
„Andiam! Andiam! Don, din, don!”
Zastanawiam się, do czego Donaldowi Tuskowi potrzebny jest ten teatr. Niby wszystko odbywa się tak, jakby miało być naprawdę, a przecież w całym spektaklu nie ma ani jednego aktora, który nie byłby świadom, iż uczestniczy w teatralnym przedstawieniu – pisze Jan ROKITA
.Wiedzą o tym różni poważni ludzie, znawcy prawa i uniwersyteccy profesorowie, którzy udają, że aprobują albo krytykują nową, bardzo ważną ustawę. Wiedzą to dziennikarze, wgłębiający się w szczegóły tej przełomowej ustawy i informujący o nich swoich słuchaczy bądź czytelników. Wie minister sprawiedliwości, który z całą urzędową powagą opowiada, iż wreszcie teraz doprowadzi do „przełamania obecnego impasu w sądownictwie oraz przywrócenia obywatelom prawa do niezależnego i bezstronnego sądu”. A ten w swoim udawaniu posuwa się nawet tak daleko, iż zapewnia nas z całą solennością, iż w dobrej wierze będzie chciał przekonać prezydenta Karola Nawrockiego do podpisania swojej ustawy. No i przede wszystkim: o tym, iż wszystko to jest fikcją, wie najlepiej główny pomysłodawca i reżyser całego tego teatru absurdu – premier Donald Tusk.
Od niepamiętnych czasów, czyli co najmniej od antycznych Aten, wiadomo dobrze, iż polityka jest blisko spokrewniona z teatrem, ale pomimo to obie te sfery oddziela w gruncie rzeczy chiński mur. Tak polityka, jak i teatr dzieją się na publicznej scenie, na której występują aktorzy odgrywający role, z których nie wolno im wyjść aż do chwili, kiedy opadnie teatralna kurtyna.
Niestety, we współczesnym teatrze często widzimy beznadziejnych, upadłych aktorów, którzy miast grać wyznaczone im przez autora role, mają teraz podczas spektaklu wywoływać awantury z widzami, gdyż spektakl wtedy przeradza się w skandal i może liczyć na wyprzedane bilety. Ale równie często we współczesnej zepsutej polityce mamy do czynienia z beznadziejnymi, upadłymi politykami, którzy z podniesionym dla celów reklamy głosem obwieszczają na scenie swoje wielkie czyny, świadomi tego, że naprawdę stoją w miejscu, a ich czyny to nic innego, jak teatralna fikcja. Tak właśnie jak w klasycznej operze, np. w pierwszym akcie Pajaców Leoncavalla, gdzie chór, stojąc w miejscu, śpiewa z werwą: „Andiam! Andiam! Don, din, don!”.
Idzie mi oczywiście o ogłoszony właśnie z przytupem przez rząd projekt ustawy o rzekomym „przywracaniu praworządności”.
Po dwóch latach rządów ekipa Tuska najwyraźniej przypomniała sobie, iż skala zamętu, jaki posiała dotąd w wymiarze sprawiedliwości, jest już tak nieznośna, że coś stanowczego w tej mierze należałoby w końcu uczynić. Ale nie wiedzieć czemu, zdecydowano się na długą, wieloaktową, choć raczej kiepskiej jakości operę, a nie na realną politykę. Choć z dotychczasowego sposobu działania prezydenta Nawrockiego, choćby z jego rosnącego dystansu do PiS-u, widać, że pole dla sensownej polityki właśnie mogło się zacząć otwierać. Teraz jednak komunikat ze strony głowy państwa jest dla każdego czytelny: „Minister Żurek nie pokazał, iż jest partnerem do rozmowy dla prezydenta”. Jeśli zatem projekt Żurka nie przepadnie w rezultacie jakichś konfliktów koalicyjnych, to zginie przez weto prezydenckie. Nie ma zatem żadnego znaczenia to, co jest w nim napisane, i szkoda każdej minuty na dowodzenie, iż nie idzie tu o żadną naprawę sądów, ale tylko o powrót awantury o sądy. Scena teatralna jest przecież po to, aby aktorzy poruszyli nas jakąś tragiczną czy komiczną intrygą, a nie po to, by rzeczywiście odmieniać otaczający świat.
