Jan ROKITA: Nieprzejrzysta gra

Nieprzejrzysta gra

Photo of Jan ROKITA

Jan ROKITA

Filozof polityki. Absolwent prawa UJ. Działacz opozycji solidarnościowej, poseł na Sejm w latach 1989-2007, były przewodniczący Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej. Wykładowca akademicki. Autor felietonów "Luksus własnego zdania", które ukazują się w każdą sobotę we "Wszystko co Najważniejsze".

Ryc.: Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

Coraz trudniej pojąć, o co chodzi europejskim sojusznikom w ich obecnej polityce wschodniej. A mówiąc o „europejskich sojusznikach”, mam na myśli także Polskę, choć wpływ naszego kraju na dalszy bieg wielkiego wschodniego kryzysu spadł w zasadzie ostatnio do zera – pisze Jan ROKITA

.Oto właśnie w Paryżu, po raz już nie wiedzieć który, zbiera się tzw. „koalicja chętnych”, aby wraz z prezydentem Wołodymyrem Zełenskim ustalać szczegóły wysyłki dużych europejskich sił zbrojnych na Ukrainę. Prawdę mówiąc, zrozumiała jest tu tylko rola przywódcy Ukrainy, któremu odmówiono przyjęcia jego kraju do NATO, więc roztropnie pobudza i agituje na rzecz każdej rodzącej się na Zachodzie inicjatywy, która mogłaby być jakąś zastępczą postacią owego członkostwa. Jeśli więc za przyzwoleniem Ameryki, a pod przywództwem Francji, szykuje się jakieś plany wysłania wojsk sojuszniczych na Ukrainę, to dla Zełenskiego jest to atut w trudnej sytuacji jego kraju. I mocny dowód, także dla popadających w zniechęcenie mieszkańców Ukrainy, iż sojuszniczy front na rzecz jego kraju nie tylko trwa, ale rośnie w siłę, nie ma więc powodów do opuszczania rąk.

Z perspektywy Zełenskiego to, na ile realne jest wysłanie licznych żołnierzy sojuszniczych na Ukrainę, nie jest – przynajmniej na razie – kwestią pierwszorzędną. Sama debata na ten temat, zaangażowanie w nią czołowych zachodnich polityków i symboliczne przełamanie strachu sojuszników przed rozważaniem tego rodzaju kwestii – jest dyplomatycznym sukcesem i znakiem nadziei dla Ukrainy. I jeśliby założyć, że w Paryżu liderzy Europy koncentrują się na tego rodzaju krokach symbolicznych – to być może miałoby to jakiś polityczny sens. Tym bardziej że okazywanie gotowości Europejczyków do militarnego zaangażowania na Ukrainie robi także dobre wrażenie w Waszyngtonie, gdzie w tonie nieustannej nagany powtarzana jest teza, iż Europa jest bezsilna i wyczekuje tylko na jakieś działania ze strony USA. Nie ma więc oczywiście powodu, aby kpić sobie beztrosko z tych niezliczonych narad europejskich sojuszników, ponoć dochodzących ostatnio nawet do jakiej takiej zgody. Rzecz tylko w tym, że prawdopodobny dalszy bieg zdarzeń może wpędzić Europę w spory kłopot albo wręcz ośmieszyć po raz kolejny te wszystkie europejskie wysiłki.

Kluczowa jest tu bowiem kwestia – co europejscy sojusznicy zamierzają zrobić z jasno i wiarygodnie formułowanymi planami Kremla i Białego Domu. Władimir Putin klarownie – i to po raz któryś z rzędu – zarzeka się, że żadnego przyzwolenia Moskwy na obecność zachodnich wojsk na terytorium Ukrainy nie ma i być nie może, bo to w istocie ukryte (choć prawdę mówiąc łatwe do obnażenia) włączenie Kijowa do zachodniego sojuszu militarnego, na co Moskwa nigdy nie pozwoli. I co więcej, władca Kremla – znów nie po raz pierwszy – jasno stwierdza, że zachodnie wojska na Ukrainie to będą dla Moskali wojska wrogie, które jako takie będą celami ataku dla armii rosyjskiej.

