Prof. Jacek HOŁÓWKA: Polityczne nieporozumienia

Polityczne nieporozumienia

Photo of Prof. Jacek HOŁÓWKA

Prof. Jacek HOŁÓWKA

Filozof i etyk, profesor nauk humanistycznych związany z Uniwersytetem Warszawskim. Autor m.in. Relatywizm etyczny, Wybrane problemy moralne współczesności, Etyka w działaniu.

Ryc. Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Filozofia polityki nie jest nauką ścisłą. Jednak jej wiarygodność, choć nie całkiem ścisła, może być inspiracją dla wielu innych teorii w naukach społecznych – pisze prof. Jacek HOŁÓWKA

.Od czasu, gdy Rosja podjęła próbę wyrwania Ukrainie czterech regionów i przyłączenia ich do własnego kraju, specjalnego znaczenia nabrały rozważania dotyczące napięcia politycznego, usuwające w cień interpretację zasad współżycia utrzymanych w duchu „wzorów kultury” rekonstruowanych przez Franza Boasa, Ruth Benedict i Margaret Mead. Dziś ważniejsze wydają się teorie gwałtownych przemian. Twórcami takich właśnie teorii byli przede wszystkim Oswald Spengler, Hannah Arendt i Chantal Delsol. Ich pisma lepiej odpowiadają na pytanie, dlaczego polityka międzynarodowa pozostaje działaniem głęboko konfliktowym i niestabilnym, niż jakiekolwiek rozważania antropologów kulturowych. I lepiej niż te rozważania tłumaczą, jak to jest możliwe, że wielomilionowe społeczeństwa biorą udział w wyścigu zbrojeń. Czy one w ogóle nie stawiają sobie pytania, co się może zdarzyć, gdy zwycięzca już stanie na krawędzi wulkanu? Czy można przyjąć, że będzie tam stał samotnie, czy że będzie raczej starał się wskoczyć do czeluści i pociągnąć za sobą innych? I bezczynność, i obopólne zniszczenie nie mają sensu. Przyznajmy, że taka desperacja pojawiała się tylko w eseistyce politycznej lub w literaturze pięknej. Nie było jej w filozofii ani w teorii politycznej. Możemy o niej czytać u Szekspira lub Nietzschego, ale nie u trojga autorów wymienionych wyżej.

Zacznijmy od Szekspira. Hamlet odkrywa, że narzucający mu się Poloniusz jest nie tylko namolnym durniem i naciągaczem, ale przede wszystkim szpiegiem i fantastą. Wmawia Hamletowi, że jedna chmura na niebie przypomina kunę, jeszcze inna wieloryba. Tymi dyrdymałami chce Hamleta pomieszać i pogubić. To jeszcze można by było jako tako znieść, ale nagle Hamlet nabiera pewności, że Poloniusz go szpieguje na żądanie jego stryja, który wcześniej zabił mu ojca. Ta myśl wywołuje piorunujące olśnienie. To zdrajca i morderca. Teraz już nic Hamleta nie powstrzyma. To ten drań miałby teraz zostać jego teściem? Za żadne skarby. Gdy widzi, że to nie wiatr porusza kotarą, tylko coś żywego tam się wierci, dobywa szpady i dźga na oślep. Woła, że to szczur tam się miota, i kłuje na ślepo. Za zasłoną chował się oczywiście Poloniusz, ale już ostatni raz szpiegował Hamleta. Teraz już Poloniusza nie ma. Dostał to, na co zasłużył. Ale nie będzie też małżeństwa z Ofelią. Nie bierze się za żonę córki ubitego wroga. Hamlet ma żal do Boga za to, że najpierw pozwolił, by stryj zabił mu ojca, a później spokojnie patrzył, jak oszust mu raił zalęknioną własną córkę. Teraz Poloniusz już zapłacił za swój cynizm i wyrachowanie. Ale czy ta śmierć była konieczna? Odpowiedź na to pytanie znajdziemy w Królu Learze, gdzie inna niewinna postać, Kordelia, jest lekceważona przez wszystkich i cierpi odrzucenie przez ojca. Kto jej pomoże? W otoczeniu Leara jest niewielu przyzwoitych ludzi. Ona, cichy i potulny głuptasek Tomek i może Gloster. Tylko ten ostatni lituje się nad losem Tomka i oddaje mu całe swe pieniądze (akt czwarty, scena pierwsza): „Masz tu trzos, weź go ty, którego nieba zgięły pod brzemię wszelkich upokorzeń. Bądź ty szczęśliwy przez to, żem ja biedny. – Czyńcie tak zawsze, bogowie; niech człowiek opływający w dostatki, syt uciech i nieczujący, nagle moc waszą poczuje”. Czy wobec milczenia bogów Gloster ma inne rozwiązanie?

