Dopaść Morawieckiego. Życie doczesne i wieczne Kornela buntownika
Publikujemy fragment książki „Dopaść Morawieckiego. Życie doczesne i wieczne Kornela buntownika„, wyd. Zysk i S-ka. Bogdan Rymanowski przenosi nas do 1979 roku i wizyty w Polsce Jana Pawła II.
.Pomysł, aby dotrzeć na plac Zwycięstwa, rodzi się w Pęgowie. Kornel uważa, że powinni tam jechać wszyscy. „Cała Polska powinna rzucić wszystko i pielgrzymować za papieżem”.
— Zaczęliśmy planować wyjazd, ale na miesiąc przed księża zaczęli ogłaszać z ambon, że nie można jechać samodzielnie, tylko w zorganizowanych grupach — wspomina w prywatnych zapiskach Zbigniew Oziewicz, przyjaciel Kornela. — Specjalne zaproszenia miały być rozprowadzane po parafiach. Idę do Kornela, mówię, że nie mamy zaproszeń, a on od razu mówi stanowczo: „Jedziemy bez zaproszeń”. Bardzo mi się to spodobało, ten jego duch, bo ja jednak słuchałem księży.
Trudno w to dziś uwierzyć, ale ludzie bali się konsekwencji w razie swego wyjazdu do Warszawy. Władze rozpuszczały plotki, że za udział w papieskiej mszy będą wyrzucać z pracy.
— Idę na dworzec po bilety — opowiada Oziewicz — a kasjerka mówi, że w dniu przyjazdu papieża pociągi do Warszawy w ogóle nie będą kursowały! Ona chyba w to wierzyła, tak jej chyba powiedzieli. Idę z tym do Kornela, a on na to: „Jak ci nie chcą sprzedać do Warszawy, to jedźmy do Łodzi”. „A z Łodzi?” — pytam. „A z Łodzi pójdziemy pieszo!”
Morawiecki uważa, że jechać trzeba bez względu na wszystko. — Było dla mnie oczywiste, że przybycie papieża będzie niezwykłym wydarzeniem o wręcz nieobliczalnych skutkach — powie później w Autobiografii. — Wiosną 1979 roku byłem w Warszawie, skontaktowałem się ze środowiskiem KOR. Pytałem, czy przygotowują na tę okazję jakieś ulotki, transparenty. Zaskoczyło mnie, że pielgrzymka nie wzbudzała w nich większego zainteresowania. W ogóle nie doceniali faktu, który uważałem za wyjątkowy. Zdumiewały mnie opinie w rodzaju: „Przyjedzie, pojedzie, i co z tego?”.
Bilety do Warszawy udaje się w końcu kupić. Jerzy Petryniak wpada na pomysł, żeby pojechać tam z transparentem.
— Miałem jakieś propozycje, ale moje hasła były zbyt długie — opowiada mi podczas kolejnej rozmowy. — Kornel przespał się i wrócił z najlepszym. Tylko dwa słowa, ale za to jakie: „Wiara i Niepodległość”. Na biało-czerwonym tle.
Zbigniew Oziewicz: — Przez tydzień chodził i pytał, czy nam się ten pomysł podoba i czy nie mamy czasem lepszego. Ale nikt nie miał. Wszyscy się bali. Nikt nie odważył się nawet wspomnieć o niepodległości. Coś tam może Moczulski. Za wyszycie transparentu wzięły się Jadwiga Morawiecka i Bronisława Petryniak. Po kilku dniach był już gotowy.
Jest 31 maja 1979 roku. Na wrocławskim dworcu pojawia się grupa mężczyzn. Morawiecki, Oziewicz i Petryniak. Wchodząc na peron, trzymają w dłoniach drewniane kije. Jeden z nich owija transparent wokół ciała. Wkrótce dołączają do nich Zbigniew Duszak, Janusz Goryl i Wojciech Winciorek. Jest też z nimi obcokrajowiec, Amerykanin o polsko brzmiącym nazwisku — Garret Sobczyk. To ciekawa postać, stypendysta z Instytutu Matematyki. W stanie wojennym będzie bohaterem wydarzeń jak z sensacyjnego filmu.
Zbigniew Oziewicz: — Byłem pewny, że już na peronie nas zwiną, ale nic się nie działo. Wsiedliśmy, pociąg prawie pusty. Tylko z tyłu doczepili kilka wagonów z wojskiem. Wyobrażasz sobie! Pusty pociąg, tylko my w całym wagonie, a z tyłu wojsko! Tak ludzi skołowali. Jeszcze na peronie nam mówili, że do Warszawy nie zajedziemy, nie wpuszczą nas, gdzieś wcześniej nas wyrzucą. Ale jedziemy, jedziemy i nic!
Mijają Łódź i bez kłopotu dojeżdżają na Warszawę Centralną. Przez całą podróż nie dzieje się nic niepokojącego. Okazuje się, że wszystkie plotki to strachy na Lachy. Na nocleg zatrzymują się u siostry Kornela — Zofii Krawczyk, w mieszkaniu na Ursynowie. Nie jest ono zbyt wielkie, a grupa spora. Jest ciepło, więc niektórzy z nich śpią na balkonie.
