Prof. Andrzej RZOŃCA: Polska potrzebuje dobrobytu, a nie państwa dobrobytu

Polska potrzebuje dobrobytu, a nie państwa dobrobytu

Photo of Prof. Andrzej RZOŃCA

Prof. Andrzej RZOŃCA

Ekonomista. Profesor Szkoły Głównej Handlowej. Członek Rady Polityki Pieniężnej w kadencji 2010–2016. Przewodniczący rady Towarzystwa Ekonomistów Polskich w latach 2016 - 2017.

Historia jest podobno nauczycielką życia. 45 lat socjalizmu powinno nas wyleczyć z wiary, że omnipotentne państwo jest drogą do dobrobytu – pisze prof. Andrzej RZOŃCA

PRL pozostawił po sobie zgliszcza. Państwo zbankrutowało. Przestało spłacać swoje długi, a wydatki niemające pokrycia w jego dochodach próbowało finansować przez masowy druk pieniądza. To doprowadziło do hiperinflacji i ograbienia ludzi ze skromnych oszczędności. Mimo że PRL miał być rajem dla robotników i chłopów, przeciętne gospodarstwo robotnicze i chłopskie u schyłku socjalizmu wydawało niemal 52 proc. swoich dochodów na żywność (w przypadku gospodarstw robotniczych było to więcej niż w 1938 roku!). W jeszcze gorszej sytuacji były gospodarstwa emerytów i rencistów (58 proc.). W ekonomii rozwoju odsetek wydatków na żywność na poziomie 50 proc. uważa się za próg ubóstwa. PRL miał zapewnić awans społeczny. Ale w 1988 roku wciąż prawie połowa Polaków (ponad 45 proc.) miała wykształcenie podstawowe lub niepełne podstawowe, a tylko 6,5 proc. wykształcenie wyższe, w tym na wsiach mniej niż 2 proc. Ludzie mieszkali w fatalnych warunkach sanitarnych: ponad 55 proc. mieszkań na wsi i 15 proc. w miastach nie miało toalety. Brak było dostępu do podstawowej infrastruktury. Telefony stacjonarne były większą rzadkością niż dzisiaj (ale nie było telefonów komórkowych). Istniało zaledwie 366 km dróg ekspresowych i autostrad, z czego ponad 1/3 wybudował Hitler. Dewastowane było środowisko naturalne. Na przykład 1/3 ścieków wymagających oczyszczenia w ogóle nie była oczyszczana.

Historia daje nam możliwość nauki nie tylko na błędach, ale i sukcesach. Takim sukcesem była polska transformacja.

W mniej niż 15 lat dołączyliśmy do krajów o wysokim dochodzie na mieszkańca. Przez 30 lat urósł on w naszym kraju realnie prawie trzykrotnie, więcej niż w Niemczech w latach 1955–1984. Powtórzyliśmy cud gospodarczy Niemiec, nawet o tym nie wiedząc. Pod względem dochodu na mieszkańca dzieli nas od zachodniego sąsiada mniej niż u schyłku socjalizmu od Węgier, od których staliśmy się zamożniejsi w 2012 roku.

Szybki rozwój radykalnie poprawił jakość życia w Polsce, którego oczekiwana długość wydłużyła się o ponad 7 lat w przypadku mężczyzn (po 25 latach braku poprawy w czasach PRL) i o ponad 6 lat w przypadku kobiet. Przeciętne wynagrodzenie realnie wzrosło ponad dwukrotnie. Za płacę minimalną można kupić o kilkanaście proc. więcej niż u schyłku socjalizmu za średnią krajową (po odstaniu wielu godzin w kolejkach). Innymi słowy, najgorzej opłacany pracownik zarabia lepiej niż w PRL średnio wszyscy pracownicy. Odsetek wydatków przeznaczany na żywność spadł z 52 do 23 proc. w gospodarstwach pracowniczych i do 31 proc. w gospodarstwach rolników. W gospodarstwach emerytów i rencistów zmniejszył się on z 58 do 27 proc. Przybyło 4,3 mln mieszkań. Jednocześnie przeciętna wielkość mieszkania powiększyła się o 24 m kw. (35 proc.) na wsi i o 11 m kw. (20 proc.) w miastach. Odsetek mieszkań bez toalet skurczył się z 55 do 13 proc. na wsiach i z 15 do 3 proc. w miastach. Ilość nieoczyszczanych ścieków wymagających oczyszczenia zmniejszyła się o ponad 92 proc. Pod względem jakości wody przegoniliśmy np. Grecję, Hiszpanię, Włochy i Francję. Spadła całkowita emisja wszystkich głównych zanieczyszczeń powietrza – np. dwutlenku siarki o 74 proc., amoniaku o 39 proc. i dwutlenku węgla o 17 proc. (jakkolwiek wiele jest jeszcze do zrobienia, zwłaszcza jeśli chodzi o emisję pyłów, której w PRL nawet nie mierzono).

