwszy od przedmiotów użytku codziennego, poprzez aplikacje komputerowe, a skończywszy na organizowaniu i kontrolowaniu na przykład miejskiej przestrzeni publicznej. W każdym z tych obszarów widoczne jest dążenie do zwolnienia użytkownika z konieczności wykonywania mozolnych i nadmiarowych czynności (dzisiaj zalicza się do takich cyzelowanie zdań), tak aby mógł funkcjonować w sposób nieskrępowany i jednocześnie nie doprowadził do jakiegoś niepożądanego stanu, na przykład awarii urządzenia, z którego korzysta.
W potocznym rozumieniu język to nomenklatura etykietek, wokalno-grafemiczna przezroczysta magma, leksyko-składnia, którą się opatruje rzeczywistość zależnie od intencji i potrzeb komunikacyjnych. Można traktować tak język, ale to daleko idące uproszczenie. Jest on immanentną częścią nas samych – naszą konstytuantą. Przyjrzyjmy mu się, przeanalizujmy go nieco, a zobaczymy, że jesteśmy jego więźniami, i dostrzeżemy zarazem, że nie jest on wobec nas bierny – mianowicie interpretuje nas, a także interpretuje świat, który kreujemy, notabene, także przy jego użyciu. Możemy się w nim przeglądać jak w zwierciadle, chociaż trochę krzywym.
Godzimy się na całą jego współczesną bylejakość i wulgarność, którą są nasycone przekazy medialne, począwszy od Internetu, poprzez radio i telewizję, prasę, po książki, w tym literaturę piękną, która „piękna” niejednokrotnie jest już tylko w sensie genologicznym (no, ale takie czasy; jakże miałoby być inaczej?).
Zdawałoby się, że komfort polegający na rezygnacji z „ograniczającej” dbałości o dobór słów, konstrukcji składniowych, dokładności zapisu kończy się, gdy tworzymy tekst przeznaczony do publikacji, że może wtedy przywołujemy się do porządku – ponieważ mamy przyjąć odpowiedzialność za słowa i uważamy, że może i faktycznie coś tam powinno od nich zależeć. To podejście dzisiaj się dezawuuje.
Za pośrednictwem nowych mediów każdy może publikować i komentować, więc zatraciła się granica między wypowiedzią ważną, oddziałującą, publiczną a plebejską, napisaną niedbale.
Przyzwyczailiśmy się do nich i nieraz może nawet bezrefleksyjnie uwzględniamy je jako pełnoprawne głosy w jakichś sprawach, dyskusjach; polemizujemy z nimi, nawet dostosowując do nich (obniżając) ton, aby nie brzmieć zbyt sztampowo, niezrozumiale, „kulturalnie”. Skoro już natrafiamy na nie, poświęcamy im ułamek uwagi, a to znaczy, że wypowiedzi te nie są bierne, nie są poza nami – już oddziałały na nas, chociażby zajęły nasz czas, może oderwały naszą uwagę od czegoś ważniejszego, a zatem już jakoś oddziałały na współtworzoną przez nas rzeczywistość.
Język nie jest nomenklaturą i słowa nie przylegają wszystkie jednocześnie do rzeczywistości w sposób bezpośredni jak zbiór przezroczystych etykietek. Język jest raczej jak durszlak, przez którego dziurki (słowa) możemy spozierać na świat fragmentarycznie, nie widząc wszystkiego naraz, ulegając rozmaitym złudzeniom i nietrafnie interpretując przedmioty istniejące w świecie i zachodzące w nim zjawiska. Nasz obraz świata w umyśle jest rekonstrukcją; język interpretuje rzeczywistość i między innymi w ten sposób staje się rezerwuarem wiedzy, na przykład o tym, jak hierarchizujemy zjawiska, przedmioty, pojęcia i relacje między nimi. Jest tylko kwestia tego, czy zechcemy to odczytać i tę samoświadomość mieć, a może nawet coś w związku z tym zmienić w świecie, jeśli zachodzi taka potrzeba.
