W sprawie wierzeń kompromis jest niemożliwy
To, co przywiozła do Warszawy pani Ursula von der Leyen, nie jest krokiem w stronę kompromisu, tylko eskalacją sporu: owe przedstawione „kamienie milowe” nie dotyczą już wyłącznie ustaw sądowych, ale rozszerzają uroszczenia Komisji na dziedziny, którymi wcześniej się nie interesowała – pisze Dariusz LIPIŃSKI
Specjaliści od notowań giełdowych mawiają, iż trend kursów nie zmienia się dopóty, dopóki nie pojawi się powód do jego zmiany. Widziane w tej perspektywie domniemane odblokowanie przez Komisję Europejską środków na Krajowy Plan Odbudowy i związana z tym wizyta przewodniczącej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen w Warszawie skłania do postawienia pytania właśnie o to, czy w stosunkach między Polską a Unią (precyzyjniej byłoby napisać: unijnym establishmentem, który nie jest tym samym, co sama Unia) jesteśmy świadkami zmiany trendu. Innymi słowy, czy zdarzyło się coś, co można by uznać za powód takiej zmiany?
Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba najpierw zdiagnozować przyczyny dotychczasowego trendu, czyli napięć między polskim rządem a eurokracją. Czy jest nim tzw. praworządność, ściśle mówiąc, jej rzekome naruszenia w Polsce? Oczywiście nie.
Unia formalnie nie ma prawa zajmować się zagadnieniami takimi, jak ustrój sądów w państwach członkowskich, podobnie jak podatkami, prawem rodzinnym (i w ogólności prawem cywilnym) czy całym mnóstwem innych spraw. Leżą one bowiem poza jej kompetencjami. W artykule 5 Traktatu o Unii Europejskiej (TUE) czytamy: „Granice kompetencji Unii wyznacza zasada przyznania. (…) Zgodnie z zasadą przyznania Unia działa wyłącznie w granicach kompetencji przyznanych jej przez Państwa Członkowskie w Traktatach do osiągnięcia określonych w nich celów. Wszelkie kompetencje nieprzyznane Unii w Traktatach należą do Państw Członkowskich”.
A jakie kompetencje przyznały Unii państwa członkowskie, można jednoznacznie przeczytać w drugim z traktatów, tym o funkcjonowaniu Unii Europejskiej (TfUE), w artykułach 3 (kompetencje wyłączne Unii) i 4 (kompetencje dzielone z państwami członkowskimi), gdzie są one enumeratywnie wypisane. Organizacji wymiaru sprawiedliwości, podobnie jak innych wymienionych powyżej dziedzin, tam nie ma.
Skoro przedmiot sporu między eurokracją a Polską leży poza kompetencjami Unii, powstaje pytanie, dlaczego ona ten spór wywołała. Przyczyn jest wiele, od sprzecznych interesów, poprzez odmienne dążenia i wyobrażenia dotyczące architektury (obecnej i przyszłej) Unii, aż po działania części polskiej opozycji instygującej w Brukseli i Strasburgu podejmowanie kroków wymierzonych w polski rząd. Ale najważniejsze wydaje się coś innego, do czego zresztą eurokracja przyznaje się, aczkolwiek między wierszami i chyba niechcący. Przy braku podstaw traktatowych do unijnej ingerencji w polskie ustawodawstwo (a na jakąś podstawę jednak wypada się powoływać) przytacza się niekiedy artykuł 2 Traktatu o Unii Europejskiej, który w tym miejscu warto przypomnieć w całości. „Unia opiera się na wartościach poszanowania godności osoby ludzkiej, wolności, demokracji, równości, państwa prawnego, jak również poszanowania praw człowieka, w tym praw osób należących do mniejszości. Wartości te są wspólne Państwom Członkowskim w społeczeństwie opartym na pluralizmie, niedyskryminacji, tolerancji, sprawiedliwości, solidarności oraz na równości kobiet i mężczyzn”. To jest ta rzekoma podstawa prawna umożliwiająca obejście zasady przyznania z artykułu 5 TUE.
Oczywiście wszystkie wymienione w artykule 2 pojęcia są nieostre: co każde z nich dokładnie oznacza, zależy w dużym stopniu od wyznawanego systemu wartości. (Przymiotnik „wyznawany” dokładnie oddaje stan rzeczy). Eurokracja rozumie te wartości w duchu lewicowo-liberalnej, politycznie poprawnej wykładni.
To dlatego w dokumentach unijnych pojawiają się coraz bardziej osobliwe mniejszości, a nie pojawia się rodzina. To dlatego „prawem” człowieka – zupełnie bezpodstawnie, gdyż takiego „uprawnienia” nie przewidują ani traktaty, ani żadna z uznawanych kart, deklaracji czy konwencji praw człowieka, z unijną Kartą Praw Podstawowych włącznie – ogłasza się aborcję, a odmawia się prawa do życia dzieciom nienarodzonym. To dlatego węgierska ustawa zakazująca promocji ideologii LGBT w szkołach (tak naprawdę niezbyt kontrowersyjna, na pewno nie „homofobiczna”) nazywana jest „haniebną”, a belgijskie czy holenderskie prawo umożliwiające zabijanie starców i nieuleczalnie chorych nie wzbudza nie tylko protestów, ale nawet refleksji. Innymi słowy, lewicowo-liberalne wierzenia wyznawane przez eurokrację bez trudu mieszczą w swoim pojęciu „wartości europejskich” aborcję, eutanazję i mniejszości seksualne, ale rodzinę czy ochronę dzieci przed zabijaniem lub wczesną seksualizacją (ważnym elementem węgierskiej ustawy jest zaostrzenie kar za pornografię dziecięcą) – już nie. I te wierzenia usiłuje się narzucić innym.
O to w tym przede wszystkim chodzi. Toczy się wojna parareligijna, parodia – farsowa, acz groźna – wypraw krzyżowych. Zimna, to znaczy bez użycia ognia i miecza, ale z pełnym stosowaniem szantażu i olbrzymich pieniędzy. Mająca „nawrócić” kraje, które jeszcze tego nie uczyniły – „heretyckie” – na wyznawaną przez zachodnie establishmenty parareligię. Wzmacniana przez postkolonialne nawyki i zapał sporej części polityków z tych krajów, które niegdyś „cywilizowały” ludy podbijanych przez siebie kolonii.
.Dlatego żadnej zmiany trendu, czyli przełomu, nie będzie. Fanatycy organizujący w Parlamencie Europejskim debaty i rezolucje domagające się dostępności aborcji w Polsce głęboko wierzą, że postępują słusznie, i nadal będą to robili. W sprawie wierzeń kompromis jest niemożliwy. A skoro nie ma zmiany trendu, to i pieniędzy nie będzie. Zresztą to, co przywiozła do Warszawy Ursula von der Leyen, nie jest krokiem w stronę kompromisu, tylko eskalacją sporu: owe przedstawione „kamienie milowe” nie dotyczą już wyłącznie ustaw sądowych, ale rozszerzają uroszczenia Komisji na dziedziny, którymi wcześniej się nie interesowała. Dla eurokracji bowiem problemem nie jest taka czy inna ustawa, tylko rząd, a właściwie paternalistycznie traktowany lud, który trzeba „cywilizować”. Przyczyny sporu o środki na KPO nie ustały.
Dariusz Lipiński