Po upadku socjalizmu dokonała się w Polsce prawdziwa edukacyjna rewolucja. Odsetek osób z wyższym wykształceniem wzrósł niemal czterokrotnie – z 6,5 do 25 proc., a odsetek osób z wykształceniem podstawowym lub niepełnym podstawowym obniżył się z ponad 45 do 17 proc. Wykluczenie edukacyjne (mierzone odsetkiem młodych ludzi wcześnie kończących naukę w najgorszym pod tym względem regionie kraju) zmniejszyło się do jednego z najniższych poziomów wśród krajów OECD. Do czasu zmian wprowadzonych w 2016 roku polska szkoła była oceniana jako jedna z najlepszych na świecie. Zapewniała nie tylko wyższy przeciętny poziom kształcenia niż w większości krajów OECD (i poprawiający się), ale też mniejszą rozpiętość wyników. Po 2005 roku udało się również upowszechnić edukację przedszkolną. O ile jeszcze w 2005 roku korzystało z niej mniej niż 40 proc. dzieci w wieku 3–5 lat, o tyle do 2017 roku odsetek ten przekroczył 80 proc., zbliżając się do średniej w OECD. Nigdzie nie nastąpił tak wielki postęp.

Rewolucja ta hamowała wzrost rozpiętości dochodowych, które od przystąpienia do Unii Europejskiej stopniowo się zmniejszają. Od tamtej pory jedyną grupą gospodarstw domowych, których dochody rosną wolniej od średniej (ale wciąż szybko), jest jedna piąta najbogatszych. Dochody pozostałych rosną szybciej od średniej, w tym najszybciej – najbiedniejszej jednej piątej gospodarstw. W rezultacie według najświeższych danych OECD (za 2017 rok) mniejsze rozpiętości dochodowe niż w Polsce są tylko w państwach nordyckich – z wyjątkiem Szwecji – oraz w Czechach, Słowenii i na Słowacji.

Inny obraz wyłania się co prawda z danych podatkowych, ale poznanie przyczyny każe powątpiewać w jego prawdziwość. Otóż wynika z nich, że najbardziej skrajną biedę cierpi w Polsce… część przedsiębiorców. Co piąty z nich osiąga niższe dochody niż jedna piąta najuboższych emerytów i rencistów, a co trzeci – niż jedna trzecia najbiedniejszych pracowników. Aż dziw bierze, że przedsiębiorczość nie skłania tej grupy do poszukania pracy u kogoś lub skorzystania ze świadczeń społecznych.

Skąd wziął się sukces polskiej transformacji? Istnieje szeroka literatura na ten temat. Płyną z niej trzy główne wnioski, które powinniśmy wziąć sobie do serca, jeśli polski sukces ma trwać. Po pierwsze, dynamizm gospodarce nadały reformy wolnorynkowe. W Polsce rozpoczęto je wcześniej niż w innych krajach. Ich pierwszy duży pakiet wprowadzono już 1 stycznia 1990 roku, a więc w czwartym miesiącu działania rządu premiera Mazowieckiego. Początkowo były one też dużo głębsze niż gdzie indziej. Makroekonomiczna stabilizacja, oparta na imporcie wiarygodności monetarnej z zagranicy przez związanie złotego sztywnym kursem (początkowo) z dolarem oraz wprowadzeniu ostrej dyscypliny fiskalnej, powstrzymała hiperinflację i sprowadziła tempo wzrostu cen do dwucyfrowego poziomu w skali roku. Innymi filarami początkowego programu reform były: mikroekonomiczna liberalizacja, obejmująca uwolnienie cen (dzięki czemu wreszcie było wiadomo, w co warto inwestować), otwarcie na międzynarodową wymianę handlową oraz rozbicie państwowych monopoli i eliminacja miękkiego ograniczenia budżetowego w przedsiębiorstwach państwowych, które nie mogły dłużej liczyć, że ich straty pokryją podatnicy. Dzięki temu zasadniczo zwiększyło się natężenie konkurencji w naszym kraju. Radykalizm reform był silnie krytykowany wtedy, gdy je wprowadzano. Określano je jako terapię szokową i przeciwstawiano bardziej stopniowemu podejściu do reform w Czechosłowacji i na Węgrzech. Ignorowano przy tym fakt, że żaden z tych krajów nie odziedziczył po socjalizmie nierównowag makroekonomicznych o porównywalnej skali do tych w Polsce. Tymczasem ostre warunki makroekonomiczne w połączeniu z presją konkurencyjną, zwłaszcza z zagranicy, wynikającą z liberalizacji handlu międzynarodowego, przyspieszyły restrukturyzację sektora przedsiębiorstw w naszym kraju. Po dwóch latach transformacyjnej recesji, skądinąd płytszej niż gdzie indziej w regionie, rozpoczął się szybki wzrost PKB, podczas gdy gospodarki innych krajów posocjalistycznych dalej się kurczyły.

