Jan BŁOŃSKI: Epidemia obnażyła bezradność „millenialsów” wobec kryzysu. I nic w tym dziwnego.

Epidemia obnażyła bezradność „millenialsów” wobec kryzysu. I nic w tym dziwnego.

Photo of Jan BŁOŃSKI

Jan BŁOŃSKI

Historyk i psycholog, od września 2020 doktorant historii na Europejskim Instytucie Uniwersyteckim we Florencji. Pasjonat debat - były prezes Klubu Debat w Warszawie oraz współautor "Podręcznika Debat Historycznych".

Moje pokolenie, pokolenie przełomu wieków, nie jest przygotowane do sytuacji kryzysowej. Nie wiemy, jak reagować i jak sobie poradzić. Ale czy można mieć o to do nas pretensje? Od urodzenia wmawiano nam, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów, a głównym problemem jest nasza roszczeniowość – pisze Jan BŁOŃSKI

.Gdy pod koniec liceum czytałem Dżumę Alberta Camusa, powieść wydała mi się piękną metaforą. Realistyczną, prawda, niemal reporterską – ale tylko metaforą i przypowieścią. Nie przypuszczałem, że kilka wiosen później będę ją czytał jak instrukcję obsługi, którą można niemal jeden do jednego przyłożyć do rzeczywistości za oknem.

I jeszcze przypomina mi się, jak w dziecięcych obawach wyobrażałem sobie wojnę – razem z rodziną uciekamy z miasta do domu dziadków na wsi i tam chowamy się przed szalejącym kataklizmem. I znów – nie przypuszczałem, że te wizje się spełnią, że będziemy tam z większością rodziny szukać schronienia. Kiedy więc zostałem spytany, czy moje pokolenie jest przygotowane do obecnej sytuacji, pomyślałem od razu o tych dwóch rzeczach. I jeszcze o tym, jak wiele można dzisiaj robić dzięki technologii: komunikacja, treningi, nauka, kontakt z najbliższymi – to wszystko jest od dawna częścią naszej codzienności. Teraz stało się tylko koniecznością i często jedyną możliwością. Na początku pomyślałem więc – jesteśmy przygotowani. Po chwili jednak to „przygotowanie” wydało mi się strasznie żałosne.

Zapomnijmy o lekturach i dziecięcych obawach, które są sprawą bardzo indywidualną i przypadkową. A poza tym – zupełnie bezużyteczną.

W co zostaliśmy wyposażeni, by zmierzyć się z takim kryzysem? Nie mamy nawet wcześniejszych doświadczeń naszych rodziców, którzy przeżyli stan wojenny, czas transformacji.

Powodzi stulecia też nie możemy pamiętać, a atak na World Trade Center w najlepszym razie jest migawką z TVN24 i współczesnych memów prezentujących najróżniejsze teorie spiskowe. Trudno mieć pretensje do pokolenia naszych rodziców, którzy chcieli oszczędzić nam stresujących przeżyć. Trzeba oddać sprawiedliwość – udało się to całkiem nieźle: weszliśmy do Unii Europejskiej, bezrobocie po 2006 roku nieustannie spada, żyjemy w świecie bez wojen, pełnych półek w sklepach i ciepłej wody w kranie…

I chyba problem w tym, że się pokolenie naszych rodziców tym zachłysnęło i uwierzyło – o co już można mieć pretensje – że naprawdę żyjemy w czasach końca historii, że teraz można już spokojnie zająć się konsumpcją i samorozwojem, że problemy światowe nas nie dotyczą. A zgłaszane przez moje pokolenie (bądź bardziej świadome starsze osoby) skargi i ostrzeżenia – dotyczące zmian klimatycznych, rosnących nierówności społecznych i konieczności wprowadzania rozbudowanych świadczeń socjalnych, kontroli nad „wolnym rynkiem”, przestrzegania praw pracowniczych, opłakanych skutków kolejnych interwencji militarnych – traktowano jak roszczeniowość i niewdzięczność, w najlepszym razie – idealizm i utopię. A dziś cały świat doświadcza tych samych obaw i trudności, z którymi moje pokolenie boryka się na co dzień: rosnąca zależność od technologii, izolacja społeczna spowodowana rozpadem wielu lokalnych więzów i wspólnot, niepewność zatrudnienia czy nieodpowiedzialni i populistyczni politycy niepotrafiący zaproponować żadnego konstruktywnego rozwiązania.

Nie chcę twierdzić, jak np. Tomasz Stawiszyński w rozmowie z „Kulturą Liberalną”, że nasz świat rozpadł się w ciągu miesiąca. Świadomość elastyczności i zdolności przystosowawczych obecnego systemu każe bardzo ostrożnie podchodzić do tego rodzaju prognoz. Odnoszę jednak nieodparte wrażenie, że nasz świat w dojmujący sposób zawiódł i po raz kolejny obnażył swoją bezsilność. Pytanie – ile razy jeszcze skończy się na wmawianiu, że system jest w porządku, a podobne załamania to rzecz naturalna.

