Wolność według Havla
Z dystansu czasowego i przestrzennego może wydawać się, że opozycja w komunistycznej Czechosłowacji po inwazji sowieckiej w 1968 roku równa się Václav Havel i jego przyjaciele. Chociaż jest to uproszczenie – w opozycji demokratycznej nie działał oczywiście sam Havel, swoją rolę odgrywał w niej cały szereg znaczących jednostek i grup, które nie zgadzały się istotnie z najsłynniejszym dysydentem; poza tym, po objęciu praskiego Zamku – siedziby prezydenta – Havel szybko uczył się Realpolitik – to jednak wyraża sedno sprawy – pisze Daniel KAISER
.Havlowska krytyka demokracji parlamentarnej, jego nietradycyjne rozważania o wolności, mało ortodoksyjne poglądy na temat czeskiej historii – to wszystko znajdujemy w różnych dokumentach krążących w „drugim obiegu”. Wolność według czeskiego ruchu dysydenckiego to w dużej mierze wolność według Havla. Uderzające w przedlistopadowej twórczości Havla jest to, jak często ucieka się do uwag o charakterze globalnym i uniwersalnym. Czytelnik znajdzie mniej jego tekstów o bieżącej sytuacji w Czechosłowacji, niż mógłby oczekiwać. Znaczące, że w ówczesnej twórczości Havla brakuje kwestii suwerenności państwa, co w kraju okupowanym przez obce wojsko było swego rodzaju osiągnięciem.
W podstawowej deklaracji Karty 77 z 1 stycznia 1977 roku, której głównym autorem był Havel, nie ma ani jednej wzmianki o sowieckiej okupacji. Można by podejrzewać, że podstawowa deklaracja było zestawieniem praw obywatelskich i praw człowieka, do których respektowania Czechosłowacja zobowiązała się w Pakcie Helsińskim, czego w praktyce nie dotrzymywała. Ale także w powodzi innych dokumentów, które przez trzynaście lat swojego istnienia wydała Karta, rzadko kiedy i raczej mimochodem wspomina się, doświadczany na co dzień przez ludzi, fakt, że republika jest okupowana. (Potwierdząjący regułę wyjątek stanowi odezwa Karty z 21 sierpnia). Aż do fazy poprzedzającej rozkład komunizmu, czeski ruch opozycyjny nie podkreślał tak oczywistych dla nas dzisiaj kwestii, jak prawo do zakładania partii politycznych. Nawet w najbardziej politycznym z manifestów, który w październiku 1988 roku powołał Ruch na Rzecz Wolności Obywatelskiej, wzywa się co prawda do pracy politycznej i do zniesienia kierowniczej roli Komunistycznej Partii Czechosłowacji, niemniej jednak żąda się przy tym „tylko” wolności zakładania stowarzyszeń i umożliwienia im udziału w wyborach.
Jeśli chodzi o pozycję międzynarodową Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej w podzielonej Europie, w manifeście stwierdza się jej ograniczoną suwerenność narodową i państwową. Nawet tutaj nie zostaje jednak wyrażone żądanie odejścia wojsk sowieckich – a przecież to właśnie w Ruchu zjednoczyli się bardziej aktywni i zaangażowani politycznie dysydenci. Osiągniętym maksimum, na przykład w ważnej petycji „Kilka zdań…” z lata 1989 roku, którą także napisał Havel, było otwarcie dyskusji o inwazji wojsk Układu Warszawskiego – i to, mógłby pomyśleć czytelnik, tylko dlatego, że sowieckie czołgi mianowały wówczas władzę, która po dwudziestu latach wciąż jeszcze blokowała rozwój.
Jeśli wyobrazimy sobie wolność na trzech poziomach – wolność jednostki, czyli wolność indywidualną; wolność narodu, czyli kolektywną; wolność ludzkości, czyli uniwersalną – to czeski ruch dysydencki charakteryzuje się silnym naciskiem na wolność indywidualną. Pozostałe dwa rodzaje wolności, jak zaraz zobaczymy, są reprezentowane w miarę w podobnym stopniu, a bardziej może nawet wolność uniwersalna, chociaż ta – z natury rzeczy – nie może mieć innej formy niż hipotetyczna. Do tego braku równowagi znacząco przyczynił się Václav Havel.
Rewolucja egzystencjalna
Havel był mózgiem przywódczym opozycji. Każdy, kto chciałby nie tyle wkroczyć, co raczej wskoczyć do jego świata umysłowego, powinien otworzyć esej Siła bezsilnych z października 1978 roku. W swoim czasie ten esej wywarł wpływ w kręgach niezależnych zarówno w kraju, jak i w pozostałych państwach bloku wschodniego, włącznie z Polską – czytali go zarówno ludzie z kręgu Michnika, jak i np. Jarosław Kaczyński. Dla zainteresowanych czytelników na Zachodzie posłużył jako podstawowe świadectwo o tym, kim są dysydenci, jak myślą i jak działają.
Esej rozpoczyna się od opisu sytuacji, w jakiej musi działać wschodnioeuropejski dysydent. Nie jest to ani klasyczna dyktatura, ani państwo totalitarne, ale post-totalitarne, kiedy władcy zrezygnowali już z brutalnych metod i zastąpili je skomplikowanym mechanizmem śrubek i trybików. W ten sposób wciągają właściwie każdego w funkcjonowanie reżimu.
Havel ilustruje to słynną historią o sprzedawcy warzyw, który na wystawie, między marchwią a cebulą, umieścił żenujące hasło „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się”. W bloku sowieckim nikt nie bierze na poważnie takich haseł i deklaracji, nawet przedstawiciele reżimu nie biorą pod uwagę, że ich podwładni mogliby wierzyć hasłom, które muszą eksponować. Klient patrzy na wystawę i prawdopodobnie nawet nie zdaje sobie sprawy, co dokładnie oznacza hasło. Ale każde takie hasło współtworzy ogólną panoramę, jakiej reżim potrzebuje do kontrolowania mas. Także sam sprzedawca „nie musi uwierzyć w kłamstwo. Wystarczy, że przyjął życie z kłamstwem i w kłamstwie. Już przez to bowiem potwierdza system…”.
