Prof. Wojciech ROSZKOWSKI: Chrystus w oczach badaczy. Problem źródeł, rola świadków

Chrystus w oczach badaczy. Problem źródeł, rola świadków

Photo of Prof. Wojciech ROSZKOWSKI

Prof. Wojciech ROSZKOWSKI

Profesor zwyczajny nauk humanistycznych, nauczyciel akademicki, profesor Instytutu Studiów Politycznych PAN. Autor publikacji na temat historii Polski XX wieku. Kawaler Orderu Orła Białego.

Ryc.Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Dla historyków problem, kim był naprawdę Jezus Chrystus, jest oczywiście związany z kwestią relacji między wiedzą i wiarą. W jaki sposób historycy radzili sobie z tym problemem, to temat niezwykle szeroki – pisze prof. Wojciech ROSZKOWSKI

Jezus Chrystus w oczach badaczy

.Postać Jezusa Chrystusa jako osoby, która pojawiła się w historii świata w określonym czasie i miejscu oraz wywołała w nim zmiany, które trudno porównać ze wpływem kogokolwiek innego w dziejach, a także losy Jego świadków i uczniów, którzy zgodnie z Jego zaleceniem tworzyli podstawy Kościoła, są w historiografii świeckiej przedmiotem ogromnego zamieszania. Dla historyków problem, kim był naprawdę Jezus Chrystus, jest oczywiście związany z kwestią relacji między wiedzą i wiarą. W jaki sposób historycy radzili sobie z tym problemem, to temat niezwykle szeroki. Jedni starali się, najczęściej niezbyt udatnie, udowodnić, że był tylko człowiekiem, wybitnym i niezwykłym, ale tylko człowiekiem. Jeszcze inni wykonują zdumiewające łamańce, by w ogóle uniknąć jasnej odpowiedzi na to pytanie. Dzięki rozumowi i wierze można jednak spróbować ująć postać Chrystusa w pełni Jego historycznego człowieczeństwa i boskości.

Historia początków chrześcijaństwa jest fascynującym przyczynkiem do refleksji nad postacią Chrystusa, osoby wówczas dla większości marginalnej z perspektywy historii opisanej przez ludzi epoki i przemawiającej do prostaków z Palestyny, krainy peryferyjnej wielkie go Imperium Romanum. Trudno sobie nie zadawać pytania, jak to się stało, że Jego nauki przetrwały i stały się zaczynem prawdziwej rewolucji cywilizacyjnej w Europie, zachodniej Azji i północnej Afryce, a w kolejnych wiekach – w całym świecie. Część odpowiedzi na to pytanie tkwi w dziejach pierwszych pokoleń Jego świadków. O tym były trzy tomy „Świata Chrystusa”, ta książka jest kontynuacją poprzednich.

Problem z istotą postaci Chrystusa mieli już arcykapłani żydowscy, którzy uznali Go za bluźniercę i wydali na śmierć, a potem gnostycy i inni heretycy kolejnych wieków, racjonaliści XVIII-wieczni i ateiści XIX i XX wieku. David Strauss (1808–1874, Niemiec) polemizował nie tylko z opisem nadnaturalnych zjawisk w Biblii, ale w ogóle z ideą prawdy absolutnej. Mimo że uważał Chrystusa za postać mityczną, to tolerował chrześcijaństwo ze względu na jego wpływ na moralność w społeczeństwie. Również Bruno Bauer (1809–1882, też Nie miec) dowodził, że cała historia biblijna jest mitem. Pochopnie uznawał, że dokumentacja ewangeliczna jest nic nie warta.

Bardziej agresywny wobec wiary chrześcijańskiej był Ludwik Feuerbach (1804–1872, Niemiec), który nie tylko głosił nieistnienie Boga, ale zajął się psychologiczną sylwetką ludzi wierzących, podważając ich zdolności poznawcze. Jego zdaniem chrześcijanie wyidealizowali Boga w reakcji na swoje własne ograniczenia. Niski poziom badań biblijnych w Kościele pozwalał tym pisarzom na snucie dowolnych rozważań „naukowych” o kwestiach, które obecnie budzą u badaczy pozbawionych uprzedzeń znacznie mniej wątpliwości. Ateizm, często w agresywnej postaci, stał się jednak częścią składową poglądów wielu intelektualnych luminarzy zachodnich. Ernest Renan (1823–1892, Francuz) podjął się zadania „demistyfikacji” postaci Chrystusa. Dowodził, że Chrystus istniał, ale był tylko człowiekiem, że nawet nie uważał się za Boga oraz że takim stworzyli Go uczniowie. W XX wieku „demitologizacji” Ewangelii domagał się między innymi Rudolf Bultmann.