.Wracam zatem do postawionego na wstępie pytania. Skoro nieistotne jest to, co Żurek napisał w swojej ustawie, to prawdziwe pytanie brzmi: po co Tusk kazał mu to napisać i rozpocząć całe to udawane przedstawienie ze znanym każdemu finałem?
I choć ciężko jest analizować teatr, który tylko udaje politykę, to jednak obywatelskie sumienie domaga się szukania jakiejś politycznej racjonalności nawet tam, gdzie ją doprawdy trudno znaleźć. Dlatego każda z trzech „racjonalizujących” hipotez, jakie tu stawiam, rodzi także u mnie poważne wątpliwości.
Scenariusz najbardziej logicznie spójny, ale zarazem politycznie najbardziej radykalny, jest taki, że Tusk zdecydował się na frontalną i siłową próbę rozprawy z prezydentem. Uchwali zatem „wojenną” ustawę Żurka, po drodze opornego Hołownię zastąpi w sejmie uległym Czarzastym i temu ostatniemu każe podpisywać do publikacji ustawy wetowane przez prezydenta. A sejm i rząd przyjmą uchwały (podobne do tych, które przyjęły co do Trybunału Konstytucyjnego), że weta Nawrockiego są nielegalne, bo ich celem jest uniemożliwienie „przywrócenia praworządności”. Jest jasne, że przeciw takiej hipotezie przemawia polityczna słabość i strach Tuska, bo przecież aby zrobić prawdziwy „coup d’état”, to trzeba być przywódcą silnym i niestrachliwym.
Hipoteza druga jest polityczne bardziej realistyczna i zdaje się, że podziela ją wielu obserwatorów polskiej polityki. Ustawa Żurka – jest niczym ostrzał artyleryjski, który psychologicznie jest Tuskowi potrzebny przed zaplanowaną ofensywą. Będzie więc wielka propaganda na temat doniosłości i społecznej dobroczynności projektu mającego wylać z posad parę tysięcy sędziów i rozbić Sąd Najwyższy. A gdy Nawrocki go zawetuje, Żurek z rozkazu Tuska ruszy z procesami karnymi, wytaczanymi przez jego prokuratorów tym sędziom mianowanym za prezydentury Dudy, którzy odważą się orzekać w jakichkolwiek sprawach sądowych. Wtedy, jako przestępcom, którzy będąc nie-sędziami udają sędziów, będzie można im znosić immunitety i stawiać ich przed prokuratorami. Żurek ma już doświadczenie z takim pomysłem, bo nim jeszcze został ministrem, to uruchomił takie oskarżenia przeciw sędziom, którzy zaszli mu za skórę w najzupełniej prywatnych sprawach. Przyznaję, że nie całkiem się to wszystko trzyma kupy, no bo jeśli Tusk chce na serio siłą usuwać z urzędu tysiące sędziów i na serio nie boi się katastrofalnych spadków w słupkach własnej popularności, to po co miałby czekać na to z ustawą, o której wie, że nigdy nie wejdzie w życie?
Prawdę mówiąc – niestety – najbardziej prawdopodobna zdaje mi się hipoteza trzecia. Wewnętrzny rozkład władzy Tuska posunął się już tak daleko, że premier przestał myśleć w kategoriach realnej polityki, a tylko próbuje reżyserować fikcyjne widowiska operowe. I niczym jakiś rozemocjonowany Krzysztof Warlikowski właśnie wymyślił sobie scenariusz operowy, na poły komediowy, a na poły dramatyczny, z Żurkiem w głównej roli, mającym odegrać rolę budzącego postrach czekisty. Dziać ma się w kolejnych aktach opery, że aż hej, bo też i scenariusz fabularny kolejnych aktów jest gęsty i nabrzmiały awanturami.
.Na końcu, gdzieś w okolicach prezydenckiego weta, nastąpi scena kulminacyjna, w której na scenę zostanie wpuszczony cały chór, wszyscy aktorzy, zza kulis będą walić pioruny, a na suficie błyskać światła. Tak jak w Pajacach, wszyscy – może nawet wraz z częścią publiczności – zaśpiewają raz jeszcze: „Andiam! Andiam! Don, din, don!”, niczym jakąś pieśń rewolucyjną. No a potem w operze Tuska opadnie kurtyna, wyjdziemy z teatru i zorientujemy się, że z sądami nadal jesteśmy w punkcie wyjścia. No ale przynajmniej przez pół roku mieliśmy jakieś emocjonujące zajęcie.