Najmocniejszym momentem Siły bezsilnych jest trafna obserwacja Havla, że sprzedawca, deklarując lojalność, uznał reguły gry i tym samym „sam do niej przystąpił, stał się graczem, umożliwił, aby gra dalej się toczyła, aby w ogóle była kontynuowana, aby po prostu była”. Wystarczyłoby odrzucić reguły, aby sprzedawca przerwał grę. Żeby uzyskać tę prawdziwą wolność, którą jest życie w prawdzie, sprzedawca nie musi w żaden złożony sposób angażować się opozycyjnie, wystarczy na przykład nie umieścić hasła na wystawie, nie brać udziału w przepisanym rytuale, czy powiedzieć prawdę na tym czy owym zebraniu. Na uwagę, że egzystencjalny bunt jednego sprzedawcy nie ma żadnego znaczenia dla władzy, Havel odpowiada optymistycznie, że „nie chodzi o to, jak wielką przestrzeń zajmie ta alternatywa: jej siła nie spoczywa w ogóle w jej wymiarze „fizycznym”, ale w „świetle”, którym rozjaśnia owe podpory systemu i które rzuca na ich chwiejną podstawę”.
W wyobrażeniach Havla, życie w prawdzie przypomina broń bakteriologiczną, przy pomocy której nawet pojedynczy obywatel może rozbroić dywizję nieprzyjaciela, składającą się z żołnierzy do tej pory żyjących w kłamstwie.
Dysydenci dysponują zatem typem siły, która nie bierze udziału w żadnym bezpośrednim boju o władzę. Ogólnie rzecz biorąc, Siła bezsilnych jest wielkim odejściem od typowego myślenia o polityce, które powinno być bardziej praktyczne i bezpośrednie. Przez „wolność” Havel rozumie coś bardziej abstrakcyjnego niż klasyczną wolność brania udziału w polityce: chodzi o możliwość niebycia uwikłanym w „auto-totalność”, w której każdy powtarza rytuał i przez to przyczynia się do podtrzymywania systemu. Uwikłani są wszyscy ci, którzy nie podjęli próby egzystencjalnego buntu i wciąż żyją w kłamstwie – czy to sprzedawca warzyw, czy premier rządu.
Jest to instrukcja dla silnych jednostek. Egzystencjalnego buntu nie dało się wzniecić według Havla inaczej, niż poprzez oddzielenie się od swojego dotychczasowego kręgu społecznego i przejście pod specjalnym nadzorem korytarza, który oddzielał społeczeństwo od garstki odszczepieńców. Niestety, między rokiem 1969 a 1989 w Czechosłowacji w żadnej chwili nie doszło do kolektywnego pobudzenia, które mogłoby poruszyć całe masy. Aby wyzwolić sam siebie, człowiek musiał sam podjąć decyzję i sam musiał też określić moment, w którym to się stanie. Różnica między czeską Kartą a polską Solidarnością nie jest znacząco odmienna od różnicy między armiami na wychodźstwie obydwu krajów w czasie II wojny światowej. Podczas gdy podstawę armii polskiej utworzyły walczące dywizje ewakuowane za granicę, znacznie mniejsza czechosłowacka armia w Anglii stopniowo powstawała z jednostek, które samotnie lub w małych grupkach podjęły wędrówkę przez okupowaną Europę. Można by rzec, że wzięła się z indywidualnej turystyki.
W czasach „normalizacji”, w Czechosłowacji było bardzo niewielu dysydentów. Kartę 77 do listopada 1989 roku podpisało 1889 obywateli, a wszystkich tych, którzy w działalności antyreżimowej brali udział w stopniu, który wiązał się z ryzykiem, było około 10 tysięcy (dla uproszczenia nie wliczam w to Tajnego Kościoła, który zwłaszcza na Słowacji był relatywnie liczny, ale jednak ograniczał się do walki o swobody religijne). Marzenia niektórych organizatorów Karty (ale nie Havla!), że główną deklarację podpiszą setki tysięcy upokorzonych po Sierpniu 1968 roku Czechów i Słowaków, nie spełniły się. Z tego punktu widzenia jest zrozumiałe, dlaczego Havel, zamiast twardych liczb, operuje na potencjale, który był jednak teoretycznie nieskończony.
Siłę bezsilnych pisał w ciężkich warunkach – kiedy przebywał w Pradze, groził mu areszt domowy, brutalnie wymuszona izolacja od przyjaciół; w wiejskim domku pod Karkonoszami pod jego nieobecność podrzucono odpady, przed domkiem postawili policyjny punkt obserwacyjny, wciąż go szykanowali; Havel trafnie przeczuwał, że to wszystko zmierza do długoletniego więzienia.
Pomimo całego obowiązkowego optymizmu, dotyczącego przyszłej oceny działań dysydentów, potencjału, który skrywa się w sprzedawcach warzyw, esej Havla pobrzmiewa tonami apokaliptycznymi. Apokalipsa musi być wszechobecna. Autor czyni mroczną konstatację, że w reżimie post-totalitarnym, z którego zwraca się do czytelnika, obowiązuje wyłącznie „w zasadzie ta sama hierarchia wartości, jak w rozwiniętych państwach zachodnich”, że socjalizm realny jest „de facto tylko inną formą społeczeństwa konsumpcyjnego i industrialnego, ze wszystkimi skutkami społecznymi i duchowymi, które się z tym wiążą”. W innym miejscu Havel nazywa blok wschodni „karykaturalnie wykrzywionym obrazem nowoczesnego życia w ogóle”, „mementem dla Zachodu, odkrywającym przed nim jego ukrytą przyszłość”.