Innego wyjścia szuka też Nietzsche i też nie znajduje żadnego. Pisze w Wiedzy radosnej, że rządzą nami szaleńcy i szubrawcy. Rządzą głupio, ale pretensje mają do Boga, a nie do siebie. Chyba jacyś postmoderniści? Chcieliby widzieć raj na ziemi. Ich zdaniem Bóg powinien być wszechmocny, sprawiedliwy, racjonalny i zawsze usłużny. Tymczasem zamiast piorunem pokarać durniów i złoczyńców, domaga się od nas – ludzi porządnych, ale przeciętnych – ustępliwości, łagodności i poświęcenia. To przez bezczynność Boga warchoły są pewne siebie, a ludzie dumni i odpowiedzialni muszą stawać po wielekroć do walki o swe prawa i o swoje szczęście. To przez Niego gubią sumienie, tracą szacunek do przyjaciół, niszczą szansę pokojowego życia z innymi. Boska bezczynność ośmiela zawadiaków, i ci, rzekomo w naszym imieniu, postanawiają wreszcie powiesić Boga na Krzyżu. W ten sposób to my sami pośrednio zabiliśmy Boga – twierdzi Nietzsche. Czy naszym powszechnym powołaniem ma być stałe chronienie Boga przed bluźniercami i zbrodniarzami? To byłoby piekło na ziemi. Tego się ścierpieć nie da. Ale jeśli nawet przyznamy, że w oskarżeniach literackich jest pewna logika, to jedynie może to być logika inspiracji, ale nie logika zrozumienia.

Przejdźmy zatem do realnych przyczyn morderczego zacietrzewienia między mocarstwami. Czy lepsze wyjaśnienie tej postawy znajdziemy u filozofów i antropologów zajmujących się przyczynami konfliktów niż u poetów i dramaturgów, którzy raczej ilustrują zło, niż je wyjaśniają? Skupmy uwagę na trojgu wspomnianych już autorach: Oswaldzie Spenglerze, Hannah Arendt i Chantal Delsol. To oni trafnie przekonują, że prawdziwym powodem głębokich kryzysów politycznych i obniżonych standardów rozwagi politycznej jest bezmyślny sceptycyzm moralny. To ich wspólne założenie jest jednak wzmacniane osobnymi ciekawymi uzupełnieniami. Spengler dodaje, że powodem nieracjonalnej kolektywnej nienawiści są chorobliwe ambicje rządzących. Arendt twierdzi, że tym powodem jest bezmyślne niszczenie postawy szacunku dla autorytetów. Delsol uważa, że wzrost brutalizacji w życiu społecznym jest następstwem płytkiego rozumienia zobowiązań religijnych. Chyba wszyscy troje mają chyba racji i nie powinniśmy odrzucać ich przestróg pod pretekstem, że są zbyt abstrakcyjne. Może są abstrakcyjne, ale to tylko znaczy, że pewne nieszczęścia mają abstrakcyjny i nieprzewidywalny przebieg. To by się chyba zgadzało.

