.Ostatnio, w ciszy przedwyborczej, kiedy zniknęły gadające głowy i ważkie sprawy polityczne, na wokandę powrócił temat czytania. Dowiaduję się, że połowa Polek i ponad jedna trzecia Polaków nie przeczytała w ubiegłym roku ani jednej książki, Czesi czytają czternaście razy więcej, Francuzi – siedem. Wymowna porażka. Jest źle i dlatego ruszają rozmaite akcje mające popularyzować czytelnictwo… Zastanawiam się nad tą statystyką… i nad rolą szkoły. Jestem w końcu nauczycielem i w pewnym stopniu odpowiadam za ten stan rzeczy… Czy rzeczywiście jest aż tak źle?
.Próbuję aplikować do jednej z nowo otwieranych szkół niepublicznych – bardziej z ciekawości niż z konieczności. Szkoła ma ruszyć od września w nowoczesnej formule. Stawiają na myślenie krytyczne, lekcje w całkowicie przeszklonych salach-pracowniach dających modelować się w zależności od potrzeb przedmiotu. Partnerstwo i kreatywność, wszechstronność i specjalizacja… Ale w czasie rozmowy wstępnej pada pytanie o sposób, w jaki zachęcam uczniów do czytania. Przede wszystkim własnym przykładem – mówię. Uczniowie widzą mnie z książką i w ten sposób jestem kimś autentycznym. Widzą po prostu, że czytam. Często pytają co albo dyskretnie przerywając mi czytanie, próbują nawiązać rozmowę niby o tym, co czytam… Lubią rozmawiać… Nie wiem, jakie wrażenie wywołuje moja odpowiedź, bo z kamiennych twarzy siedzących naprzeciw mnie przyszłych pracodawców nic nie mogę wyczytać. Wiem natomiast, jaka jest siła przykładu…
Może wszystko zaczyna się w domu, jednak wiele zaczyna się w szkole… Czy czytający nauczyciel to rzadkość?
Moi najmłodsi jedenasto- dwunastoletni uczniowie czytają sporo. Przekonuję się o tym na jednej z pierwszych lekcji, gdy nieopatrznie podaję w wątpliwość motywację ich czytania. Gdybyście nie musieli czytać – czytalibyście? – pytam. Ja czytam, bo lubię – reaguje z wyrzutem jedna z uczennic, zaskoczona, że mogę posądzać ją o przymus.
A czytają nie tylko zadane lektury czy polecone książki… Mają własne gusty literackie. Ja za nimi nie nadążam… Chcąc rozmawiać o ich lekturach, jestem w stanie jedynie wybiórczo je przeglądać. Jakiś czas temu proszą mnie, bym „odpuścił” ostatnią lekturę obowiązkową. Omówiliśmy przecież już pięć! Proponują omówienie czegoś z ich półki. Przecież pan wie, że czytamy, przełóżmy ją na następny rok.
Ujmują mnie tym ‘omówiliśmy’. Kiedy zaczynałem ich uczyć, mówili: ‘przerobiliśmy’ – co zawsze kojarzyło mi się z jakimś „surowcowym” podejściem do tekstu literackiego, szkołą autorytarną i wyższością ilości nad jakością… W gimnazjum jest już inaczej – tu da się zaobserwować odwrót od książki – zwłaszcza tej nakazanej – z kanonu obowiązkowego.
Ale i gimnazjaliści czytają sporo – ulegają modom i tendencjom kształtowanym przez wielkie domy książek i agencje wydawnicze, w znacznym stopniu ich wrażliwość kształtuje również kino i świat gier komputerowych – tu bywają ważne ekranizacje i wizualizacje znanych książek. Książka jest przedmiotem, po który sięga się drugiej kolejności, mając do dyspozycji grę lub ekranizację.