Na beznadziejność sytuacji Czechosłowacji w 1978 roku trzeba przy tym patrzyć pozytywnie: zmusza ona przynajmniej dysydentów do głębszego myślenia, do „rozważania naszej przyszłości w kontekście bardziej długotrwałych i globalnych perspektyw świata, którego jesteśmy częścią”. A tym, co najważniejsze dla naszego eseisty, to nie okupacja sowiecka jego ojczyzny i jego części Europy, ani płynące z niej zniewolenie polityczne, ale kryzys współczesnej cywilizacji technicznej jako takiej! Cytuje Heideggera i przywołuje jego obraz bezradnego człowieka, skonfrontowanego z techniką, która wymknęła mu się z rąk, oraz jego słowa o „kryzysie demokracji”.
Ewentualny powrót do tradycyjnego parlamentaryzmu uznaje za „korzystne rozwiązanie przejściowe”. Przejściowe, ale ku czemu? Esej wieńczy zwięzła, absurdalna instrukcja dla Zachodu, w czym powinien się inspirować u środkowo- i wschodnioeuropejskich ruchów typu Karta.
Także dla Zachodu będzie najlepiej, kiedy duże, opuszczone przez ludzi partie masowe zostaną zastąpione przez małe, dynamiczne i otwarte struktury, zakładane ad hoc i prowadzone przez charyzmatycznych przywódców, których autorytet będzie „osobiście doświadczać” ich bezpośrednie otoczenie. Havel wprost mówi o systemie „post-demokratycznym”. Wschodnioeuropejskie grupy dysydenckie mogą posłużyć dla Zachodu, który sam znajduje się w kryzysie, jako zarodkowa wizja jego własnej przyszłości. Przebłyskuje tutaj szczególny rodzaj idealizmu, w historii współczesnej myśli czeskiej wcale nie po raz pierwszy. Już założyciel Czechosłowacji T. G. Masaryk dowodził, że sensem historii czeskiej nie jest nawet walka o narodową niezależność w niemieckim morzu, ale wypełnianie humanistycznego dziedzictwa braci czeskich i rewolucji husyckiej. „Humanizmem przerwiemy duchowy i moralny sen kilku wieków, dzięki humanizmowi mamy kroczyć w czele ludzkiego postępu” – pisze Masaryk w Kwestii czeskiej pod koniec 19 wieku.
Myślę, że oprócz starszej tradycji czeskiego idealizmu historycznego i oprócz wpływu jego starszego przyjaciela, filozofa Jana Patočky, który niegdyś studiował u Heideggera i przez całe życie nim się zajmował, w Havlovej decyzji, aby rozciągnąć opis nieszczęścia, jakiego doświadczał na własnej skórze, na całą cywilizację euroamerykańską, dużą rolę odgrywało jego dotychczasowe doświadczenie zawodowe. Od lat 60. zwykł był pisać w taki sposób, aby zainteresować równocześnie czytelnika czeskiego i zagranicznego. Poczynając od roku 1964, młody dramaturg z dużym powodzeniem przenikał do repertuarów różnych teatrów na świecie, co po umartwieniu lat 50. było sukcesem całej kultury czeskiej.
Pod koniec lat 60. Havel zgromadził na zachodnim koncie tyle pieniędzy z tantiem, że mógł dzięki nim przeżyć pierwsze lata po objęciu władzy przez Gustáva Husáka, kiedy wystawianie jego sztuk było zabronione, kiedy odizolowano go od czeskiego teatru i kiedy do tego stracił przejściowo inwencję twórczą. Rachunkowość prowadził mu poza granicami Czechosłowacji, w północnoniemieckim Reinbeck, jego agent literacki Klaus Juncker. To jemu Havel przesyłał pocztą polecenia, ile z jego konta ma mu przesłać do Pragi lub którą miłą Bogu rzecz ma dotować z jego tantiem w środowisku czeskiej emigracji.
Przy okazji każdego wyjazdu, już przed Kartą kupował także zachodnie gazety, do których równolegle posyłał swoje teksty, przede wszystkim słynny List do dr Husáka z wiosny 1975 roku. Było to z jednej strony działanie praktyczne, z drugiej jednak niebezpośrednie uznanie faktu, że od swoich zdeprymowanych i pasywnych współobywateli nie otrzymałby żadnego wsparcia.
Brytyjski filozof Roger Scruton, który przed wyrzuceniem go w 1985 roku z Czechosłowacji regularnie wykładał na tajnym uniwersytecie, przyrównuje Siłę bezsilnych do tekstów wczesnochrześcijańskich męczenników, pisanych w katakumbach.
Dlaczego poświęcam tyle miejsca jednemu esejowi? Siła bezsilnych to bez wątpienia najsłynniejsza wypowiedź Havla na tematy społeczne i polityczne, formacyjna dla czeskiego ruchu opozycyjnego. Autor sam uważał ją aż do śmierci za swoje najważniejsze dzieło pozaartystyczne.
W pierwszych latach Karty, kiedy powstała Siła…, Havel był wciąż tylko jednym z wielu możliwych liderów ruchu opozycyjnego. Z długiego uwięzienia (1979-1983) powracał jednak jako niepodważalny przywódca. W odróżnieniu od pierwszego aresztu na wiosnę 1977 roku, tym razem wracał na wolność niezłamany i nieustępliwy (nie poprosił nawet o łaskę, kiedy przed wyjazdem prezydenta Husáka do Wiednia na jesieni 1982 roku wzywały go do tego urzędy). Na kolegach z ruchu opozycyjnego wrażenie zrobiła zarówno jego niezłomność, jak i publicity, które „światowy dramaturg” (przyjacielskie przezwisko w ruchu opozycyjnym) zdobył na Zachodzie po swoim uwięzieniu. W rezultacie, w kręgach opozycyjnych decydujące znaczenie miały poglądy i program człowieka, który głosił „niepolityczną politykę”, który zawsze chętnie myślał w perspektywie całej planety i w swojej twórczości nawiązywał do uniwersalnych wartości.