W 1917 roku, czyli pod koniec pierwszej wojny światowej, gdy militarna pozycja Niemiec była już poważnie nadwieruszona, Spengler wyraził we wprowadzeniu do Zmierzchu Zachodu swe zdumiewające pragnienie: „Chciałbym jeszcze wyrazić życzenie, by ta książka mogła stanowić skromne choćby pendant do militarnych sukcesów Niemiec”. Te słowa brzmią dziś naiwnie i trochę wyzywająco. Wtedy były wyrazem niezachwianej wiary w moc tradycyjnej kultury. Jednak podobnie jak Spengler, myślał w tym czasie Tomasz Mann (co znajdziemy w jego Rozważaniach człowieka apolitycznego) i tysiące innych porządnych Niemców owej epoki. Nawet jeśli ich ojczyzna przegra wojnę, to przywiązanie do wysokich zasad rzetelności i poświęcenia pozostaną nieomylnym wyznacznikiem właściwej drogi dla reszty Europy. Przecież nie było nigdy bardziej prawdziwych romantyków niż tradycyjni Niemcy. Czy oni wszyscy byli w błędzie? Jeśli nawet byli, to będziemy musieli pogodzić się z faktem, że tak wielcy ludzie, jak Nietzsche, Spengler i Mann, potrafią popełniać wielkie błędy. Co nam wtedy zostanie? Postmodernizm?

Choć więc nadzieja Spenglera brzmi dość patetycznie, to wcale nie znaczy, że powzięta została lekkomyślnie. Niemcy XIX-wieczne miały piękną tradycję szacunku dla zasad i dla poczucia honoru. I Spengler słusznie argumentuje, że odkrycie tych zasad jest możliwe tylko wtedy, gdy kierować nami będzie „jedynie historyczna metoda Goethego”. Nie pisał „jedyna” historyczna, tylko „jedynie” historyczna. Czyli nie jedyna spośród wielu, ale ta, która jest wyłącznie oparta na historii, pokazuje, jak z samej historii można wyprowadzić jej sens, z historycznych faktów, a nie z politycznych dokumentów, praw rynku i deklarowanych albo skrytych motywów. Jak można by to zrobić? Tak jak robi to dobry autor dramatu scenicznego. Przez zasugerowanie i rozpatrzenie alternatywnych biegów wydarzeń. Prosty namysł nad innym możliwym przebiegiem wypadków wyjaśnia bardzo wiele i ma zastosowanie do politycznych konfliktów na świecie i na scenie. To w tym sensie sztuka pokazuje prawdę i tak rozumiał Goethe historię. Dobry dramaturg lepiej rozumie przebieg wydarzeń politycznych niż psychologowie, politycy i dowódcy wojskowi. Niestety, „pozycja Goethego w zachodnioeuropejskiej metafizyce nie doczekała się jeszcze choćby najmniejszego zrozumienia” – pisze Spengler swym patetycznym stylem. I próbuje to jakoś naprawić. Twierdzi, że jedno zdanie u Goethego antycypuje i nieomylnie wykłada cały sens teorii stworzonej przez niego samego sto lat później – filozofia zawiera się w jednym zdaniu Goethego: „Świat jest tyle wart, ile warta jest myśl geniuszy składających się na każdą epokę”. A geniuszy znajdował Goethe głównie wśród literatów i historyków. Ludzkość jako całość nie potrafi sama wybrać sobie swej przyszłości, ale potrafi rozpoznać, kto jej przyszłość najlepiej ujmuje, i czasem nawet gotowa jest takim wizjonerom zaufać. Dlatego właśnie ufamy geniuszom. Oni noszą znamię boskości, a „boskość działa w żywym, a nie w martwym; objawia się w stawaniu i przemianie, nie zaś w skostnieniu tego, co się stało”. Lepszych rozwiązań politycznych niż chłodna obserwacja świata i naukowy rozsądek dostarczają nam intuicja i zmysł dramatyczny.