Rzeczywistość wpływa na język i decyduje o jego kształcie. Ale jest też tak, że za pośrednictwem języka wpływamy na rzeczywistość i wprowadzamy w niej zmiany, co zostało odkryte całkiem niedawno (w latach 60.) przez J. Austina. Dzieje się to za sprawą tzw. performatywnej (sprawczej) funkcji języka. Są to na przykład obietnice, rozkazy, prośby, deklaracje. Przykładowo związek małżeński może być zawarty tylko poprzez wyrażenie odpowiedniej deklaracji (trzeba to wyrazić za pomocą słów: Biorę sobie ciebie za żonę – nie ma innej metody wzięcia kobiety za żonę). Podobnie nadaje się imiona ludziom (np. podczas chrztu) czy nazwy obiektom. Wreszcie jedną z najważniejszych dziedzin, w których realizuje się performatywna funkcja języka, jest prawo, gdzie zmienia się przepisy, nadaje się prawa własności, wydaje się wyroki.
Ponadto w zakresie możliwości oddziaływania na stan rzeczy w świecie przy użyciu języka mieszczą się różne zabiegi perswazyjne i manipulacje, które zastosowane wobec nas mogą sprawiać, że będziemy postępować w określony sposób. Z tego też względu władza interesuje się – na swój sposób, szczególnie w państwach autorytarnych – językiem i możliwością „zatykania” kanałów, przez które sączą się niezależne przekazy, i sterowania innymi. Można za pośrednictwem języka próbować wnikać w umysły ludzi i „kazać” im myśleć w zadany sposób, „programować” ich, oddziaływać na ich wybory. W obrębie tych działań można wymienić różne zabiegi propagandowe, nowomowę (wojna to pokój, praca popłaca, a dzisiaj w warunkach destabilizacji i międzynarodowych przepychanek rosyjski minister o państwach NATO: nasi zachodni partnerzy), wreszcie cenzurę, drakońskie nakazy i zakazy, indoktrynację itp. Lepiej nie mieć w tej kwestii złudzeń. Połączenie zdeformowanego języka i zdeformowanej rzeczywistości może „działać” i prowadzić do różnych tragedii: osobistych, lokalnych, ogólnonarodowych, międzynarodowych, a nawet globalnych, o czym poucza historia.
Jeśli nasz język jest byle jaki, to rzutuje to niekorzystnie na nas samych i nasz świat.
Oddziaływania języka i rzeczywistości są obopólne i trudno jednoznacznie wskazywać, które są ważniejsze. Niemniej stara podpowiedź: Na początku było słowo – powinna dawać do myślenia. Być może jesteśmy tym, co mówimy, co komunikujemy. Być może w ten sposób stwarzamy siebie. Być może w ten sposób kreujemy kraj, z którego najlepiej uciekać.
Warto zatem mieć w sprawach języka wiedzę nieco głębszą, by widzieć, „jak to działa”, i dostrzegać, że problemy językowe to nie tylko kwestie estetyczne, etykietalne, lecz także związane z jego performatywną, działaniową funkcją.
Nasuwa się refleksja, że nastała rzeczywistość społeczno-kulturalna, w której dbałość o język nie jest istotna. W wyborze środków językowych kierujemy się zasadą minimalnego zbioru cech dystynktywnych znaku, komunikat nie musi być kompletny, liczymy na domysły, współpracę odbiorcy nad naszym przekazem. Nie szukamy najlepszego środka wyrazu, tylko minimalnego, spełniającego podstawowe kryteria, pozwalające na identyfikację sensu, który chcemy przekazać.