Współcześnie „demitologizacja” Ewangelii jest już dominująca w środowisku zawodowych historyków. W niewielkiej książeczce „A History of the Western World”, popularnej w latach pięćdziesiątych XX wieku, L.J. Cheney nie stwierdza wręcz boskości Chrystusa, ale pisze o nim z dużych liter Our Lord i skrótowo, choć skrupulatnie opisuje Jego misję i dziedzictwo. Książeczka ta to jednak rzadkość. Brytyjski historyk John Morris Roberts przedstawił dość obficie i obiektywnie okoliczności życia, śmierci i dziedzictwa Chrystusa, by zgrabnie uniknąć odpowiedzi na pytanie, kim On był, co najwyżej sugerując, że czytelnik może mieć w tej kwestii własne zdanie. W swoim niezwykłym dziele „Europa” Norman Davies wspomina o Chrystusie wielokrotnie jako o osobie, o której życiu niewiele wiadomo, Jego nauki znane są ponoć tylko z przypowieści, a On sam nie pozostawił po sobie „żadnej organizacji”, „żadnego Kościoła ani żadnego kapłaństwa (…) tylko enigmatyczne pouczenia dla swych uczniów”. Z tego dość bałamutnego wywodu trudno właściwie zrozumieć, skąd się wzięła popularność nauki Chrystusa, nie mówiąc już o istocie Jego postaci i misji. Davies nie zna Ewangelii i najwyraźniej nie traktuje ich jako źródła historycznego.

W swojej historii Żydów Paul Johnson potraktował Jezusa jak jednego z żydowskich mędrców (chachamim), bliskiego faryzeuszom, „być może” ucznia Hillela. Autor też raczej nie zna Ewangelii, skoro Chrystus wielokrotnie traktuje tam faryzeuszy wyjątkowo ostro. W niedawnej, bestsellerowej historii Europy Simon Jenkins wspomina jedynie, że „niezbyt znany” (obscure) żydowski nauczyciel Jezus z Nazaretu został ukrzyżowany za Poncjusza Piłata, co umknęło uwadze współczesnych, oraz że głównym piewcą Jego nauk był „producent namiotów”, Szaweł z Tarsu. Autor nie zainteresował się w ogóle, skąd wzięła się popularność nauk owej peryferyjnej postaci i czy w ogóle można mówić o wiarygodności tych nauk. Ewangelie i Dzieje Apostolskie także umknęły jego uwadze.

Problem źródeł

.Dla historyka podstawowa jest kwestia oceny źródeł informacji. Wbrew tradycji „racjonalistycznej”, modnej we współczesnych historiach Kościoła, nie widać powodu, by nie traktować czterech Ewangelii, Dziejów Apostolskich i listów jako źródeł historycznych. Trzeba je czytać ze zrozumieniem, a nawet z pewnym krytycyzmem, jak każde źródło historyczne, ale są to źródła, które dają mnóstwo informacji i nie wiadomo czemu są wykluczane przez owych „racjonalnych” badaczy. W duchu takiej pozytywnej „metodologii” napisał ostatnio swoją historię chrześcijaństwa Warren H. Carroll.