Na tym właśnie założeniu Spengler buduje swoją teorię, która głosi, że „istnieje tylko historia personalna, przeto i personalna polityka. Nie ma politycznie uzdolnionych ludów. Co wyróżnia Anglików jako naród – to tradycja zaufania. Polityczne uzdolnienie rzeszy ludzkiej nie jest niczym innym jak zaufaniem do kierownictwa”. Czyli cały świat polityki to realnie odgrywany teatr walki o władzę. Przywódcy polityczni albo potrafią zachwycić swymi słowami i czynami, albo po prostu nie nadają się do swej roli. Władcy ponurzy i z wykrzywioną gębą, kłótliwi i nieuczciwi, nie powinni mieć wstępu na scenę polityczną. To są sceniczni partacze. Jeśli chcą wziąć w swe ręce los całego kraju, muszą wcielić się w rolę bohatera, czyli człowieka budzącego szacunek i stwarzającego nadzieję. Polityka kompromituje swych wykonawców lub zmusza ich do wielkości. Oni sami wybierają swój los.

Polityka jest jednak trudnym zadaniem, ponieważ nikt nie wie, czy występuje w roli prekursora, naśladowcy, czy zbędnego intryganta. Tu – ściśle rzecz biorąc – Spengler odchodzi od swego zafascynowania Goethem i od twierdzenia, że o wszystkim decydują tylko jednostki. Wielkie znaczenie mają też przypadek i nieprzewidziane okoliczności. Czyli znów – jak w teatrze. Polityka musi mieć swój scenariusz, ale musi też uwzględniać okoliczności nieprzewidywalne. To jest też myśl inspirowana Goethem. Metoda „jedynie historyczna” jest metodą retrospektywną. I wreszcie Spengler dodaje ostatnie uzupełnienie. W historii jest jak na scenie: oprócz jednostek i dobrego tekstu działa jeszcze „pseudomorfoza”.

Spengler wziął ten termin z mineralogii wulkanicznej. „W warstwie skalnej tkwią kryształy jakiegoś minerału. Powstają szpary i rysy, sączy się woda i wymywa stopniowo kryształy, tak że pozostaje tylko pusta forma. Później następują wybuchy wulkaniczne, które rozsadzają górę. Rozpalone masy wylewają się, krzepną i również się wykrystalizowują. Ale nie mogą tego czynić w swojej własnej formie; muszą wypełniać formy istniejące, i tak powstają zafałszowane formy, kryształy, których wewnętrzna struktura zaprzecza budowie zewnętrznej. […] Mineralogia nazywa to pseudomorfozą”. Historia się powtarza, tylko zawsze w sposób zagadkowy i nieprzewidywalny dla jej wykonawców. Lepiej więc za władców brać sobie ludzi rozważnych i uczciwych. A także zdolnych do stawienia czoła wyzwaniu, które przyjęli, choć zwykle nie będą wiedzieć, czy wystąpią w roli prekursora, czy naśladowcy, a więc czy będą tworzyć nowy świat polityczny, czy tylko będą uczestniczyć w pseudomorfozie.