Jednym z mitów nt. polskiej transformacji jest rzekomy brak osłon socjalnych dla ludzi niepotrafiących odnaleźć się w nowej, wolnorynkowej rzeczywistości. Wydatki socjalne w latach 1990–1992 wzrosły z 14 do 24 proc. PKB. Nigdy później nie były tak wysokie. Oczywiście, ich wyjściowy poziom był zniekształcony przez to, że w PRL wiele wydatków socjalnych ponosiły przedsiębiorstwa państwowe, a nie budżet. Ale skala wzrostu i tak była gigantyczna. Dla porównania – na rozszerzone 500 plus wydajemy 2 proc. PKB. Jeżeli tamtą pomoc tak łatwo daje się bagatelizować, to chyba tylko ze względu na wątłość gospodarki odziedziczonej po socjalizmie.

Drugim źródłem sukcesu Polski było zbudowanie silnych instytucji stabilizujących – takich jak niezależny bank centralny, progi ostrożnościowe dla długu publicznego i stabilizująca reguła wydatkowa czy płynny kurs walutowy (którego wprowadzenie nie zostało wymuszone, w odróżnieniu od większości krajów, przez presję rynków finansowych na dewaluację). Wzrost był u nas szybszy niż w pozostałych krajach posocjalistycznych w dużym stopniu dlatego, że polska gospodarka wyróżniała się stabilnością – i to także na tle zdecydowanej większości Zachodu. Jako jedyna w UE nie skurczyła się przez niemal 30 lat pomimo takich wstrząsów, jak kryzys rosyjski i azjatycki, pęknięcie bańki internetowej, globalny kryzys finansowy czy kryzys zadłużeniowy na peryferiach strefy euro. Poza Europą udało się to jeszcze Australii. Owa stabilność sprzyjała przy tym dobrobytowi nie tylko dlatego, że dzięki niej przeciętny wzrost w Polsce był szybszy, ale i bezpośrednio – chroniąc zwłaszcza osoby biedne, które nie mają oszczędności, przed silnymi wahaniami konsumpcji.