Poza wspomnianymi źródłami pierwotnymi w przypadku rekonstrukcji wydarzeń omawianego okresu możliwe jest korzystanie z apokryfów. To z nich możemy dowiedzieć się czegoś o działalności misyjnej apostołów. Słowo „apokryf” może wprowadzać w błąd. Pochodzi od greckiego ápókryphos, czyli „ukryty” lub „tajemny”. Słowem tym Kościół katolicki określił pisma, które, w przeciwieństwie do kanonu Nowego Testamentu, uznał za nienatchnione. Kanon ten ukształtował się w połowie II wieku, a ostatecznie został określony podczas synodu w Kartaginie w 397 roku w postaci, jaką znamy dziś. Historyk może jednak czerpać z apokryfów informacje, których nie ma w kanonie Nowego Testamentu, pod warunkiem, że zachowa szczególną ostrożność. Po pierwsze, należy przyjąć, że wszystko, co potrzebne do określenia podstaw wiary chrześcijańskiej, zawarte jest w pismach kanonicznych. Po drugie, trzeba odróżnić to, co w apokryfach jest zgodne z realiami epoki oraz wiedzą i prawdami wiary, wynikającymi z kanonu, od tego, co im zaprzecza, a co wynika z intencji heretyckich. Ważna jest na przykład data i okoliczności powstania apokryfu oraz stosunek jego treści do pism kanonicznych, w większości lub w całości wcześniejszych wobec apokryfów. Apokryfy są bowiem bardzo różnej natury. Jedne mają wyraźnie charakter heretycki, inne zaś są pobożnymi opowieściami spisywanymi w dobrej wierze w pierwszych wiekach i zawierającymi rozszerzenie wiedzy o nieznane tam elementy, a nie kłócącymi się z prawdami wiary ani z faktami zawartymi w tekstach kanonicznych. W takiej sytuacji tekst apokryfu może być traktowany tak jak zwykłe źródło historyczne, a więc jak na przykład „Historia kościelna” Euzebiusza z Cezarei, z takim samym krytycyzmem historycznym. Warto tekst taki zestawić z pismami kanonicznymi, innymi źródłami wiedzy o starożytności czy zdrowym rozsądkiem.

Jednym z czynników, które wpłynęły na sukces „Kodu da Vinci” Dana Browna, był fakt, że „wielu czytelników podziela nieufność Browna wobec historii. Wielu Amerykanów to nie tylko historyczni analfabeci, lecz ponadto traktują oni chronologię protekcjonalnie – im bardziej historia jest starożytna, tym mniej mają dla niej szacunku”. Wydaje się, że stosunek Polaków, a zwłaszcza polskiej „elity” intelektualnej, do wczesnej historii Kościoła nie jest specjalnie różny od tego, co obserwuje się w USA. Od historii oczekujemy wszystkiego albo niczego. Zwykły katolik na ogół nie zaprząta sobie głowy ścisłością danych historycznych dotyczących początków chrześcijaństwa, wierząc, że nie ma tu jakichś rażących sprzeczności, ale napotykając pewność manipulatorów w rodzaju Browna, staje w zakłopotaniu, nie bardzo wiedząc, jak sobie z nimi poradzić. Ludzie wątpiący sami chętnie dodają niepewności do swych zwątpień, a wojujący ateiści zacierają ręce, manipulując nieświadomością.

Tymczasem chrześcijaństwo jest, jak żadna inna religia na świecie, zakorzenione najsilniej w wydarzeniu historycznym, jakim było życie, nauczanie, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa. Jeśli nie możemy ustalić wszystkich związanych z tym faktów ze ścisłością, jakiej byśmy pragnęli, to nie znaczy, że nie wiemy, kiedy to było, jakie są źródła naszej wiedzy o tych wydarzeniach i jak można je weryfikować. Co więcej, te najwcześniejsze źródła – listy św. Pawła i św. Piotra, a także Ewangelie i Dzieje Apostolskie – wskazują na ścisłą ortodoksję opisu i interpretacji, opartą na świadectwie licznych świadków tego, co miało miejsce w latach 27–30 w Palestynie. Wszystkie wariacje tego opisu i wszystkie odmienne interpretacje powstały później i nie pochodziły od świadków.

Skrajnie bałamutne jest twierdzenie, że w historii chrześcijaństwa wydarzenie i jego opis różnią się szczególnie w czasie. Odwrotnie: między datą powstania najstarszych posiadanych przez nas fragmentów Ewangelii („papirus Rylandsa P52” z około 120 roku) a datą opisywanych przez nie wydarzeń (około 30 roku) istnieje różnica około 90 lat. W przypadku dzieł Homera, Sofoklesa, Arystotelesa i innych klasyków starożytności jest to różnica wielu setek lat. W 1994 roku niemiecki biblista Carsten Thiede ogłosił zresztą na łamach „Timesa”, że odnalazł papirus z fragmentem Ewangelii Mateusza pochodzący z I wieku.