Pierwsza wielka pseudomorfoza objawiła się pod Akcjum – twierdzi Spengler. Wtedy, w roku 31 n.e., w kulminacyjnej fazie wojny domowej w Cesarstwie Rzymskim stanęły przeciw sobie dwie armie, przewożone na pole bitwy na okrętach. Nie było to zresztą pole bitwy, tylko akwen, Zatoka Ambrakijska na morzu Jońskim. W zatoce schronił się Marek Antoniusz, wracający z Egiptu i zmierzający do odbicia władzy w Rzymie. Obok niego na własnych statkach płynęła Kleopatra, władczyni Egiptu, gotowa teraz dzielić z nim władzę w metropolii. To była istotnie wyjątkowa chwila w historii Europy. Mogło powstać olbrzymie państwo rozciągające się od Syrii, przez północną Afrykę do zachodnich granic cesarstwa Rzymskiego, czyli do kraju Franków i kraju Anglików. Przeciwko tej wielkiej flocie wystąpił Oktawian August, dowódca mniejszej liczby okrętów, ale jednostek większych i bardziej niebezpiecznych w przypadku walki przez taranowanie dziobem. Oktawian był obrońcą dotychczasowych granic Rzymu i jego stałej polityki podboju i osadzania italskich strażników, czyli polityki odkrawania plastrów salami pod dyktando metropolii. Oktawian zablokował wejście do Zatoki Ambrakijskiej i wydawało się, że zechce wziąć osaczonych głodem. Ale to nie było łatwe, ponieważ wojsko egipskie korzystało z zaopatrzenia lądowego, i na swych lekkich okrętach czuło się w zatoce bezpiecznie. Liczyło na łatwe zwycięstwo. Spodziewało się walki przypominającej osaczenie niedźwiedzia przez wilki.

W tej sytuacji Oktawian ani myślał wpływać do zatoki i wolał rozegrać bitwę na pełnym morzu. Dążył do szybkiego rozstrzygnięcia konfliktu. Gdy się porównywało rachuby obu dowódców, musiało się dojść do wniosku, że Oktawianowi zależy na pośpiechu, a Antoniuszowi nie. Odwlekanie starcia było dla Antoniusza korzystniejsze. Takie rozważania są podstawą strategii wojennej. Także przewidywanie tego, co planuje przeciwnik, jest podstawą strategii wojennej. Wreszcie symulowanie oczekiwanego przebiegu bitwy zgodnie z założeniami przeciwnika jest też podstawą strategii wojennej. I tym ostatnim fortelem posłużył się Oktawian. Udał, że atakuje, i zaczął wprowadzać okręty do zatoki. Jego flota została natychmiast zaatakowana i pozornie przestraszona zaczęła się wycofywać z pułapki. Wojsko Antoniusza jakby czekało na taki ruch. Rzuciło się w pościg i dało się wywieść na pełne morze. Gdy Kleopatra to spostrzegła, zrozumiała, co się dzieje, w jednej chwili odkochała się w swym narzeczonym i nakazała swej flocie natychmiast płynąć w stronę Egiptu. Antoniusz pozostał sam ze swym pokonanym wojskiem. Dla zachodniego Rzymu to może nie miało większego znaczenia, ale dla wschodniej części cesarstwa było to epokowe wydarzenie, z zasadniczymi następstwami na wiele stuleci. Klęska Antoniusza zwiastowała koniec wolnego osadnictwa na Wschodzie i trwałe zwycięstwo zmilitaryzowanego stylu rządzenia na Zachodzie. To był koniec wschodniej, liberalnej kultury hellenistycznej.

Spengler pisze: „Pod Akcjum nienarodzona jeszcze kultura arabska stanęła naprzeciw sędziwej cywilizacji antycznej. Chodziło o triumf ducha apollińskiego przeciw magicznemu, bogów przeciw Bogu, pryncypatu przeciw kalifatowi. Zwycięstwo Antoniusza uwolniłoby duszę magiczną; jego klęska wtłoczyła magiczny obraz w sztywne ramy cesarstwa”.

Marek Antoniusz stał się epigonem kultury swobodnego rozwoju lokalnych społeczności i jednocześnie prekursorem słabego politycznie, lecz silnego obyczajowo i religijnie represyjnego despotyzmu. Tak właśnie działa pseudomorfoza. Jej skutki mogą się ujawnić po wielu wiekach. Dopiero pięćset lat po bitwie pod Akcjum powstał islam i znalazł już gotową formę, w którą można było wlać ideologię poddaństwa duchowego i obyczajowego. Spengler twierdzi nawet, że nie tylko kultura islamu, ale też kultura rosyjskiego poddaństwa ujawniła się jako odległy skutek bitwy pod Akcjum.