Europejscy sojusznicy udają, że tych klarownych zapowiedzi Putina nie słyszą, milcząco traktując je „per non est”. A to można rozumieć na dwa sposoby. Albo: że Europejczycy stali się nagle na tyle odważni, że gotowi są w razie czego bić się zbrojnie z Moskwą na Ukrainie. Albo też: że jednak wszystko to jest gra symboliczna, która doraźnie ma na celu dyplomatyczne wzmocnienie pozycji Zełenskiego, zwłaszcza wobec dążącej do ustanowienia pokoju Ameryki. Przyznam, że gdyby prawdziwa miała się okazać wersja pierwsza, to musiałbym z głębokim podziwem dla Macrona, Starmera i innych kilkakrotnie połknąć własny język i dokonać w mojej głowie rewolucji poglądu na to, czym w ogóle jest Europa. W każdym razie, na ten czas, proszę pozwolić mi nie wierzyć w tego rodzaju odwagę Europejczyków. Jeśli zatem nie chodzi wcale o posyłanie wojsk, a tylko o mówienie o posyłaniu wojsk, to taki scenariusz nie może się skończyć niczym innym, jak kolejną euro-kompromitacją. Bo Putin, ze swym cynicznym uśmiechem (jak ostatnio we Władywostoku), powtórzy jeszcze parę razy, iż europejskie wojska na Ukrainie zostaną przez Moskali zaatakowane, a europejska odwaga i determinacja wymięknie i wszystko skończy się na pustych słowach.

Podobnie ma się zresztą rzecz, gdy idzie o traktowanie „per non est” amerykańskich żądań dotyczących handlu z Moskwą. Po ostatnich paryskich naradach europejscy liderzy połączyli się on-line z Donaldem Trumpem, od którego usłyszeli naganę z powodu kupowania od Moskwy ropy i gazu. Wbrew medialnej propagandzie, która w tej materii zwala całą winę na Węgry i Słowację – dwa kraje znienawidzone w Unii z całkiem innych powodów – dane CREA (Centrum Badań nad Energią i Powietrzem) nie zostawiają wątpliwości.

Unia jest nadal w czołówce nabywców rosyjskich paliw, a pośród głównych odbiorców po cichu jest m.in. Francja i Belgia, a nie tylko krzykliwie prorosyjskie rządy w Budapeszcie i Bratysławie. Według tych danych w roku 2024 kraje UE zapłaciły Moskwie za paliwa 22 mld euro, a Ukrainę wsparły kwotą 19 mld euro. Jak długo można zatem przemilczać bądź ignorować żądanie Trumpa, aby z tym wreszcie skończyć, jednocześnie przygotowując się do wysłania wojsk na Ukrainę? Gdyby chcieć być złośliwym, można by zapytać, czy Emmanuel Macron zakłada, iż rosyjskie drony, które będą zagrażać życiu żołnierzy francuskich wysłanych na Ukrainę, zostaną kupione za francuskie pieniądze, wpłacone z tytułu dostaw paliw. Tak by brzmiała współczesna wersja starego dowcipu z czasów sowieckich o sznurze, którzy kapitaliści sprzedadzą bolszewikom, aby ci mogli ich na nim powiesić.

.Gdy zaś idzie o Polskę, to już w ogóle cokolwiek trudno ostatnio zrozumieć. Zwłaszcza po tym, jak Putin w Pekinie (znów zresztą nie po raz pierwszy) klarownie deklaruje, iż inaczej niźli w roku 2014 nie ma już teraz zamiaru sprzeciwiać się przystąpieniu Ukrainy do Unii Europejskiej i nie oczekuje w tej sprawie przyznania Moskwie prawa weta. Interesuje go bowiem tylko kwestia sojuszu militarnego i hipotetycznej obecności zachodnich wojsk. Całkiem zresztą możliwe, że Putin kpi sobie tu w żywe oczy, bo wie, że prawdziwa blokada akcesji Kijowa tkwi wewnątrz, a nie na zewnątrz Unii. Tymczasem Polska, obok dwóch najbardziej prorosyjskich państw unijnych – Węgier i Słowacji – otwarcie mówi, iż planuje blokadę akcesji Ukrainy do Unii z powodu sporów dwustronnych z Kijowem. Tak twierdzą otwarcie i bez ogródek zarówno polski prezydent, jak i minister obrony, więc to chyba jest wiarygodne.

Z kolei premier Tusk, gdy obejmował na początku 2025 roku prezydencję w Radzie Unii, przyrzekał, iż za polskiej prezydencji zostaną otwarte pierwsze kluczowe rozdziały przyszłej umowy akcesyjnej Ukrainy, z tzw. „klastru” ogólnego. Polska prezydencja się skończyła, ale ani jeden rozdział negocjacyjny nie został otwarty. No i znów – gdyby chcieć być tylko trochę złośliwym, należałoby zapytać: no to jak to teraz jest? Czy gdy idzie o gorliwe i kluczowe dla Ukrainy zabiegi Zełenskiego o członkostwo w Unii, to teraz role się odmieniły i Moskwa jest za, a Warszawa przeciw?

Przyznasz sam, Szanowny Czytelniku, że coraz trudniej połapać się w tej nieprzejrzystej grze, jaką wobec Ukrainy prowadzą sojusznicze rządy unijnej Europy. O wiele łatwiej przecież złapać i zrozumieć to, o co Trumpowi idzie na Ukrainie!

Jan Rokita

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 5 września 2025
Fot. Brian Snyder / Reuters / Forum