Ludzie pokroju Havla byli oczywiście ograniczeni przez swoją wewnętrzną naturę i mogli przemawiać tylko do mniejszej części społeczeństwa czeskiego. Jego krytycy w samizdacie (filozof Petr Rezek, grupa wokół Emanuela Mandlera i inni) mówili i pisali o nadmiernej akademickości głównego nurtu ruchu opozycyjnego, ale także ich krytyka była akademicka; nawet grupa skupiona przy Mandlerze nie była w stanie, pomimo najlepszych chęci, wyjść poza getto ruchu dysydenckiego.
Do oderwania od rzeczywistości Karty w latach 80. przyczyniał się także, paradoksalnie, odzew, jaki miała na Zachodzie. Przeciwko rozmieszczaniu amerykańskich rakiet średniego zasięgu w Europie zachodniej wyrósł tzw. ruch pokojowy, wewnętrznie podobny do grup dysydenckich. Chociaż między dysydentami wschodnioeuropejskimi i pacyfistami z Zachodu czasami dochodziło do spięć (sam Ronald Reagan cytował przeciwko zachodnim pacyfistom jeden z dokumentów, wykoncypowany w 1984 roku przez najbardziej prawicowego rzecznika, jaki należał kiedykolwiek do Karty, Václava Bendę), jedni i drudzy używali tego samego języka praw człowieka i społeczeństwa obywatelskiego.
Czeski ruch dysydencki znalazł tu partnera sparingowego wśród tych, którzy jeszcze w 1968 roku byli na wskroś radykalnymi marksistami i w międzyczasie przesunęli się w stronę lewicowego liberalizmu. Nie doszło co prawda do zasadniczego utożsamienia dwóch stron, raczej w jednym momencie historycznym spotkały się podobne poczucia i podobny słownik. Havlovską krytykę „cywilizacji technicznej” może z łatwością przyswoić sobie także konserwatysta, jednak w konkretnej sytuacji lat 80. harmonizowała ona z postulatami ruchu pokojowego i zielonych. Odzew ze strony jednego z zachodnioeuropejskich prądów myślowych zastępował dla czeskiej opozycji w połowie lat 80. brak odzewu w ojczyźnie. To wszystko przyczyniało się do utwierdzania utopijnych wyobrażeń, które Havel, a przed nim Patočka formułowali w drugiej połowie lat 70.
Czeska „kwestia niemiecka”
Václav Havel miał okazję, aby rozpętać swoją egzystencjalną rewolucję na całym świecie, kiedy 29 grudnia 1989 roku został pierwszym niekomunistycznym prezydentem Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej.
Czar i niedostatki wyobrażeń Havla o polityce pokażemy na przykładzie podejścia nowej Czechosłowacji do Niemiec. Kwestia niemiecka zajmuje w czeskiej świadomości więcej miejsca niż w polskiej; podczas gdy Polakom poza Niemcami zagrażali także Rosjanie, Czesi przez stulecia byli zanurzeni w morzu niemieckiego żywiołu. To, że zaraz po objęciu władzy na Zamku Havel zwrócił swoją uwagę na kwestię niemiecką, było w zasadzie naturalne.
Kiedy zakończyła się zimna wojna, Republika Federalna należała do jej zwycięzców. Trzeba było oprzeć relacje bilateralne na zupełnie nowej podstawie. Havel spróbował dokonać tego, przepraszając wyrzuconych Niemców sudeckich, nie gwarantując przy tym, że dostanie coś w zamian za taki publiczny gest. Tym czynem w zasadzie określił na całe lata 90. charakter stosunków czechosłowacko-niemieckich (do 1993 roku), a później czesko-niemieckich.
Wewnętrzna wolność krytycznie myślącej jednostki była dla niego fundamentalna także w trakcie urzędowania na Zamku. Już w Sile bezsilnych wyrażał obawę, że dysydenci, wstępując do polityki, skażą czystość swojego życia w prawdzie przez udział w taktycznych rozgrywkach politycznych: „Naprawdę ważne jest, aby ta naczelna, bo codzienna, niewdzięczna i nigdy nie kończąca się walka o to, by człowiek mógł żyć sprawiedliwie, w wolności i prawdzie, nigdy nie stawiała sobie żadnych ograniczeń, nigdy nie była połowiczna, bez konsekwencji, aby nie podlegała pułapkom politycznej taktyki, spekulacji i fantazji”.
Żeby dobrze zrozumieć, co Havel uznawał za twardą i niepodlegającą wybiegom taktycznym prawdę, jesli chodzi o kwestię niemiecką, musimy pokrótce wrócić do debat, które prowadzono o niej w ruchu dysydenckim. W 1978 roku historyk Ján Mlynárik opublikował pod pseudonimem Danubius w emigracyjnym piśmie „Świadectwa” Tezy o wysiedleniu czechosłowackich Niemców. Jak na tamten okres, była to szokująca polemika z dominującą narracją na temat historii współczesnej. Mlynárik wypędzenie Niemców porównał do wschodnio-azjatyckich, stalinowskich wypędzeń. W większości starsza i nastawiona na reformę komunizmu część Karty odsunęła się od Mlynárika. Ale debata rozpoczęła się i od tej chwili w części ruchu dysydenckiego forsowano rewizjonistyczną narrację historyczną. Rewizjonistyczną w tym sensie, że nie koncentrowano się w niej w pierwszym rzędzie na winie Niemców wobec Czechów, co nieustannie czyniła oficjalna nauka, ale raczej na winie Czechów wobec Niemców, czy też odpowiedzialności Czechów za to, że współżycie obydwu narodów na ziemiach czeskich zakończyło się rozpadem.