Nagle okazało się, że – choć zupełnie naturalne – kryzysy nie do końca służą przedsiębiorczości i zarabianiu pieniędzy, a akolici wolnego rynku, leseferyzmu i nieskrępowanej ekonomii zmienili się w zwolenników interwencjonizmu i pomocy państwowej.

I z jednej strony rozumiem dramat ludzi, którzy z tygodnia na tydzień tracą źródło utrzymania, szczególnie, kiedy są jedynymi osobami utrzymującymi rodziny. Ale z drugiej nie jestem w stanie nie patrzeć na ich obecny lament przez pryzmat dotychczasowego kombinowania, jak nie płacić podatków, wszechobecnej pogardy dla pracowników (przejawiającej się w wypowiedziach, że trzeba ciężej pracować, wstawać wcześniej, podejmować większe ryzyko, wziąć kredyt, oszczędzać na sojowym latte czy tostach z awokado itd), sprzeciwu wobec płacy minimalnej i respektowania praw zatrudnionych czy wreszcie po wypadku w pracy wywożeniu zatrudnionych na czarno Ukraińców do lasu zamiast do szpitala. Tej groteski dopełniają pytania z forum „Strajk przedsiębiorców” – uczestnicy nie wiedzą, czy na protest można przyjechać służbowym BMW lub Mercedesem, bo zaburzy to obraz biednych biznesmenów. Kiedy przyszło co do czego, okazało się, że przedsiębiorców nie dotyczą złote rady, że należy dawać wędkę, a nie rybę, i oczekują oni pełnego finansowego wsparcia od państwa.

Należy sobie oczywiście zdać sprawę, jak zróżnicowana jest ta grupa (około 2 mln) – czym innym jest rodzinna lokalna firma, zatrudniająca kilka osób, a czym innym wielki międzynarodowy konglomerat. Nie ulega wątpliwości, że ci pierwsi ucierpią najbardziej, momentami pewnie porównywalnie z pracownikami, natomiast największe podmioty sobie poradzą i „zachowają płynność finansową”, czy to „tnąc koszty”, zwalniając pracowników lub wyprzedając majątek, czy to dzięki ogromnym zapomogom od państwa. Tym bardziej nie rozumiem więc wyrażanego głośno uczucia schadenfreude przez część osób z lewicowymi poglądami i życzeń, by rynki jak najszybciej upadły. Wielką naiwnością jest myślenie, że nawet taki obrót spraw doprowadziłby do radykalnej zmiany systemu politycznego i ekonomicznego, jeśli ci sami ludzie cały czas pozostają u władzy i wyznaczają kierunki przemian. Najbardziej ucierpią ci, którzy już teraz znajdują się na dole ekonomicznego łańcucha pokarmowego.

W tym wszystkim można jednak znaleźć wspólny mianownik – mity o samoregulującym się wolnym rynku i korzyściach z izolacji są nie do utrzymania.

Gdy przyszedł czas próby, osoby dotknięte kryzysem zwracają się z nadzieją do podmiotów, które jeszcze przed chwilą zajadle krytykowali – państwa i wspólnoty europejskiej.

Jednak problem w tym, że to za późno i za mało. Lata neoliberalnej propagandy, oszczędności i zniechęcania do polityk socjalnych sprawiają, że państwo również zawodzi. Widać to we Włoszech i Hiszpanii, gdzie zareagowano zdecydowanie za późno, widać przede wszystkim w Polsce, gdzie rządzący podejmują półśrodki, a najchętniej zajmują się tematami zastępczymi, jak absurdalny i nieodpowiedzialny pomysł przeprowadzenia wyborów korespondencyjnych (wbrew wcześniejszym zastrzeżeniom co do tej formy wyrażanym przez polityków obozu władzy) czy kolejne już głosowanie nad projektem całkowitego zakazu aborcji. Jednocześnie patrole policji zaczepiające przechodniów i spacerowiczów można skontrastować z paradowaniem polityków partii rządzącej na placu Piłsudskiego przy zupełnym zignorowaniu jakichkolwiek zasad bezpieczeństwa, które sami ustalili, zachowywania odległości czy – później – noszenia maseczek. A maseczek i innych środków ochrony osobistej nie ma, bo zignorowano ostrzeżenia Agencji Wywiadu przed nadchodzącą epidemią, Agencja Rezerw Materiałowych zamiast kupować sprzęt, nabywała w tym czasie węgiel z Rosji. Z kolei z korzystnego mechanizmu zakupu środków ochrony osobistej w przetargu unijnym Polska nie skorzysta, bo… spóźniła się ze zgłoszeniem. O opłakanym stanie polskiej służby zdrowia i chaosie organizacyjnym napisano i można by jeszcze napisać całe książki, przytaczać świadectwa lekarek i pielęgniarzy, upominać się o leki, testy, sprzęt…