Znamienne są dla dzisiejszych czasów takie połączenia, jak „na komisji”, „na rządzie”, np. w kontekstach: przegraliśmy głosowanie na komisji finansów, autopoprawka stanie na rządzie. Poprawnie piszemy (mówimy): „na posiedzeniu komisji”, „na posiedzeniu rządu”. Nie wdając się w wysublimowane analizy, można zauważyć, że wyrazom „komisja” i „rząd” poprzedzonym bezpośrednio przyimkiem „na” przydaje się tu pomniejszone znaczenie, zredukowane do zwykłego zebrania, będącego czymś pospolitym. To gramatyczne ułatwienie ukazuje, jakie jest podejście nadawcy do statusu rządu i komisji, zdaje sprawę z tego, jak zwyczajne i „oswojone” są to byty dla osób, które tak ujmują je językowo.
Podobnie zdegradowanego znaczenia słowa „wybory” można się dopatrzyć w konstrukcji „iść (chodzić) do wyborów” używanej zamiast „iść (chodzić) na wybory”. Różnica jest pozornie niewielka, lecz jedną z funkcji przyimka „na” jest przyłączanie właśnie nazw spotkań, wydarzeń, w których zamierzamy uczestniczyć, takich jak wybory, natomiast „do” w tym kontekście jest już wyzbyte komponentu „uczestnictwa” i komunikuje przede wszystkim kierunek ruchu. Wynika z tego wniosek, że nasze oddziaływanie – poprzez oddanie ważnego głosu – na wynik wyborów nie jest specjalnie ważne. Ważne jest, byśmy zostali tam skierowani, byśmy tam trafili, natomiast mniejsza o to, co się tam dzieje i jaki jest cel naszego działania. Z jednej strony, być może, pokazuje to próbę nakłonienia ludzi, by w ogóle zechcieli dotrzeć do urny, ale z drugiej odbiera wyborom status ważnego aktu, sprowadza je do fizycznej czynności udania się w określone miejsce. To, co się w tym miejscu dzieje, jest już mniej ważne, tak jakby było z góry przesądzone, jaki będzie wynik wyborów. Zawiera się w tym niejako zgoda na to, że wynik i tak jest już ukartowany. Bo czyż nie mamy takiego poczucia, że nasza demokracja jest niewydolna przez to właśnie, że w trakcie wyborów nie tyle „wybieramy”, ile „zatwierdzamy” z góry ustalony układ? Może dlatego mówimy, że nie idziemy „na” wybory, tylko „do” wyborów, tak jak się idzie do kina, do teatru, gdzie pokazuje się nam wyreżyserowane widowisko, a my tylko mamy zapłacić artystom i okrasić ich występ brawami, tj. zaaprobować go.
Chociażby tylko te przykładowe wyrażenia mówią coś o naszym stanie mentalnym, o tym, jak postrzegamy sprawy państwa i społeczeństwa. Język bowiem nie jest tylko biernym narzędziem służącym do opisu rzeczywistości – jest także jej interpretatorem.
Słyszymy, jak dociera do nas nieelegancki język nagranych wypowiedzi polityków. Nie zapominajmy, że politycy mówią językiem, w który wyposażyło ich społeczeństwo. Z tych taśm wraca do nas to, czym sami się posługujemy – na forach internetowych, na portalach społecznościowych, w codziennej komunikacji.
Nie tylko my mówimy językiem, lecz także język mówi nami. W jakimś stopniu jesteśmy jego produktem: wytworem obecnego w nim systemu stereotypów, produktem ujęć rzeczywistości, wreszcie efektem sformułowanego w nim prawa.
Jest on jednym z czynników decydujących o naszej tożsamości i zarazem zupełnie realną siłą, którą można z powodzeniem wykorzystywać do kształtowania rzeczywistości społecznej i postaw członków społeczności. Wiedzą o tym spece od kampanii wyborczych, twórcy reklam, rozmaici manipulatorzy itp. „Kombinują” oni przy znaczeniach słów, dokonują przy nich drobnych zabiegów, nieraz trudno uchwytnych, którym nie poświęcamy uwagi, ale które oddziałują na nas do tego stopnia, że robimy (przynajmniej w ujęciu statystycznym) to, czego oczekują od nas ci zdeterminowani ludzie.