W roku 1917 roku pisał: „Prymitywny caryzm moskiewski jest jedyną formą, która jeszcze dzisiaj odpowiada potrzebom rosyjskości. Ale w Petersburgu uległ on wypaczeniu, przybierając dynastyczną formę zachodnioeuropejską. Spontaniczna orientacja na święte Południe, na Bizancjum i Jerozolimę, która tkwiła głęboko we wszystkich prawosławnych duszach, przekształciła się w światową dyplomację nakierowaną na Zachód”. A wraz z dyplomacją uwolniło się pragnienie do prowadzenia podbojów na Zachodzie. Już trzy lata później Rosjanie dali dowód, że absolutnie nie chcą się dać zamknąć na Wschodzie, tylko wolą żyć na Zachodzie, ale żądają, by Zachód podporządkował się ich planowi rozwoju społecznego i ich administracji wojskowej. Czyli marzyła im się kolejna pseudomorfoza. Chcieli przyjść na gotowe i zagnieździć się na czyjejś ziemi. Zatrzymani zostali w 1920 roku pod Warszawą. Czy na zawsze? Zobaczymy, jeśli przetrwamy.

Co o tym myśli Arendt? Jej wyjaśnienia nie są historyczne, tylko funkcjonalistyczne. W eseju zatytułowanym Autorytet odróżnia trzy sposoby sprawowania władzy. Należy odróżniać systemy tyrański, w którym rządzi despota; autorytarny, w którym rządzą ludzie z autorytetem, i totalitarny, w którym rządzą tłumy nienawidzące postawy opartej na szacunku.

Arendt pokazuje, jak konflikty, które przeżywaliśmy w ubiegłym stuleciu i które nadal piętrzą się przed nami, biorą się z niemądrej tendencji do przeciwstawiania sobie liberalizmu i despotyzmu; swobody działania i podległości, możliwości decydowania o sobie i konieczności ulegania przymusowi. Ten dualizm jest głęboko mylący, gdyż sprawia wrażenie, że demokracja jest gwarantem politycznej autonomii, osobistej i grupowej. To jest gruby błąd, piętnowany jeszcze przez Johna Stuarta Milla, który ubolewał, że w USA możliwe jest zaszczucie kandydata na prezydenta kraju tylko z tego powodu, że jest mormonem, a lokalna większość nie godzi się na kandydowanie osób takiego wyznania do funkcji prezydenta republiki. Ponadto od czasu rewolucji francuskiej przyjęło się uważać, że zasadniczy problem ustrojowy rozwiązuje się przez połączenie konstytucji liberalnej z zasadą równych, wolnych wyborów. To jest nie najgorsza namiastka, ale to tylko namiastka. Liberalizm plus demokracja nie gwarantują jeszcze rządów uwolnionych od działania zachłannych fakcji (to jest zresztą termin używany przez amerykańskich ojców założycieli, ale nie przez Arendt – o ile wiem) i tajnych koterii. Trzeba zatem odróżnić dwa pytania: jaki zakres ludzkiego życia ma być objęty przez politykę (i to jest sprawa liberalizmu i fakcji) oraz w jaki sposób sprawujący władzę będą powoływani na swe stanowiska (to jest sprawa legalizmu i demokracji). Jest jednak grubą naiwnością zakładać, że rozwiązanie jednego z tych problemów automatycznie podsuwa właściwe rozwiązanie drugiego. Tak jest tylko w przypadku pełnej anarchii i pełnego despotyzmu.