Pod koniec lat 80. grupa złożona z dwóch publicystów i jednego historyka, tworzących pod zbiorczym pseudonimem Podiven, przygotowała publikację historii Czechów w „nowej epoce”. Książka jest inwentarzem czeskich błędów od początku odrodzenia narodowego: należy do nich akceptacja antyniemieckiego nacjonalizmu językowego w pierwszej połowie XIX wieku. Autorzy z nieskrywaną sympatią piszą o koncepcji narodu szlacheckiego z dwoma grupami językowymi, którą sformułował niemieckojęzyczny ksiądz i filozof Bernard Bolzano w dwóch kazaniach z 1816 roku. Według Podivena chciał on „wierzyć, że naród można ustanowić w imię wspólnego wysiłku duchowego, podczas gdy język jako środek jest rzeczą drugorzędną. Bądźmy więc Czechami w sensie „Böhmen” i uszlachetniajmy zgodnie siebie i naszą dwujęzyczną ojczyznę” – parafrazuje Podiven i dodaje: „z dystansu czasowego czujemy, że to rozwiązanie oszczędziłoby nam wielu późniejszych zmartwień i wstydu”. Chociaż autorzy dodają, że rozwiązanie Bolzana pojawiło się za późno, ponieważ cztery miliony obywateli królestwa czeskiego – zatem większość – mówiła wówczas po czesku, z cytatu wypływa oczywista sympatia i szacunek do tego niezrealizowanego scenariusza. Dodam, że dawno zapomnianego Bolzana odkrył dla ruchu dysydenckiego Jan Patočka.
Wszystkie próby doprowadzenia do pojednania narodowego na ziemiach czeskich, podejmowane do roku 1938, skończyły się, jak wiadomo, klęską. Podiven przedstawia je zawsze jako przede wszystkim błąd czeskich nacjonalistów. Zaproszenie na sejm we Frankfurcie w 1848 roku, które historyk i „ojciec narodu” František Palacký odrzucił, argumentując, że czeskie ziemie nie należą do powstających Niemiec, Podiven komentuje następująco: „Czeska niechęć do Niemiec w pełni objawiła się w samozachowawczej walce o Frankfurt, kiedy nastroje czeskiej opinii publicznej przybierały już formę nienawiści etnicznej”. Artykuły fundamentalne i plan ugody niemiecko-czeskiej (1871 i 1890), czyli dwie próby politycznego określenia stosunków panujących na ziemiach czeskich, upadły według Podivena z powodu braku elastyczności czeskich radykałów. Ci w rozstrzygających momentach zachowywali się naprawdę nie do zniesienia, ale – o dziwo – Podiven nigdzie nie wskazuje, że była to niemądra reakcja na niemożliwą do zniesienia sytuację, w której jedna trzecia obywateli kraju nie chciała uczyć się języka pozostałych dwóch trzecich, a którego reprezentanci oczywiście znali przy tym niemiecki, język owej jednej trzeciej. I tak dalej.
Podiven był najbardziej dopracowanym owocem rewizjonistycznego podejścia do historii czesko-niemieckiej; powstał w reakcji na narrację komunistyczną i był w podobnym stopniu jednostronny. W latach 80., jeszcze w ruchu dysydenckim, czyli całkiem poza zasięgiem wzroku szerszej publiki, te poglądy pomału stawały się intelektualną modą. Kiedy w styczniu 1990 roku rekonstruował się czeski rząd republikański, zbieg okoliczności sprawił, że Havel wybrał na pierwszego niekomunistycznego premiera Petra Pitharta, jednego z autorów Podivena. Drugi z trójki autorów, psycholog Petr Příhoda, razem z Pithartem wszedł do polityki jako jego doradca. Kolejnym ważnym dysydentem w wielkiej polityce był minister spraw zagranicznych Jiří Dienstbier, jeden z autorów Apelu Praskiego z roku 1985, w którym grupa członków Karty wzywała do zjednoczenia podzielonej na dwa bloki Europy. Miało się to stać przez rozwiązanie Układu Warszawskiego i NATO – warunkiem ku temu miało być zjednoczenie wschodnich i zachodnich Niemiec. Kiedy zjednoczone Niemcy zaczęły jawić się jako realna możliwość, nowi rządzący Czechosłowacją również z tego powodu powitali ją od razu i bez zastrzeżeń.
Nowy establishment składał się po prostu z ludzi, którzy, jeśli chodzi o tę kwestię, do tej pory patrzyli na historię nie jako potomkowie jednej ze zwaśnionych stron, ale jako niezależni sędziowie – co w przypadku intelektualistów jest w porządku, dopóki razem ze swoimi dawnymi poglądami nie staną się częścią głównej egzekutywy. W tym przypadku do wielkiej polityki wstępowali intelektualiści, którzy bardziej niż suwerenność państwową cenili najbardziej właśnie swoją wewnętrzną wolność i swoje życie w prawdzie, ponieważ egzystencjalny rewolucjonista i tak we wszystkim osiąga lepsze rezultaty.
Zarazić Helmuta Kohla życiem w prawdzie
Bezpośrednie zadania, jakie stały w polityce międzynarodowej przed nową władzą, były dwa: po pierwsze, wyeliminować groźbę przewrotu wojskowego, czyli uzgodnić z Sowietami wycofanie wojsk i jak najbardziej się od nich uniezależnić, a po drugie, zbliżyć się do Zachodu. Pierwsze zadanie dotychczasowi członkowie Układu Warszawskiego mieli wspólne, dodatkowo Moskwa sama wycofywała się z Europy Środkowej. Realizację drugiego celu każde z nowo wyzwolonych państw musiało zagwarantować sobie samo.
W Pradze dominowało przeświadczenie, że droga na Zachód jest co prawda niemożliwa bez przyjaźni z USA, ale ostatecznie i tak prowadzi przez Niemcy.
Już w październiku, na miesiąc przed „aksamitnym listopadem”, pisarz Havel pod wpływem emigranta i swojego przyszłego sekretarza kancelarii Karla Schwarzenberga napisał list do prezydenta federalnego Richarda von Weizsäckera, w którym krytykował usunięcie sudeckich Niemców z Czechosłowacji po wojnie: „Ja osobiście – jak wielu moich przyjaciół – potępiam wygnanie Niemców po wojnie. Uważałem to zawsze za najgłębiej niemoralny uczynek”. Havel pisał do prezydenta Weizsäckera przy okazji otrzymania nagrody pokojowej niemieckich wydawców, której nie mógł odebrać osobiście we Frankfurcie. Weizsäcker cytował to zdanie z listu Havla w przemówieniu noworocznym.