Są to na przykład takie znikome sprawki perswazyjne, jak SMS-owy, dość nienaturalny rozkaźnik „ślij” (zamiast „wyślij”). Nieco „grubsze” jest dotychczas obce nam użycie przyimka „od” w połączeniach typu „od marki”. Zachodzą tu niewielkie przesunięcia w znanych nam relacjach między znaczącym a znaczonym (co sprawia, że dane wyrażenia odczuwamy jako zupełnie zrozumiałe, tylko trochę dziwne czy też oryginalne), ale pod tymi drobnostkami kryją się istotne ingerencje w nasze postrzeganie rzeczywistości.
Przedrostek „wy-” w „wyślij” implikuje dokonaność, podjęcie i wykonanie pewnych czynności, które są niezbędne do tego, by najpierw powstała wiadomość, którą będzie można nadać, tj. coś trzeba najpierw zrobić, aby wiadomość mogła być „słana”. Jeśli ktoś mówi do nas „ślij”, to chce, aby nasze myśli nie oscylowały wokół problemu sporządzania wiadomości. Sugeruje to, abyśmy nie odraczali „słania”, mamy to zrobić (robić) tu i teraz – „słać” wiadomość, jakby już była gotowa, jakby nie wymagała żadnego wysiłku od nas; chodzi przede wszystkim o to, byśmy nacisnęli opcję „wyślij”. Treść wiadomości, które mają być „słane”, jest zazwyczaj maksymalnie zdawkowa, np. „GR”, abyśmy faktycznie nie musieli się męczyć przy jej wpisywaniu.
Naturalne jest dla nas, że kupujemy coś gdzieś, „od” kogoś. Kiedy marki (które są „czymś”, a nie „kimś”) uzurpują sobie prawo do przyimka „od” (w normalnym użyciu wprowadzającego nazwę osoby, od której pochodzi to, o czym jest mowa), wchodzą w buty „czyjeś” (a nie „czegoś”) i dzięki temu stają się nam bliższe, „uosobione”. Kiedy słyszymy, że coś mamy „od Google”, to brzmi to niemal tak, jakby sam zarząd korporacji zabiegał o nasze szczęście i podejmował decyzje w naszej jednostkowej sprawie. W tej nietypowej składni marka staje się „kimś” bliskim, wyjątkowym, troszczącym się o nas. Ponadto składnia ta eliminuje czasownik „kupić (kupować)”, ponieważ kupić możemy coś gdzieś od kogoś, a nie od czegoś, chyba że będziemy brnąć w to dalej i okaże się, że można też „kupić gazetę od kiosku”. Kiedy jednak skrzętnie pomija się czasownik „kupić” i pozostajemy z „mam to od L’Oréal Paris”, to „od” konotuje „dostać” – następuje oddalenie nieatrakcyjnego pola semantycznego związanego z „bólem” kupowania i wydawania pieniędzy.
Może to z pozoru nic ważnego – ot takie sobie coś, w sumie mówi się nieco inaczej o rzeczach znanych i nawet może jest ciekawiej, inaczej, milej, lepiej, fajniej. Komuś może takie sztuczki bardzo przeszkadzają, ale ten ktoś summa summarum i tak popłynie z prądem w kierunku wyznaczanym przez copywriterów, zaklinając poprawną polszczyznę i krzycząc w niebogłosy, że płynąć nie chce.
Mistrzowie copywritingu z wykorzystaniem takich właśnie ledwie zauważalnych wytrychów cichaczem włamują się do naszych umysłów i „ustawiają” w nich obszary odpowiedzialne za to, co robimy w supermarkecie czy galerii. I jeżeli ktoś twierdzi, że takie zabiegi na niego nie działają… Chyba nawet większość tak twierdzi. Dlatego marki nie żałują pieniędzy na reklamy.