Odpowiedź na często podnoszoną kwestię, dlaczego Ewangelie powstały dopiero około 30 lat po wydarzeniach ewangelicznych, daje Euzebiusz z Cezarei: „Mężowie przez Boga natchnieni i Boga prawdziwie godni, mówię tutaj o apostołach Chrystusowych, wiedli życie jak łza czyste i dusze swe zdobili cnotami, językiem przecie dobrze nie władali. Silni byli Bożą i cudy działającą mocą, jaką w darze otrzymali od Zbawiciela. Nauk mistrza wymową i słowa sztuką wykładać nie umieli i nie chcieli. Wsparci jedynie na przejawieniu się Ducha Świętego, który działał razem z nimi i na mocy Chrystusowej, która przez nich cudy tworzyła, roznieśli znajomość Królestwa Niebieskiego po całej ziemi, lecz o pisanie książek niewiele się troszczyli (…) Otóż Mateusz Żydom najpierw naukę ustnie głosił i dopiero gdy się wybierał do innych narodów, napisał swą Ewangelię w języku ojczystym, by dla tych, których opuszczał, pismem zastąpić to, co tracili przez nieobecność jego”.

Wiedza i wiara to dwa źródła ludzkiego poznania prawdy, czyli osiągnięcia stanu zgodności opisu z rzeczywistością. Nie jest rozsądne twierdzenie, iż do poznania wystarczy wiedza rozumowa. Austriacki logik Kurt Gödel udowodnił, że w każdym systemie myślowym można udowodnić jedynie tezy wynikające z założeń, a więc, że u podłoża każdego systemu myślowego leży jakiś akt wiary. Powstaje oczywiście pytanie, w co kto wierzy, a więc kwestia wiarygodności przedmiotu wiary. Ktoś, kto nie był w Ameryce, ma prawo wierzyć świadkom, że ona istnieje. Trudniej zapewne uwierzyć astronomom, którzy opisują warunki istniejące na planetach odległych gwiazd, ale można wierzyć, że ich metodologia poznania jest właściwa. Jeszcze trudniej może być zrozumieć laikowi fizykę kwantową lub korpuskularno-falową teorię światła, które ma podobno występować w postaci fal, ale jednocześnie fotonów, które poruszają się z prędkością światła, a więc nie mają w stosunku do obserwatora rozciągłości w przestrzeni. Laik ma trudność z odpowiedzią na proste pytanie, czy fotony istnieją, czy nie. Natomiast o istnieniu ufoludków nie wiemy nic, więc wiara w ich istnienie nie ma żadnych podstaw, a jest rozpowszechniona.

Inną ważną kwestią jest trudność rozdzielenia tego, co wiemy, od tego, w co wierzymy, nie tylko dlatego, że w naszej świadomości przejście od jednego źródła poznania do drugiego jest często płynne, ale także dlatego, iż trudno nam zdefiniować przypadek i odróżnić go od cudu. W cuda dziś niby nikt nie wierzy, choć ludzie stale drążą różne sensacyjne „niewyjaśnione zagadki”. Niektórzy liczą, że dadzą się one wyjaśnić w sposób „rozumowy”, czyli oparty na dotychczasowym doświadczeniu, inni zaś mogą uważać, że horyzont poznania stale się oddala, pozostawiając stale margines na cud. Niezmiernie mało prawdopodobne wydarzenie nie musi być cudowne, ale nie można racjonalnie zaprzeczyć, że może. Racjonalizm ma więc sens jedynie jako przywiązanie do poznania rozumowego, ale jako pogląd skrajny, wykluczający wiarę, przeczy zdrowemu rozsądkowi.

Było czy nie było? Skąd o tym wiemy? Co wiemy, a czego nie wiemy i się tylko domyślamy? W przypadku początków chrześcijaństwa tak zwani „racjonaliści” nieustannie produkują zamęt. Tymczasem można stwierdzić, co wiemy, co wiemy pośrednio lub czego się domyślamy, a czego nie wiemy, co nie przeszkadza tworzyć spójnego obrazu tych niezwykłych wydarzeń, które wstrząsnęły światem.