Można by odrzec, że w momencie wysyłania listu Havel był jeszcze osobą prywatną, człowiekiem, który odrzuca możliwość wejścia do realnej polityki (wywiad dla „Revolver Revue” z lata 1989 roku nosił znaczący tytuł Teren, na który nigdy nie wstąpię), jednak jak człowiek odpowiadający wyłącznie wobec własnego sumienia, zachowywał się także 2 stycznia 1990 roku, kiedy w trakcie swojej pierwszy wizyty zagranicznej spotkał się w końcu osobiście z prezydentem Weizsäckerem. Jak sam zaznaczył w notatce o spotkaniu, w rozmowie ze swoim niemieckim odpowiednikiem przeszedł od razu do historii, wspomniał o okupacji Czechosłowacji i powojennym wypędzeniu, aby dalej stwierdzić: „Podejrzewam, że nadszedł czas, aby ostatecznie pożegnać się z tym brzemieniem. Zapewniłem pana prezydenta, że jesteśmy gotowi mówić o wszystkich kwestiach, które tu się pojawiają: otwarcie, rzeczowo i bez zbytecznych rekryminacji. Z naszych strony chciałbym ogłosić: Odrzucamy ideę winy kolektywnej jako moralnie nie do usprawiedliwienia. Jeżeli była stosowana także wobec obywateli czechosłowackich narodowości niemieckiej, to z pewnością nie było to słuszne”.
Tematyka wypędzonych, a zatem też ich postulatów wobec Czechosłowacji, która miała wiązać energię polityki zagranicznej Pragi przez większą część lat 90., była zatem narzucona wyłącznie z inicjatywy głowy państwa. Sprzedawca warzyw miał uwolnić się od bezmyślnego rytuału, nie wywieszając niemądrych haseł na wystawie sklepowej i porzucając wyrachowanie, aby rzucić w ten sposób światło na nędzę systemu. Czy jednak podobny brak wyrachowania był dla wyzwolonego z więzów Havla odpowiednim podejściem w świecie polityki zagranicznej i dyplomacji?
Chociaż sam Weizsäcker nie był odporny na ofensywę uprzejmości swojego czechosłowackiego odpowiednika, jako prezydent musiał działać według procedur. Władzę wykonawczą dzierżył kanclerz Helmut Kohl, do którego koalicji wyborców należały związki wypędzonych. Te odebrały pokutny gest z Pragi jako oznakę słabości i potwierdzenie własnego, selektywnego podejścia do historii współczesnej. Najpierw wydawało się, że będą to tylko głosy skrajne, jeszcze w lecie 1990 roku Czechosłowacja świadomie nie poprosiła o dopuszczenie do konferencji 2+4, do której Polsce udało się dołączyć w punkcie dotyczącym jej interesu państwowego. Podczas negocjacji, które miały przywrócić Niemcom pełną suwerenność międzynarodową, pojawiły się oznaki, że kwestii sudeckich Niemców nie uda się załatwić tak bezproblemowo, jak wyobrażają to sobie w Pradze.
Rzecznik Ziomkostwa Sudeckoniemieckiego Franz Neubauer wysłał na jesieni list do Havla, z żądaniem zwrotu majątku i przyznania wypędzonym specjalnego prawa powrotu do ojczyzny. Mniej więcej w tym samym czasie szefowi dyplomacji niemieckiej Hansowi-Dietrichowi Genscherowi udało się skłonić swojego czeskiego odpowiednika, Dienstbiera, aby Praga w szykowanej umowie o dobrym sąsiedztwie nie upierała się przy prawnej gwarancji ustaleń majątkowych. Genscher w trakcie niezaprotokołowanych negocjacji zapewnił Dienstbiera, że żądania wypędzonych są straszakiem.
Praga szybko zaczęła żałować swojej niekonsekwencji i już niecały rok później Havel w zamian za obietnicę, że Niemcy nie będą wspierać roszczeń majątkowych wypędzonych, był gotów przyznać tym z nich, którzy powrócą do ojczyzny na stałe, drugie, obok niemieckiego, obywatelstwo czechosłowackie, i prawo do uczestnictwa w prywatyzacji kuponowej. Z urzędu kanclerskiego przyszedł jednak po kilku miesiącach milczenia zimny prysznic – list, w którym pisano: skoro powiedzieliście A, powinniście też powiedzieć B. Zatem, po wyrażeniu gotowości przywrócenia wypędzonym obywatelstwa, powinniście im także przyznać prawo do restytucji majątku rodzinnego.
Początkowa gotowość Havla do ugody oraz koleżeńskie nastawienie Dienstbiera, który w negocjacjach z Genscherem polegał na wzajemnym porozumieniu, spowodowały, że Praga nie mogła odkreślić przeszłości grubą kreską – musiała o to walczyć przez następne sześć lat, aż udało się ogłosić deklarację czesko-niemiecką. W deklaracji tej obie strony obiecywały, że nie będą już wracały do przeszłości, co miało znaczenie dla czeskiego akcesu do NATO i do UE.
Havel nie mówił publicznie o swoim rozczarowaniu niemieckimi realpolitykami, ale z materiałów wewnętrznych można je w kilku miejscach wyczytać.
Inny dysydent i twórca polityki niemieckiej Jiří Gruša powiedział mi o tym okresie: „Uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy może zbyt miłymi chłopakami i że podczas gdy my myślimy w kategoriach historycznej sprawiedliwości, oni poruszają się w kategorii codziennej polityki”. Sam Havel w styczniu 1995 roku wygłosił w Pradze zasadnicze przemówienie, w którym przypomniał Niemcom, że wirus nienawiści etnicznej zanieśli do ziem czeskich ich przodkowie, i że Republika Czeska „nie będzie nigdy rozmawiać” o rewizji rezultatu wojny.