Dla Arendt terminem podstawowym w filozofii polityki jest autorytet, czyli dobrowolne uznanie czyjejś kompetencji i dobrej woli, bezstronności i bezinteresowności. Tylko takim ludziom gotowi jesteśmy nadać uprawnienie do sprawowania władzy nad nami. Pozostałym nie. Pisze o tym w eseju Autorytet. Jeśli jakieś społeczeństwo nie ma naturalnej gotowości do poddania się władzy ludzi kompetentnych i życzliwych, to po prostu jest niezdolne do życia politycznego. Ma mentalność dziecka, rebelianta lub łupieżcy. Brak mu „auctoritas”, czyli szacunku dla władzy ustanowionej dla zaprowadzenia wspólnego szczęścia i pokoju. „Zawsze zdawała się ona (auctoritas) wymagana w równej mierze ze względu na potrzeby naturalne, takie jak bezradność dziecka, jak i ze względu na polityczną konieczność i dalsze trwanie cywilizacji w ustalonym kształcie, co można zagwarantować tylko wtedy, gdy ci, którzy przychodzą na świat, czyli nowo narodzeni, mają za przewodników innych, starszych, którzy kierują ich krokami w świecie – miejscu dla nich całkowicie obcym i nieznanym”. To wyjaśnienie pozwala odróżnić trzy systemy polityczne: tyrański, autorytarny i totalitarny. Pierwszy i trzeci sprowadza sprawowanie władzy do stosowania siły: albo przez despotę (system tyrański), albo przez ogłupiony tłum (system totalitarny). Jedynie system autorytarny jest optymalnie funkcjonalny i może działać liberalnie, czyli pozostawiając wszystkim tyle wolności, ile im może dobrze służyć. Tylko w tym systemie ani władca, ani „demos” nie nadużywają swojej siły. Trudno się oprzeć wrażeniu, że wiele współczesnych problemów pozostaje bez rozwiązania właśnie dlatego, że nie przemyśleliśmy poważnie tej propozycji Arendt. Wystarczyły nam demokracja i liberalizm – też trudne do jednoczesnego osiągnięcia.

Szczęśliwym wyjątkiem jest Chantal Delsol, która z wdzięcznością przyznaje, że wiele zawdzięcza Hannah Arendt, i to jest chyba najlepiej widoczne w jej koncepcji ponowoczesności (por. Zmierzch uniwersalności). Delsol, inspirowana stanowiskiem Arendt, zwraca uwagę, że jest czymś żałosnym i śmiesznym, jeśli starzec stylizuje się na dziecko, i jest równie pretensjonalne, jeśli młody człowiek chce rozbroić dorosłych, udając dziecięcą nieporadność i grymaśność. Z tej postawy bierze się najbardziej irytująca i niebezpieczna cecha mentalności ponowoczesnej. „Dzieci kwiaty” kochają łamać niepisane reguły, lubią coś psuć, niszczyć i lekceważyć. Chcą być niesforne i bezkarne. Wierzą w niegasnący urok własnej arogancji, a nie mając własnego ogrodu, lubią przynajmniej wyrządzać szkody w ogrodzie przypadkowych hodowców pietruszki. To też jest pseudomorfoza. Skąd się wzięła?

.Prof. Chantal Delsol pisze: „Można by sądzić, że łagodność obyczajów upowszechnia się wraz z cywilizacją, ale tak nie jest. Ta sama cywilizacja może być zarazem bardzo wyrafinowana i niedbająca o jednostkę – by przywołać choćby traktowanie żołnierzy w Japonii podczas drugiej wojny światowej. […] Choć proces ten przebiega na ogół w tym kierunku: od srogości do wyrozumiałości, podobnie jak Bóg judeochrześcijański – Bóg gniewu u żydów – staje się Bogiem miłosiernym u chrześcijan”. Mamy prawo mieć nadzieję, że w przyszłości te różnice będą zanikać. Tylko w którą pójdą stronę? Który Bóg zwycięży?

Jacek Hołówka

Tekst ukazał się w nr 69 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]. Miesięcznik dostępny także w ebooku „Wszystko co Najważniejsze” [e-booki Wszystko co Najważniejsze w Legimi.pl LINK >>>].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 30 marca 2025