Trzecią siłą napędową modernizacji Polski była integracja z Unią Europejską. Przede wszystkim wzmocniła ona nasze więzy handlowe z krajami UE, których udział w polskim eksporcie sięgnął 80 proc. Zapewniła naszemu krajowi swobodny dostęp do jednej piątej dóbr wytwarzanych na świecie (taki jest mniej więcej udział UE w globalnej produkcji), poprawiła dostęp do innych rynków oraz zmniejszyła ryzyko wprowadzenia protekcjonistycznych barier. W porównaniu do 1988 roku polski eksport realnie zwiększył się prawie jedenastokrotnie. W nieco ponad miesiąc polska gospodarka eksportuje tyle, ile schyłkowy PRL eksportował przez cały rok. Staliśmy się piątym partnerem gospodarczym Niemiec, wyprzedzając pod względem eksportu do tego kraju takie gospodarki, jak Włochy, Wielka Brytania czy Hiszpania, nie wspominając o Japonii albo Rosji. Poza tym członkostwo w UE mocno utrudniło subsydiowanie nierentownych przedsiębiorstw i (choć w mniejszym stopniu) tworzenie państwowych monopoli. Pozytywną rolę odegrały także fundusze strukturalne, których Polska stała się największym odbiorcą. Ich napływ złagodził negatywne skutki załamania się handlu międzynarodowego i bezpośrednich inwestycji zagranicznych na świecie po wybuchu globalnego kryzysu finansowego. Ułatwiły także pokrycie gospodarczych kosztów pandemii. Głównie jednak pozwoliły zmodernizować infrastrukturę. W szczególności zbudowano prawie 4 tys. km autostrad i dróg ekspresowych – 17 razy więcej niż w czasach PRL. Sieć ta ułatwiła rozwój eksportu i przyciągnęła inwestycje, zwłaszcza do przemysłu przetwórczego, który w stosunku do 1988 roku realnie urósł niemal pięciokrotnie. Jego rozwój przebiegał po ścieżce wyznaczonej wcześniej przez Koreę Południową. Przedsiębiorcy przestali wskazywać infrastrukturę transportową jako znaczącą barierę dla rozwijania działalności gospodarczej. Jeszcze w 2007 roku pod względem jej jakości wyprzedzaliśmy tylko dwa kraje UE: Bułgarię i Rumunię. Obecnie sytuujemy się mniej więcej w połowie stawki, między Finlandią i Szwecją.

Przeszłe sukcesy nie gwarantują jednak przyszłych, zwłaszcza jeśli zapomina się o ich źródłach. Wieloletnie prognozy sprzed pandemii wskazywały, że bez dalszych wolnorynkowych reform Polska za 15–20 lat przestanie gonić kraje najzamożniejsze. W efekcie zamiast piąć się w rankingach zamożności, znowu zacznie się w nich osuwać. Według OECD do 2050 roku staniemy się czwartym najbiedniejszym krajem OECD (obecnie zajmujemy miejsce o trzy pozycje lepsze). Będziemy wyprzedzać tylko Meksyk, Chile i Grecję.

Wyhamowanie wzrostu polskiej gospodarki będzie w dużym stopniu skutkiem starzenia się ludności. W jego wyniku będzie kurczyć się liczba mieszkańców, ale szybciej niż ona będzie spadać liczba osób w wieku produkcyjnym. Z kolei szybciej niż liczba osób w wieku produkcyjnym będzie zmniejszać się liczba pracujących, bo najsilniej skurczą się te roczniki, w których jest się najbardziej aktywnym. W rezultacie pod względem odsetka pracujących w populacji w ciągu następnych 30 lat spadniemy z 15. na 24. miejsce w UE. Niższy niż w Polsce będzie on tylko w Rumunii, Bułgarii i Włoszech. Z rynku pracy zniknie co piąty lub nawet co czwarty pracujący – 3–4 mln osób.

Przy starzejącej się ludności można mieć co najwyżej dwie z trzech rzeczy: niski wiek emerytalny, przyzwoite emerytury lub umiarkowane obciążenia podatkowo-składkowe. W 2016 roku wybraliśmy niski wiek emerytalny. O ile obecnie w 17 krajach UE przechodzi się na emeryturę później niż u nas, o tyle za trzydzieści lat takich państw będzie już 24. Tylko Słoweńcy i Luksemburczycy będą wtedy odchodzić z rynku pracy wcześniej niż Polacy. Gdybyśmy zachowali obecne obciążenia podatkowo-składkowe, skutkiem byłyby głodowe emerytury. Według szacunków OECD odsetek kobiet otrzymujących minimalne świadczenie zwiększyłby się siedmiokrotnie – do prawie 70 proc. Według ocen Komisji Europejskiej średnie świadczenie emerytalno-rentowe obniżyłoby się z około połowy przeciętnego wynagrodzenia w 2020 roku do 27 proc. w roku 2050, a więc głęboko poniżej poziomu 40 proc., określanego jako minimum przez Międzynarodową Organizację Pracy. Zasięg ubóstwa wśród emerytów podniósłby się piętnastokrotnie. Według szacunków GRAPE zagrożonych nim może być nawet 3/4 osób urodzonych po 1975 roku. Gdybyśmy natomiast usiłowali utrzymać obecną relację emerytur do płac, wymagałoby to podniesienia składki emerytalnej z niecałych 20 do ponad 40 proc.! Ale przy tak horrendalnych obciążeniach mało kto chciałby w Polsce pracować.