Jest sobota, 2 czerwca 1979 roku. Na plac Zwycięstwa wyruszają nad ranem. Przed nimi czternaście kilometrów pieszo. A w sercach lęk, że mogą zostać zatrzymani. Na ulicach, prócz milicji, nie ma jednak żywej duszy. Na kijach, dla zmyłki, zawieszają flagi polskie i watykańskie. Pod pomnik Nieznanego Żołnierza docierają między piątą a szóstą. Z każdą godziną ludzi przybywa, ale bardzo daleko jest do jakiegoś ścisku.
Gdy zaczyna się msza święta, przystępują do akcji. Wyjmują trzymetrowy transparent i rozpościerają ponad głowami. To jedyny taki transparent na całym placu. Już po pięciu minutach pojawiają się wokół nich dziwnie wyglądający mężczyźni. Każdy ma w ręku gazetę. To ich znak rozpoznawczy.
— Stanęli ze wszystkich stron — opowiada Zbigniew Oziewicz — i jeden mówi: „Proszę zwinąć ten transparent, bo nie pozwala się skupić! Nie możemy słuchać mszy!”. A kobiety z Grójca na to: „Panie, co pan chce, to bardzo ładny transparent”. Na to odzywa się drugi z tyłu: „Proszę pana, proszę to zdjąć, bo nic nie widzę!”.
Dwa słowa na transparencie to jeszcze nie rewolucja, ale akcja Kornela to dla władzy kłopot. Tym bardziej, że uroczystość jest transmitowana przez telewizję.
Jerzy Petryniak: — Podszedł do nas mężczyzna w sutannie, prosząc, aby zwinąć transparent, bo zasłaniamy ołtarz i papieża. Oczywiście nie zrobiliśmy tego. Obróciliśmy go jedynie o 90 stopni. W ten sposób zobaczyli go także ludzie z innych rejonów placu Zwycięstwa. Esbecy (w tym również ci przebrani za księży) zachowują się w miarę powściągliwie. — Ewidentnie nie wiedzieli, co zrobić — opowiadał Kornel. — Spokojnie tłumaczyłem, że transparent nikomu nie przeszkadza, podchodziłem do ludzi stojących z tyłu i oni to potwierdzali.
Całe napięcie i zdenerwowanie wywołane przez rozwieszenie transparentu znika wraz ze słowami papieża. „Niech zstąpi Duch Twój! I odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi!” — mówi w porywającej homilii Wojtyła. Jego pierwsze kazanie w kraju wstrząsa pielgrzymami. Wielu z nich ma wrażenie, jakby w tej jednej chwili, w tym jednym miejscu, zogniskowana została cała tysiącletnia historia Polski.
Kornel Morawiecki: — Było jasne, że Jan Paweł II żadnej treści politycznej nie wygłosi wprost. Byliśmy więc wyczuleni na wszelkie myśli zawarte między wierszami. Tymczasem została wygłoszona homilia, która była dla nas jednocześnie głębokim przeżyciem religijnym i wielkim przekazem wiary w to, że całkowita odmiana położenia Polski jest możliwa.
Cztery dekady później Dariusz Gawin napisze w „Teologii Politycznej”, że tego właśnie dnia „papież-prorok obejmuje przywództwo swego narodu i prowadzi go do wielkiego starcia, które kończy się — wbrew wszelkim racjonalnym kalkulacjom — zwycięstwem”.
Słowa papieża uruchamiają lawinę. Kilkanaście miesięcy później rozpoczyna się strajk w Stoczni Gdańskiej, a obraz młodego jeszcze papieża, przemawiającego na placu Zwycięstwa (dziś już Piłsudskiego) staje się w zbiorowej wyobraźni Polaków początkiem końca komunizmu. Kornel i przyjaciele, uniesieni euforią tłumu wiwatującego na cześć papieża, postanawiają jechać za nim do Częstochowy. Na nocleg zatrzymują się u znajomych Oziewicza. Rano wyruszają ze swoim transparentem na Jasną Górę. Nie zdają sobie jeszcze sprawy, że ten najtrudniejszy test z odwagi dopiero przed nimi.
Jerzy Petryniak: — Idziemy z rozwiniętym transparentem, a po jakimś czasie podchodzą do nas młodzi mężczyźni. Gratulują świetnego pomysłu i oferują pomoc. Przejmują od nas transparent i przez jakiś czas niosą go w coraz większym tłumie ludzi. Nagle zwijają go i zaczynają z nim uciekać do pobliskiej bramy. Pierwszy w pogoń ruszył Kornel, ja byłem tuż za nim. Kornel zaczął się szarpać z facetem, próbując wyrwać mu nasz transparent. Niestety, ten człowiek uciekł.
Do bramy wpadają dwaj kolejni mężczyźni. Mają na sobie sutanny, spod których wystają żołnierskie buty. — Byłem wtedy młodszy, a część z nas to byli krzepcy chłopcy. Zaczęliśmy się z tymi esbekami grzmocić pięściami. Starcie było gwałtowne. Niektórzy z nas parę razy się przewracali. Wstawali, zadawali ciosy, ale transparent straciliśmy — wspominał Kornel.