Polityka wobec zjednoczonych Niemiec był pierwszą inicjatywą polityki zagranicznej Havla i jednocześnie jedyną zrealizowaną próbą wprowadzenia egzystencjalnej rewolucji, wolności życia w prawdzie, do polityki międzynarodowej. Havel boleśnie uczył się wtedy realizmu, wracał na ziemię.
Klaus, kropka po Havlu
Alexandr Vondra (z którym wywiad ukazuje się w tym zbiorze) jest wyjątkowo użytecznym źródłem wspomnień, jeśli chodzi o porażkę havlowskiego wyobrażenia o polityce. W kontrze do obozu Havla, po przewrocie w roku 1989 szybko wytworzył się obóz Václava Klausa, który zasadniczo nie zgadzał się z tym, jak ten pierwszy pojmuje politykę. Vondra jest człowiekiem z pogranicza obydwu obozów. Kiedy Havel w lecie 1992 roku zrezygnował z funkcji prezydenta rozpadającej się pomału Czechosłowacji, Vondra dołączył do nowo utworzonego ministerstwa spraw zagranicznych, kierowanego przez Josefa Zielenieca, wówczas najbliższego współpracownika Klausa. Vondra mówi dziś o Zieleniecu, że był dla niego ważny jako ktoś, kto nauczył go, że w polityce zawsze obowiązuje zasada „coś za coś” – a już szczególnie w polityce zagranicznej, gdzie zderzają się interesy różnych państw. To podejście stało w przykrym kontraście do Havlowskiego wyobrażenia, że po tym, jak odkryliśmy swoją osobistą drogę życia w prawdzie, możemy naszym przykładem zmienić świat wokół nas.
Od przeświadczenia, że będzie dobrze, kiedy wszyscy w polityce międzynarodowej powiedzą, jak się lubią, Havel nigdy w stu procentach się nie uwolnił. Ale potrafił się zaadaptować, i już w kwestii drugiego wielkiego zagadnienia epoki, jakim był nowy porządek bezpieczeństwa w Europie po upadku bloku sowieckiego, wykazał zdolność uczenia się na bieżąco.
Jeszcze na początku roku 1990 Havel był zwolennikiem jednoczesnego rozwiązania Układu Warszawskiego i Paktu Północnoatlantyckiego, i chociaż później to bagatelizował, przed jego pierwszą i i legendarną wizytą w USA w lutym 1990 roku, gdzie miał przemawiać także w Kongresie, istniało realne ryzyko, że właśnie tam będzie wzywał do rozwiązania NATO. Zachowało się sprawozdanie ze spotkania z ówczesnym amerykańskim ministrem spraw zagranicznym Jamesem Barkerem, który w drodze do Moskwy zatrzymał się w Pradze. Miejscowy dyplomata amerykański po spotkaniu na Hradczanach sporządził memorandum, w którym między innymi można przeczytać: „Rozmowa Havla z ministrem Bakerem sprawiała wrażenie, że Havel chce zaproponować rozwiązanie NATO razem z Układem Warszawskim, gdy będzie w Waszyngtonie. Pojawił się też pomysł, że minister spraw zagranicznych Dienstbier mógłby poruszyć tę kwestię na konferencji Open Skies w Ottawie. Takie podejście nie byłoby zrozumiane przez lud amerykański i mogłoby popsuć cel wizyty prezydenta Havla”.
Prezydent wziął sobie do serca ostrzeżenia i w Waszyngtonie określił informacje o tym, że chce likwidacji NATO, jako wymysły nadgorliwych dziennikarzy. I podczas gdy czechosłowacka dyplomacja ustami Jiříego Dienstbiera jeszcze przez około rok chciała zastąpić obydwa pakty jakimś ogólnoeuropejskim systemem bezpieczeństwa (oczywiście, razem ze Związkiem Sowieckim), Havel dystansował się od tej wizji. Zdał sobie sprawę, że NATO nie rozwiąże się i zaczął rozmyślać, jak rozszerzyć je na wschód.
Pod tym względem zrewidował zatem szybko swoje wyobrażenia dysydenckie, chociaż – co widać w porównaniu z Polakami – wciąż w jakiejś formie one przetrwały. W roku 1993 Havel i Lech Wałęsa byli wśród prezydentów środkowoeuropejskich zaproszonych do Waszyngtonu na otwarcie Muzeum Holokaustu. Następującą pod tym wydarzeniu audiencję u Billa Clintonta wykorzystali po to, by przekonać go o konieczności przyjęcia Europy Środkowej do Paktu.
Ale podczas gdy Wałęsa argumentował geopolitycznie, powołując się na lęk przed Niemcami i Rosją, Havel przedstawił swój argument w uniwersalnej formie: „Przykłady przyciągają. To ważne także dla Rosji. Również wiceprezydent Ruckoj, który nie jest żadnym szczególnym postępowcem, powiedział mi, jak ten przykład jest ważny i że śledzą u nich nasze reformy. Stabilność Europy Zachodniej oświetliła Europę Środkową, teraz chodzi o to, by przykład stabilności świecił dalej, na wschód”. Insiderzy po stronie amerykańskiej wspominają, że w administracji Clintona, gdzie początkowo istniały różne podejścia do Rosji, kurs Wałęsy słabł, także dlatego, że zachowywał się jak rusofob, podczas gdy argumentacja Havla była rozsądna i dosyć skuteczna.