.Asortyment zainteresowań jest szeroki, ale można zakreślić kilka obszarów, które szczególnie interesują młodych – jednym z nich jest powrót do wrażliwości, powiedziałbym, romantycznej: pewnego gotycyzmu i frenetyzmu. Jest to moim zdaniem efekt rykoszetu – bo dziwnością, makabrą i mistyką przesycony jest wirtualny świat mediów i gier. Być może tym należy tłumaczyć sukces powieści i filmów o ludziach-wampirach i ludziach-wilkach… I wcale nie chodzi o Wlada Draculę, którego literacka legenda rozpoczęła się w XIX wieku, ale o pięknych młodzieńców i urocze dziewczęta ze współczesnego college’u, którzy w szkolnych ławach dzielą doświadczenia znane wszystkim nastolatkom i tylko niekiedy ulegają metamorfozom ujawniającym ich prawdziwą naturę…
Oczywiście człowiek mojego pokolenia stawia sobie pytanie, jakie problemy podejmuje tego typu literatura i czy jest coś więcej w jej ekranizacji poza chęcią zarobienia na widzu. Balansując na krawędzi kiczu i zapotrzebowania na określoną tematykę, buduje jednak sukces czytelniczy…
Po to jest szkoła, by tworzyć przeciwwagę sile komercji.
Kiedy zatem słyszę o sukcesie Wiedźmina – cieszę się, bo wielu z tych, którzy sięgną po komercyjną grę, sięgnie również po książki Sapkowskiego. Już mały uczeń wie, kim jest wiedźma – dzieci opisują ją najczęściej jako czarownicę z Grimmów, która na ogromnej łopacie zamierza włożyć Jasia i Małgosię do chlebowego pieca. Już sam pomysł upieczenia dzieci – makabryczny w swej formie, budzi grozę małego słuchacza i respekt przed wiedźmą. Bo czarownica może wiele: rzuca czar, zna receptury eliksirów miłosnych i takich, które zwykłego śmiertelnika czynią wiecznie młodym.
Licealista wie, dlaczego księżniczka Izolda pokochała barona Tristana. Ta, która miała być żoną króla Kornwalii, stała się kochanką jego rycerza. Tristan miał przecież przywieźć żonę dla swego suzerena, nieopatrzne wypił jednak eliksir przyrządzony według przepisów sztuki czarnoksięskiej, przyrządzony specjalnie na noc poślubną dla pięknej Izoldy i króla Marka… Bo matka księżniczki znała sztukę czarnoksięską, była wiedźmą – tą, która miała wiedzę.
‘Wied ma’ – ma wiedzę niedostępną przeciętnym śmiertelnikom. Sapkowski, tworząc postać wiedźmina, wykorzystuje przecież pomysł nienowy. Jego bohater – pogromca potworów, posiadłszy drogą szkoleń i treningów wiedzę tajemną i nieosiągalną dla zwykłego człowieka sprawność fizyczną, wyzbywszy się strachu i emocji, wyzbywszy się nawet obaw etycznych – staje się męskim aspektem rodzimej wiedźmy… i idealnym bohaterem gier komputerowych – potwornie sprawnym wojownikiem, którego posyła się do wykonania zadań niewykonalnych. Zwłaszcza, że rzecz osadzona jest w fascynującym świecie średniowiecza i egzotycznym nie do końca znanym słowiańskim folklorze… Ale liczny krąg uczniów czyta książki Sapkowskiego i nie tylko opowiadania o Geralcie z Rivii, czytają licznych polskich i obcych autorów powieści, dla których inspiracją byli klasycy gatunku. Niektórzy z nich, tak jak Tolkien, Levis, czy Ursula Le Guin – weszli nawet do kanonu lektury szkolnej… Lecz z lekturą szkolną już tak jest – uczeń czuje opór i to rolą nauczyciela jest ten opór niwelować – pokazać tekst przez okular pasji czy reinterpretacji… Bo uczniowie czytają i oglądają – niekoniecznie w oficjalnym nurcie…
Świat bez książek istnieje – istnieje paradoksalnie w literaturze! Książka jest niebezpieczna – uczy myśleć, wtedy gdy inni mają to robić za nas; czyni wrażliwym w świecie, który wrażliwość próbuje zunifikować.
