
Dwudziesta ósma poprawka
Kiedy uwaga świata skupiła się na inauguracji i politycznych planach Donalda Trumpa, mało kto poza Ameryką zwrócił uwagę na jeden z ostatnich aktów jego poprzednika. A był to akt o trudnym do przecenienia znaczeniu, nie tyle nawet w kontekście bieżącej polityki amerykańskiej, ile raczej tektonicznych przemian, jakie dokonują się na naszych oczach, gdy idzie o rozumienie idei praworządności – pisze Jan ROKITA
.Otóż trzy dni przed opuszczeniem urzędu głowy państwa Joseph Biden ogłosił w sieci… wejście w życie poprawki do amerykańskiej konstytucji, dotyczącej równości płci. Obwieszczenie stwierdza, że od tej chwili (a to najwyraźniej znaczy: od momentu publikacji posta na koncie Bidena) poprawka ERA (Equal Rights Amendment) staje się obowiązującym „prawem państwa”, gdyż w przekonaniu ustępującego prezydenta „już dawno nadszedł czas, aby uznać wolę narodu amerykańskiego”.
W USA rzecz wzbudziła konsternację, gdyż historia poprawki ERA jest długa i dobrze znana. Zainicjowano ją jeszcze w roku 1923, a Kongres uchwalił ją pół wieku później – w roku 1972. Aby wejść w życie, poprawka potrzebowała ratyfikacji przez ¾ stanów przed upływem roku 1982, zgodnie z regułami amerykańskiego federalizmu. Ale do tej większości zabrakło w terminie trzech ratyfikacji, więc już 43 lata temu poprawka upadła. Co więcej, od tamtego czasu pięć dalszych stanów, które ratyfikację przeprowadziły, zdecydowało się z niej wycofać. Więc Narodowy Archiwista USA (który rejestruje poprawki do konstytucji) obwieścił, iż postępowanie nad poprawką ERA jest zakończone, a jeśliby ustawodawcy chcieli do niego wrócić, to procedura ustawodawcza musi zacząć się od początku. I nagle 17 stycznia 2025 ustępujący prezydent ogłasza postem w sieci, iż to on właśnie teraz nadaje moc prawną odrzuconej przed laty poprawce. A 20 stycznia, w dniu inauguracji, ta „decyzja” Bidena zostaje przez Biały Dom doręczona nowemu prezydentowi.
Polityczny kontekst sprawy jest jasny. Trzy dni przed inauguracją Trumpa było wiadomo, że nowy prezydent ma przygotowane rozporządzenie delegalizujące Bidenowską politykę „płciowego pluralizmu”. Kiedy krótko po I wojnie światowej w Kongresie USA pojawiła się poprawka ERA, jej sens musiał wydawać się jasny i prosty: szło o to, aby nie różnicować politycznych ani obywatelskich praw mężczyzn i kobiet, co było w tamtych czasach rzeczą nagminną, także w państwach europejskich (choć już nie w Polsce). I choć terminologia poprawki nie uległa od tamtego czasu zmianie, to dziś postępowi prawnicy nie kryją tego, że rozumieją poprawkę tak, iż ma ona być gwarancją „pluralizmu” i „wymienności” płci. A to by oczywiście znaczyło, że wejście w życie poprawki ERA spęta ręce Trumpowi i republikanom, a w każdym razie – co najmniej mocno utrudni im życie. Krótko mówiąc – chodziło o zastawienie jeszcze jednej pułapki na Trumpa.
Ale to wszystko – to w gruncie rzeczy polityczne didaskalia całej sprawy. Istota rzeczy tkwi zupełnie gdzie indziej. Ustrój amerykański jasno i jednoznacznie zabrania prezydentowi mieszania się w jakikolwiek sposób w proces zmian konstytucyjnych, co bierze się z ugruntowanej w USA i rygorystycznie traktowanej reguły podziału władz.
Biden dopuścił się w tej mierze oczywistego złamania konstytucji, przypisując sobie prerogatywy, których nigdy nie miała i nie ma głowa republiki amerykańskiej. Gwałt na praworządności jest więc ciężki, bo bierze się z uzurpacji władzy. Ale jest tu w gruncie rzeczy coś jeszcze poważniejszego od owego gwałtu. To zdumiewająca próba zatarcia różnicy pomiędzy twardą rzeczywistością prawa i wirtualnym światem postów internetowych. Biden uznał, że wpis na jego koncie społecznościowym jest właśnie tym najprawdziwszym „formalnym aktem państwowym”, przez który dokonuje się noweli konstytucyjnej. Trudno chyba o wyższy poziom nihilizmu prawnego w praworządnej republice.
.Oczywiście obwieszczenie „dwudziestej ósmej poprawki” Bidenowi się nie udało. Został wyśmiany nie tylko przez swoich politycznych wrogów, ale także skompromitowany przez popierające go media. Na przykład „The Washington Post” natychmiast opublikował obszerną analizę autorstwa prawników-konstytucjonalistów. A jego redakcyjny artykuł na ten temat kończy się taką oto konkluzją: „Dwudziesta ósma poprawka nie została nagle dodana do konstytucji na mocy decyzji Bidena i nie wydaje się, aby istniała nadzieja, że wkrótce miałoby to nastąpić. Zatem w najlepszym razie jest to jakaś desperacka akcja, a w najgorszym – dziwny chwyt polityczny, który kłóci się z praworządnością, którą Biden przez cztery lata przedstawiał jako jedną ze swoich najważniejszych trosk”. Prawdę mówiąc, to jedno z łagodniejszych dla Bidena podsumowań całej sprawy w amerykańskiej debacie publicznej.
Można więc cieszyć się, że amerykańska republika jest ciągle krajem, w którym tego rodzaju gwałt na konstytucji nie jest możliwy do przeprowadzenia. Ale można też dostrzec tu pleniącego się po świecie wirusa pogardy dla reguł, które jeszcze niedawno zdawały się nam święte. Wirusa, który znalazł już sposób, aby z Europy przemieścić się na drugi brzeg Atlantyku. Tym zaś można się tylko smucić.
