Na pożegnanie
Nie ma dobrego sposobu na to, żeby się pożegnać. Ale ostatni czas brutalnie pokazuje nam, że nawet te chrome pożegnania, które mieliśmy, zostały nam odebrane. Nie mamy możliwości uściśnięcia ręki bliskim, kontakt telefoniczny nie sprzyja głębokim rozmowom i wybaczeniu dawnych waśni. Serce rozdzierają relacje ze szpitali, gdy lekarze opowiadają, że umierający ludzie proszą o pożegnanie w ich imieniu rodziny, z którą nie mają kontaktu. Nie ma możliwości odwiedzin w szpitalach dla zakażonych COVID-19. Wychodzisz z domu do szpitala i możesz już nie wrócić, a bliscy nie chcąc odbierać tobie i sobie nadziei, nie żegnają się z tobą ostatecznie. Na nic wtedy światłe rady filozofów o przygotowaniu się do śmierci, wobec której nieoczekiwanie jesteśmy bardziej samotni niż zwykle.
Śmierć nie przyszła w trzęsieniu ziemi, huku błyskawic ani przy grzmiących trąbach archaniołów. Przyszła po cichu jak złodziej, jak łagodne tchnienie moru.
Przestaliśmy być wspólnotą. Już dawno minął czas, kiedy śmierć nas połączyła, a ludzie wyszli na ulice, dzieląc grozę, żal i żałobę. Od tego momentu podzieliło nas wszystko. Jesteśmy atomami, które nie potrafią złożyć się w cząsteczkę. To, że trzymamy się mniej więcej we wspólnych granicach, nie czyni z nas całości. Sprzyja temu nasz model życia i pracy. Co rano zaglądałam ze swej szklanej pułapki w niekończące się okna sąsiedniego biurowca. Codziennie o 6.15 zapalało się światło przy jednym z biurek i mężczyzna uruchamiał swój komputer, po czym pogrążał się w oglądanych obrazach i wykresach. Mrówka z wielu mrówek podłączonych do jednego płuca klimatyzatora huczącego na dachu. Wychodził o 14 i znikał, a przy jego biurku siadał kolejny mężczyzna, wykrojony z tego samego szablonu. Gdy spotykałam któregoś z nich poza biurowcem, nawet nie było okazji przywitać się, bo cały czas byli podłączeni do sieci lub wisieli na telefonie. Czasami mam wrażenie, że gdyby któryś z nich nagle zniknął, pojawiłaby się kolejna mrówka, która wskoczyłaby w godziny pracy poprzednika, i nikt nie zauważyłby, że to inna osoba. I czy któryś z nich wiedział, że w sąsiednim biurowcu ktoś ogląda ich, jakby zaglądał przez wizjer do sąsiedniego Matrixa. Teraz biurowiec jest pusty, bo nikt nie chce pracować podłączony do wspólnego płuca, które może rozsiać śmierć. Mrówki zamiast przybiegać co rano do biurka w korpo, siedzą podłączone do Matrixa w swoich domach. A każda sobie sama. Trudno nawet wyrazić realnie swój sprzeciw wobec czegokolwiek, gdy nie można wyjść na ulicę. Podpisywane w internecie petycje wydają się zbiorem abstrakcyjnych słów, składających się na fikcyjne postaci. Nawet zapowiadane wybory jawią się jako fikcja literacka. Jesteśmy bezradni wobec naszej własnej rzeczywistości.
.Każdy z nas jest sam i nagle śmierć, którą w sobie nosimy, okazała się znacznie bliższa, niż zakładaliśmy. Okazało się też, że możemy podzielić się nią z innymi. Koronawirus może tkwić w każdym z nas, jak pas szahida, do którego nie mamy detonatora. Każdy człowiek spotykany w sklepie może być chodzącą bombą. Jak możemy być wobec tego wspólnotą? I jaką wspólnotą? Wspólny strach wcale nas nie łączy. Jacy będziemy, gdy największa fala zarazy opadnie i zaczniemy wracać do dawnych zwyczajów. Czy ktokolwiek podniesie głowę znad swojego ekranu, dostrzegając ludzi w sąsiednim budynku?
Anna Białoszewska