Rzućmy okiem jeszcze na to, jak wygląda spotkanie języka naturalnego z językiem komputerowym na przykładzie literatury technicznej, pisanej przez programistów dla programistów. Jak radzą sobie oni z nazywaniem elementów kodu, który tworzą, i powstających w nim zależności? Otóż operują… oczywiście metaforą. Jednak chyba zabrakło czasu na wypracowanie terminologii. Potrzebne nazwy trzeba szybko skądś wziąć i przydać je tym abstrakcyjnym desygnatom, które poza kodem nikomu do niczego nie są potrzebne. Powiedzieć, że w dziedzinie programowania sięga się do metafor, to może za mało, gdyż jest to wręcz system przenośni, które dla osób zupełnie z zewnątrz mogą stanowić dziwaczny obszar, gdzie są mechanizmy z poziomami i wartościami swoich polityk, węzły mogące mieć potomków, modele drzew działające na bazie rodziców i dzieci, funkcje fabryk rejestrowane za pomocą dostawców, układy sterowane wymaganiami potomków, konsumenci kontrolek piszący wyzwalacze na podstawie udostępnionych zdarzeń itd.
Wyrazy takie, jak „klienty”, „kreatory”, „menedżery” (rodzaj męskorzeczowy lub męskozwierzęcy zamiast męskoosobowego: „klienci”, „kreatorzy”, „menedżerowie”) pokazują, że początkowo w tym obszarze była tendencja do odróżnienia tych „istot” kodowych od ludzi – klientów, kreatorów, menedżerów. Ale podobne byty zaczęły się mnożyć i może zabrakło czasu na wyzyskiwanie kreatywnych możliwości języka, aby je wszystkie ponazywać bez nadmiernego metaforyzowania, aby chociaż odrobinę się od nich zdystansować.
Przyzwyczailiśmy się do form „klienty”, „kreatory” i może jeszcze dałoby się urobić „potomki”, „konsumenty” i podobne (przeważają jednak „potomkowie” i „konsumenci”), ale chyba zbyteczna i jałowa byłaby to praca, skoro nie dało się uniknąć takich elementów, jak „dostawcy”, „rodzice”, „dzieci”. Tu już trudno o końcówki fleksyjne, które pozwoliłyby na rodzajowe zróżnicowanie tych wyrazów.
Elementy kodu nie tylko „potrafią”, „nasłuchują”, ale i „chcą”, „pamiętają”, „uznają”, „decydują się na coś”. Są i takie, które „żyją” krótko lub długo, i takie, które można „zabijać”, trafiają na „stos”. Swoją drogą, są „zabijane”, „giną”, ale raczej nie „umierają”… Bo to może byłoby nieefektywne, skoro mogą być od razu na nowo wykreowane przez kreatory, zarządzane przez menedżery, ponownie zależeć od dostawców, być w lesie, na drzewie, w (raczej nie „na”) gałęzi, reagować na zdarzenia, mieć rodziców i potomków, nasłuchiwać i oczekiwać na zabicie…
Okazuje się, że aby w pełni swobodnie opisywać skomplikowane zależności zachodzące w kodzie, najlepiej sięgnąć do językowej „nakładki” w postaci ogólnego nazewnictwa związanego z relacjami i zależnościami zachodzącymi między ludźmi, dotyczącego spraw człowieka i jego działań.
Oczywiście nomenklatura informatyczna nie jest pozbawiona terminów „natywnych”, jej właściwych, do których z kolei sięgamy, aby opisać nasze, ludzkie sprawy. Wyrażenia z tej sfery przechodzą do języka potocznego, ale chyba jednak z trudem. Zdajemy sobie sprawę z pewnego nagięcia i traktujemy żartobliwie takie użycie słownictwa komputerowego w odniesieniu do ludzi (mówimy np., że ktoś się „zresetował”).
.To tylko przelotne i niezbyt dokładne spojrzenie na sprawę tego, jak język naszych czasów, czasów Internetu i wszechobecnej techniki komputerowej, wpływa na nas i jak my wpływamy na niego. Czy to nie jest zbyt wydumane? Myślę, że nie, bo ostatecznie nomina nuda tenemus – nazwy jedynie mamy.
Tomasz Rycharski
Tekst pochodzi z wyd.9 kwartalnika opinii „Nowe Media” [LINK]