Niski wiek emerytalny jest w Polsce nie do utrzymania. Jedyny wybór, który mamy, to wrócić do jego podnoszenia i zapobiec katastrofie albo zwlekać, aż zostaniemy do tego zmuszeni przez kryzys. Im dłużej będziemy odkładać decyzję o podniesieniu wieku emerytalnego, tym trudniej będzie ją podjąć inaczej niż pod presją kryzysu. Systematycznie będzie bowiem się zmniejszać siła polityczna pracujących, a rosnąć – emerytów. Ci ostatni, wraz z osobami w wieku przedemerytalnym, już za 10 lat będą stanowić ponad 40 proc. wyborców.

Rozważania o wieku emerytalnym prowadzą mnie do ogólniejszego problemu: zakresu państwa socjalnego. W Polsce już jest ono rozbudowane. Wydatki socjalne przekraczają 21 proc. PKB i są najwyższe wśród krajów posocjalistycznych należących do OECD. Przewyższają także średnią dla wszystkich krajów OECD. Są wyższe nie tylko niż w Korei Południowej, Szwajcarii i państwach anglosaskich, ale też w Islandii, Izraelu czy Holandii.

Mimo to mnożone są żądania, żeby na różne cele, np. ochronę zdrowia, zwiększyć wydawany odsetek PKB. Nie wyjaśnia się przy tym opinii publicznej, że wzrost odsetka PKB wydawanego na dany cel pociąga za sobą automatycznie zmniejszenie odsetka PKB przeznaczanego na wszystkie inne cele. Jeśli większa część łącznego dochodu wytworzonego w danej gospodarce (bo tym jest PKB) ma trafić do jednej grupy, to udział pozostałych grup w łącznym dochodzie musi się zmniejszyć. Udziały nie mogą sumować się do wartości innej niż 100 proc.

Określenie poziomu wydatków na dowolny cel należy ostatecznie do wyborców. Ale ich wybór powinien wynikać z porównania korzyści i kosztów dla społecznego dobrobytu. Taki świadomy wybór da się zapewnić. Wystarczy wzmocnić reguły fiskalne, ograniczające zaciąganie długu publicznego. Tam, gdzie są one skuteczne i każdemu trwałemu wzrostowi wydatków musi od razu towarzyszyć odpowiednia podwyżka podatków lub obcięcie innych wydatków, rządzący są zmuszeni tak kształtować wydatki państwa, żeby korzyści z nich przewyższały koszty finansujących je podatków. W rezultacie podatki są w takich krajach niskie, a za nimi idą powodowane przez nie zniekształcenia w wyborach ekonomicznych (np. ile pracować, ile oszczędzać i w co inwestować). Tak jest w szczególności u azjatyckich tygrysów. Z drugiej strony wydatki publiczne charakteryzują się na tyle wysoką użytecznością, że według większości wyborców kompensują uciążliwość wysokich podatków. To z kolei przypadek zwłaszcza krajów skandynawskich. I jedne, i drugie z wymienionych krajów dobrze wychodzą na wstrzemięźliwości w zadłużaniu państwa.

Zasadniczym źródłem wzrostu wydatków publicznych na dowolny cel powinien być wzrost gospodarczy. Jest on zarazem jedynym potencjalnie niewyczerpywalnym źródłem wzrostu wydatków publicznych. Wydatki te powinny być podnoszone w taki sposób, żeby nie zagrozić wzrostowi gospodarki (a opisane powyżej rozwiązanie na to pozwala). Gdyby ich zwiększenie spowolniło wzrost gospodarki, to prędzej czy później ich wartość, pomimo wyższego udziału w PKB, stałaby się mniejsza niż przy zachowaniu dynamiki PKB, a powstała w ten sposób luka systematycznie by się powiększała. Lepiej mieć mniejszy udział w PKB, który szybko rośnie, niż duży udział w PKB, który zwiększa się powoli albo spada.

.Jeżeli wszyscy będziemy o tym pamiętać, to zbudujemy dobrobyt, choć niekoniecznie państwo dobrobytu. Jeśli natomiast o tym zapomnimy, to na drodze do państwa dobrobytu zgubimy dobrobyt.

Andrzej Rzońca
Teksty polemiczne z tekstem prof. Ryszarda Bugaja publikujemy w dziale „Polskie państwo dobrobytu”[LINK].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 27 marca 2021