I tak samo długo jeszcze można narzekać na Kościół, który bagatelizuje zagrożenie, nie odwołuje mszy, a księża mówią o tym, że ważniejsze jest życie wieczne albo że wszystko, co nas spotyka, jest karą za homoseksualizm. A z drugiej strony można załamywać ręce nad humanistami i filozofami inspirującymi się Foucaultem, jak Giorgio Agamben i jego naśladowcy, którzy – w oderwaniu od rzeczywistości i z zacisza swoich gabinetów – z uprzywilejowanych pozycji grzmią o biowładzy i próbach wprowadzenia totalitaryzmu, ujawniając tylko miałkość swej myśli i bezradność swoich teorii, próbując przykrawać je do sytuacji wymykającej się ich poznaniu.

Ale na koniec można wspomnieć jeszcze o tych, którzy stają na wysokości zadania. Największe znaczenie mają teraz śmieciarze, sanitariuszki, osoby sprzedające w dyskontach czy też – ostatnio tak zajadle krytykowani przez rząd i media publiczne – pracownicy służb medycznych i nauczyciele.

Okazuje się, że świat nie potrzebuje „PR managerów”, „senior assistantów” i innych korporacyjnie brzmiących zawodów, choć ich wykonawcy zarabiają nieporównywalnie więcej.

Zjawisko nierówności płac i braku szacunku dla pracujących we wcześniej wymienionych zawodach tłumaczy antropolog David Graeber w swojej książce „Praca bez sensu”. Wskazuje w niej, że automatyzacja pracy, likwidacja bezsensownych stanowisk i zastąpienie ich maszynami, a przez to uwolnienie „rewolucyjnego potencjału ludzi dysponujących wolnym czasem” stanowiłoby zagrożenie dla elity rządzącej. Dlatego „kluczowi pracownicy” to nie bohaterowie z wyboru, ale zakładnicy swojego pracodawcy i sytuacji ekonomicznej nie pozwalającej na komfort izolacji społecznej.

Wracam więc na koniec do pytania, czy jesteśmy jako pokolenie milenialsów, osób urodzonych w latach 90. i na początku XXI w., przygotowani do obecnego (i jakiegokolwiek) kryzysu? Pewnie nie. I czy można się temu dziwić? Kto nas miał przygotować? Albo kiedy mieliśmy to zrobić? Wcześniejsze pokolenia, ich autorytety, struktury, instytucje, formacje ekonomiczne – same okazały się niewystarczające. Koronawirus i związany z nim kryzys obnażyły, jak wiele rzeczy jest tylko społecznym konstruktem.

Nagle okazało się, że to, co wydawało nam się niezbędne, można zawiesić w ciągu tygodnia, a co niemożliwe – w ciągu tego tygodnia wykonać. Stary świat po raz kolejny ujawnił swoją niewydolność i nieracjonalność. Rozpadają się też mity, które stanowią jego uzasadnienie i legły u podłoża założeń legitymizujących ten system. System, który nie przygotował nas do życia i który nie przygotował nas na znoszenie kolejnych jego kryzysów. Przekonania, postawy, które dotąd były oczywistością i wyznaczały system wartości, nie wytrzymały zderzenia z rzeczywistością przerastającą możliwości jej opanowania. I choć stary świat jeszcze się nie rozpadł, to coraz więcej wskazuje na to, że jest nie do utrzymania i czas w jego miejsce budować coś innego.

Trudno przewidzieć, jaki będzie nowy, wspaniały świat i kiedy nadejdzie. Po całej tej litanii gorzkich żalów nasuwa mi się jeden wniosek. Musimy uczyć się na błędach innych i nie powtarzać tych samych zgubnych postaw, że po nas choćby potop. Cały czas boleśnie przekonujemy się, co to znaczy żyć na rachunek przyszłych pokoleń. Rzeczywistość, którą będziemy budować, solidarność musi realizować naprawdę, a nie tylko nieść w hasłach na sztandarach. A ta budowa zaczyna się już teraz – kwestia tego, czy troszczymy się o osoby starsze i słabsze, nie odmawiając im respiratorów w najbardziej ekstremalnych przypadkach, czy po prostu odpowiedzialnie zostając w domach i nie narażając ich na zakażenie, jest podobnym (toutes proportions gardées) wyborem, przed jakim stawały pokolenia wcześniejsze, na przykład podczas transformacji ustrojowej.

.Czasy i okoliczności się zmieniają, ale decyzja do podjęcia zostaje ta sama – czy uznamy swoją odpowiedzialność za innych członków społeczeństwa (zarówno lokalnego, jak i globalnego) i okażemy solidarność zwłaszcza z tymi, którzy są bardziej od nas narażeni na niebezpieczeństwo, czy też będziemy napawać się swoim przywilejem i konsumować, co tylko i jak długo się da, licząc na to, że nie doczekamy opłakanych konsekwencji swoich działań.

Jan Błoński

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 24 kwietnia 2020