Poszarpani, poobijani i zszokowani tym, co ich spotkało, postanawiają, że spróbują całą grupą dotrzeć na Jasną Górę. Jednak w całym tym zamieszaniu znika Oziewicz. Nie mają pojęcia, co się z nim stało. Obawiają się, że został aresztowany.
— Byliśmy wstrząśnięci — wspomina Jerzy Petryniak. — A za nami cały czas, w pewnej odległości, maszerowali esbecy. Wiedzieliśmy, że dopóki jesteśmy w tłumie, raczej nic nam nie zrobią. Staraliśmy się ich zgubić, ale nie było to łatwe. Oni nie spuszczali z nas wzroku.
Gdy docierają pod klasztor, chcąc zmylić tajniaków, zaczynają nagle biec. Przeskakują z sektora na sektor. Ale próba rozpłynięcia się w tłumie pielgrzymów się nie udaje. Wciąż za sobą ciągną esbeckie „ogony”. — Nie chcieli nam darować ani transparentu, ani tego, że kilku z nich dostało pięściami. Zachodziłem w głowę, że w żaden sposób nie możemy ich zgubić. W bijatyce na szczęście nikt z nas nie zgubił dowodu, więc nie znali naszej tożsamości. Być może mieli jednak Oziewicza — mówił Kornel.
Pojawia się pomysł, aby przedostać się na teren klasztoru. Kornel podchodzi do zakonnika na furcie i zwierza się mu ze wszystkiego. Opowieść brzmi przekonująco, bo za chwilę brama się otwiera. Wściekli tajniacy pozostają za furtą. „Nawet po tej stronie nie wiadomo, kto kim jest. Wśród ojców również mogą być agenci, musicie uważać” — ostrzega ich życzliwy paulin.
Kornel jest zdumiony, że wewnątrz tak naprawdę nikt niczego nie kontroluje. W pewnym momencie znaleźli się tuż obok kardynałów, a papież był niemal na wyciągnięcie ręki. Morawiecki powie później, że „skoro oni bez problemu przedostali się w okolice ołtarza, to Jan Paweł II nie miał de facto żadnej ochrony”.
Tajniacy dyżurują także na jasnogórskich wałach. To dla nich znakomity punkt obserwacji. Nietrudno ich rozpoznać. Gdy pielgrzymi klękają, esbecy stoją ostentacyjnie w rozkroku, z rękami w kieszeni. Niektórzy palą papierosy. Mają na wyposażeniu krótkofalówki. Grupa Kornela postanawia się przebić do mieszkania, w którym nocowała. Mają nadzieję, że tam spotkają zaginionego Oziewicza. Dwóch z nich wybiega z klasztoru, próbując zgubić ogon. Reszta obserwuje pościg z wysokości wałów. — Wybiegłem razem z Januszem Gorylem. Udało nam się zgubić kilku esbeków. Gdy dotarliśmy na miejsce, kamień spadł nam z serca. Zbyszek już tu był i udał się na dworzec, aby wrócić do Wrocławia. Wtedy Janusz Goryl wrócił po Kornela i resztę chłopaków na Jasną Górę — opowiada Petryniak.
Kornel Morawiecki: — Zaproponowałem Zbyszkowi Duszakowi, aby wybiegł przez furtę i gnał ile sił w nogach. Rzucił się przez tłum, potrącając rozchodzących się pielgrzymów. Wywołał ich oburzenie, które jednak obracało się przeciwko tym, którzy zaczęli ich gonić. Esbecy biegli za nimi, lecz spotykali się z protestami ludzi. Kolejni łapali ich, krzycząc: „Co to za bieganie?!”. Po kolei wydostawaliśmy się w ten sam sposób.
Po powrocie do Wrocławia zapada decyzja, że uszyją nowy transparent i pojadą na kolejne spotkanie z papieżem, na krakowskich Błoniach. Tam, w ostatnim dniu pielgrzymki, są już miliony ludzi, więc czują się o wiele bezpieczniej.
Kornel Morawiecki: — Nasz transparent nie był już odosobniony. Były inne o podobnej treści. Tam poznałem Bronisława Wildsteina. Ludzie po odjeździe papieża poszli na miasto, a my z tym transparentem. Pod pomnikiem Mickiewicza na Rynku podszedł do nas starszy pan i ze łzami w oczach powiedział, że widział nas już w Warszawie, a napis na transparencie jest bardzo ważny i wyraża uczucia wielu ludzi.
.Jest niedziela, 10 czerwca 1979 roku. Jan Paweł II żegna już zupełnie inny kraj niż ten, do którego dziewięć dni wcześniej przybył. Innym człowiekiem jest też Kornel. Wymyślony przez niego napis na transparent okazuje się proroczy. Niepodległości Polski zakosztuje jeszcze za życia, a ze swoją wiarą będzie się mocował aż do śmierci.
Bogdan Rymanowski
Fragment książki „Dopaść Morawieckiego. Życie doczesne i wieczne Kornela buntownika„, wyd. Zysk i S-ka [LINK]