Wreszcie wielu współczesnych w ogóle unika podobnych rozważań. „Cóż możemy w ogóle wiedzieć?”, „dla mnie to nie ma znaczenia”, „wybieram przyszłość” – oto tylko niektóre ze sloganów, którymi zagłusza się pytania pierwsze. „Jak nie wiem, skąd przychodzę, tak i nie wiem, dokąd idę; wiem tylko, iż opuszczając ten świat wpadam albo na zawsze w nicość, albo w ręce rozgniewanego Boga, nie wiedząc, która z tych możliwości może być moim wiekuistym udziałem. Oto mój stan pełen słabości i niepewności; i z tego wszystkiego wyciągam wniosek, że mam spędzić wszystkie dni swego życia nie dociekając, co mnie czeka!”. Te prorocze słowa Blaise’a Pascala (1623–1662) znakomicie pasują do mentalności wielu współczesnych ludzi, którzy na dodatek szczycą się „nowoczesnością” i „racjonalnością”.

Rola świadków

.Charakterystyczne dla pewnej części badaczy historii ewangelicznej jest skrzętne omijanie kwestii motywów wiary apostołów i ewangelistów po śmierci Jezusa i tezy, iż Jezus był Synem Bożym. Nie wchodzi się z nią nawet w polemikę, tylko ignoruje się tę kwestię. Takie stanowisko reprezentują między innymi autorzy krakowskiej „Wielkiej historii świata”. Geza Vermes, który prezentuje podobne stanowisko, nazywany jest „największym znawcą dziejów Jezusa naszych czasów”. Jego wizja początków chrześcijaństwa jest pełna dystansu i „obiektywizmu” historyka, jednak pomija on podstawowy problem motywów działania apostołów po śmierci Jezusa, a przez to jego tezy wiszą w powietrzu. Trudno bowiem przedstawić Jezusa jako „charyzmatycznego proroka, uzdrowiciela, egzorcystę i nauczyciela”, skoro sam o sobie mówił, że jest Synem Bożym, dał się ukrzyżować i zmartwychwstał, o czym świadczyli z takim przekonaniem Jego uczniowie wbrew wszelkim okolicznościom, a nawet zagrożeniom. Dali też ostateczne świadectwo swej wiary, ponosząc, wszyscy z wyjątkiem świętego Jana, śmierć męczeńską.

Ambicją autora jest przybliżenie czytelnikowi wydarzeń, które towarzyszyły pierwszym pokoleniom ludzi, którzy Dobrą Nowinę szerzyli w świecie. Wydarzenia, o których mowa, miały miejsce prawie dwa tysiące lat temu. Wydawać by się mogło, że ślad po nich nie jest zbyt wielki. Jednakże nie można zapominać, że obraz tych wydarzeń istnieje. Gdybyśmy dziś znaleźli się na jakiejś planecie odległej od nas o dwa tysiące lat świetlnych i dysponowali odpowiednio potężnymi teleskopami, to moglibyśmy to wszystko zobaczyć, gdyż obraz właśnie mógłby tam dotrzeć. Byłby to obraz niemy, gdyż głos potrzebowałby jeszcze bardzo długiego czasu, by być tam słyszalny. Zapewne trudno by nam więc było zrozumieć, co widzimy. Trzeba by zresztą stale przesuwać ów wizjer, żeby zobaczyć różne miejsca, w których to wszystko się dzieje.

.Dziś, po dwóch tysiącach lat, ślady tych wydarzeń na ziemi są ulotne, ale przez ten czas nagromadziliśmy sporo wiedzy, żeby obraz tych wydarzeń zrozumieć. Nie wszystko wiemy i pewnie wielu rzeczy się nigdy nie dowiemy, ale wiedza zgromadzona przez te dwa tysiące lat pozwala nieco rozjaśnić ten obraz i trochę więcej z niego zrozumieć. Spróbujmy więc cofnąć się w czasie…

Wojciech Roszkowski

Fragment książki: Świat Apostołów, wyd. Biały Kruk, Kraków 2025 [LINK].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 21 stycznia 2025