Współczesny młody człowiek nie wyobraża sobie życia bez mediów. Ale kiedy pytam uczniów o telewizję (nawet tych najmłodszych) okazuje się, że niewielu z nich ją ogląda, mało mają czasu na siedzenie przed telewizorem. Wolą raczej ekran komputera i Facebooka.
Ogromne telewizory, ciekłokrystaliczne czy plazmowe ekrany zajmujące przestrzeń całych ścian – podwieszane albo symulujące kino są domeną raczej ludzi dojrzałych – którzy chcą „porządnie” coś oglądać; to pokolenie rodziców i dziadków wypełnia czas oglądaniem telewizji – niektórzy z nich zapomnieli już o kineskopowych odbiornikach… Ray Bradbury, pisząc o mieszkaniach, w których poszczególne ściany tworzą ogromne telewizyjne ekrany zamykające widza w trójwymiarowej przestrzeni tworzącej pozory rzeczywistego spotkania z innymi ludźmi wydaje się profetyczny w swoich wizjach.
Ludzie nie mogą już żyć bez „rodzinki”, która z ekranu telewizyjnego przemawia do nich. A ci z „rodzinki” tak są absorbujący i tak przekonujący, że na rozmowy między sobą nie mają już czasu… „Zamek błyskawiczny zastępuje guziki, a człowiek już nie ma nawet czasu, by myśleć, ubierając się o świcie…” – mówi jeden z bohaterów książki Bradbury’ego.
Informacja podawana szybko, trafnie i zwięźle. Obraz nasuwający ocenę – to domena telewizji. Lektura jest niepotrzebna. Z drugiej strony znam rodziców swoich uczniów – są to ludzie pracujący wiele godzin dziennie, dzielący między sobą obowiązki zawodowe i domowe, pracują niekiedy tak długo, że na niewiele dodatkowych działań jest czas. Telewizja gdzieś w tle informuje o tym, co się wydarzyło, na refleksję nie ma już czasu, a co dopiero na książkę. Ośmiogodzinny dzień pracy istnieje tylko w teorii… Dojmująca codzienność nie sprzyja czytelnictwu.
Wśród rodziców moich uczniów większość to ludzie, którzy naprawdę inwestują w swoje dzieci… A inwestować to znaczy znajdować środki na dodatkowe zajęcia, czyli pracować więcej i intensywniej. Jeśli oni nie czytają, nie oznacza to jednak, że nie czytają ich dzieci… Być może Czesi i Francuzi czytają więcej, ja nie oceniałbym tego w kategoriach liczb – w końcu należymy podobno do najbardziej zapracowanych społeczeństw Europy… Mówi się, że przykład idzie z domu, ale pokolenie ludzi, których dzieci mają dziś lat kilkanaście, to pokolenie ludzi naprawdę zapracowanych… „Opróżnij teatry pozostawiając tylko klaunów i wstaw do pokojów szklane ściany, po których migają piękne barwy jak confetti czy krew…” – mówi dalej wspomniany wyżej bohater. Dbać o treść i o jakość – może na tym polegać powinna rola telewizji w czasach zmierzchu książki.
To dobrze, że telewizja prócz komercyjnych programów propaguje również czytelnictwo, więcej w niej jednak chyba „rodzinki” ze wspomnianej powieści Bradbury’ego.
.To, że ludzie chcą przyjść nocą do bibliotek, świadczy może o tym, że chcą się spotkać i porozmawiać, i być razem, i może naprawdę „poczuć” książkę… Jest w tym coś elitarnego i spektakularnego… Może jednak żyjemy w czasach renesansu książki i czytelnictwa? Wbrew statystykom… Bo nie o ilość chodzi… Książka zawsze była domeną nielicznych, w każdych czasach znajdowała się w opozycyjnej mniejszości… Tych oczytanych, czytających i obnoszących się z książkami zawsze było mniej… I tak chyba pozostanie. Popularności książki nie liczy się w liczbach, ale w postawach i śladach, jakie pozostawia w pokoleniach czytających.
Roland Maszka