Negocjacje o wstąpieniu do NATO przypadły już na czas rządów Václava Klausa. Havel został wówczas prezydentem Republiki Czeskiej – z poparciem Klausa; miał co prawda zastrzeżenia do premiera, ale chciał być prezydentem. W latach 90. najbardziej oddalił się także od stanowiska, jakie nakreślił w Sile bezsilnych. Kiedy przy różnych okazjach krytykowali go politycy rządzącej klausowskiej prawicy albo prorządowi dziennikarze, hasłem określającym wszystko, co Havel zrobił źle, była „niepolityczna polityka”, zwrot, którym posługiwał się jeszcze na początku lat 90. i którego źródło znaleźlibyśmy w Sile bezsilnych. Havel w latach 90. tłumaczył się, że koncept niepolitycznej polityki rodził się w innej epoce, kiedy żadnej normalnej polityki nie dało się uprawiać. Klaus jest z przekonania niepodległościowcem, człowiekiem, którzy już w okresie, gdy jako premier zgłaszał akces do Unii Europejskiej, miał zastrzeżenia do ścieżki, jaką podążyła po Maastricht. Bardzo szybko rozpoznał zagrożenia związane z wizją, w której państwa i narody przestają być panami we własnych domach. Nieco upraszczając, można powiedzieć, że wraz z Klausem w czeskim życiu publicznym pojawił się wyznawca niepodległości w stylu podobnym do tego, jaki wyznaje np. PiS.
W latach 70. i 80. Klaus, wbrew szeroko podzielanym mitom, nie znajdował się aż tak daleko od ruchu dysydenckiego, ponieważ brał udział w działaniach marginalnej grupy skupionej wokół Emanuela Mandlera i Bohumila Doležala, którzy tworzyli opozycję w opozycji i byli w nieprzyjaźni z Havlem już od roku 1969, kiedy to pokłócili się w czasopiśmie „Tvář”. Niemniej jednak wejście Klausa do polityki czeskiej lat 90. możemy z czystym sumieniem określić jako przełom, który faktycznie zakończył havlowsko-patočkowe wyobrażenie o wolności jako próbie wniesienia do polityki rewolucji egzystencjalnej, podporządkowania normalnych interesów – a zatem i normalnej polityki – wymogom życia w prawdzie.
Pojęcie wolności Havla było uwarunkowane epoką – w czasie, w którym powstawało, było czymś zrozumiałym, jeśli weźmiemy pod uwagę, przez co przechodził na przykład w okresie pisania Siły bezsilnych. Niemniej jednak już w nieco spokojniejszych latach 80. wyobrażenie o egzystencjalnej rewolucji jednostek zaczynało jawić się jako nieco przestarzałe, nie mówiąc już o latach 90., kiedy nie zdało testu rzeczywistości. Sam Havel na stare lata powracał do swoich bardziej utopijnych poglądów – mniej więcej od roku 2000, kiedy jego rywal Klaus był tymczasowo wyłączony z gry, ale on sam miał przed sobą ostatnią kadencję na Zamku i tylko ułamek władzy, jaką dysponował przed dekadą. Narzuca się przypuszczenie, że uwolniony od poczucia odpowiedzialności za los transformacji, mógł ponownie światopoglądowo pójść na całość. Przestał ukrywać nieprzyjazne uczucia wobec dużych partii, wspierał Zielonych i ich ówczesnego przywódcę Jakuba Patočkę, który w artykułach prasowych popularyzował swoistą wersję neodemokracji, łączącą demokrację parlamentarną i bezpośrednią, ze specjalnymi prawami dla organizacji pozarządowych.
Pozostałości Havlowskiego nurtu w życiu publicznym i sam Havel stali się w końcu głośnymi orędownikami tzw. orientacji proeuropejskiej – co zakrawa na ironię, biorąc pod uwagę, że działo się to w okresie, kiedy UE stawała się niemal doskonałym przykładem owej samonapędzającej się cywilizacji technicznej, która zaprzecza Havlowskim „intencjom życia”. Po pierwotnym pojęciu wolności Václavowi Havlowi pozostała tylko tendencja, aby odwoływać się do uniwersalistycznych wyobrażeń – a także niedostateczne zrozumienie konceptu suwerenności narodowej. Po wypchnięciu Rosjan z Europy Środkowej uznał zwłaszcza suwerenne państwa jako relikt przeszłości, który przeszkadza wzięciu wspólnie odpowiedzialności za rozwój całej ludzkości. W 2007 roku wsparł pomysł, by międzynarodowi inspektorzy kontrolowali przebieg wolnych wyborów w Polsce, gdzie kończył urzędowanie pierwszy gabinet PiS. Václava Klausa, który wówczas coraz bardziej radykalnie opowiadał się przeciwko europejskiemu superpaństwu, absurdalnie posądził o faszyzujące myślenie.
Po śmierci prezydenta w grudniu 2011 roku, wspominany już Roger Scruton wyraził przypuszczenie, że Havel nie potrafił niestety dostrzec, że Unia Europejska uosabia dzisiaj to, przeciwko czemu zawsze walczył: „Dla Havla chyba stało się to zbyt późno, był już stary. Swój najlepszy okres przeżył w tym samym czasie, kiedy wschodził także projekt europejski. Szkoda, że nie dostrzegł już potem konieczności powrotu do polityki prowadzonej na bardziej lokalnej płaszczyźnie. Gdyby tak się stało, mógłby być wspaniałym przywódcą”.
Daniel Kaiser
Tekst pochodzi z książki Wolność. Polskie i czeskie dylematy, projektu Ośrodka Myśli Politycznej „Od Włodkowica i Chelčickiego do Havla i Jana Pawła II. Wolność narodu i wolność jednostki w czeskiej i polskiej myśli politycznej i kulturze” – zadania publicznego współfinansowanego przez MSZ RP w ramach konkursu Forum Polsko-Czeskie 2017. POLECAMY: [LINK]
Literatura podstawowa:
Václav Havel, Moc bezmocných, [w:] Spisy 4, s. 224-330, Praha 1999 [wydanie polskie: Siła bezsilnych i inne eseje, wybór tekstów A. Jagodziński, Warszawa 2011; cytaty w tekście przetłumaczone z oryginału czeskiego].Daniel Kaiser, Prezident, Praha 2014.Podiven (Milan Otáhal, Petr Pithart, Petr Příhoda), Češi v dějinách nové doby, Praha 1991.Jacques Rupnik, Charta 77 a zrození evropského veřejného prostoru, [w:] Charta 77: Dokumenty 1977-1989, Praha 2007.Roger Scruton, Škoda, že už nenahlédl krach evropanství, „Lidové noviny”, 23 grudnia 2011.