Jan ROKITA: Pół na pół

Pół na pół

Photo of Jan ROKITA

Jan ROKITA

Filozof polityki. Absolwent prawa UJ. Działacz opozycji solidarnościowej, poseł na Sejm w latach 1989-2007, były przewodniczący Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej. Wykładowca akademicki. Autor felietonów "Luksus własnego zdania", które ukazują się w każdą sobotę we "Wszystko co Najważniejsze".

Ryc.: Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

Podział pół na pół pozbawia demokrację zdolności do reformy i autonaprawy. A skoro tak, to skazuje ją na postępującą nieefektywność, rozczarowanie i degenerację. Niestety, to jest właśnie ta perspektywa, która czeka polską demokrację po głosowaniu w niedzielę, 1 czerwca – pisze Jan ROKITA

.W przedwyborczym telewizyjnym orędziu Andrzej Duda dzieli się pragnieniem, iżby jego następca wygrał niedzielne wybory wyraźną większością. Ale my przecież wiemy, że to są snute przez prezydenta niespełnialne marzenia na jawie.

Coś takiego stało się ze współczesną demokracją, że wówczas, gdy trzeba dokonać fundamentalnych wyborów, dzieli ona całe narody w proporcji niemal dokładnie pół na pół. Co prawda w szczegółowe wyniki sondaży nie warto przesadnie wierzyć, ale dzięki nowoczesnym metodom badań opinii publicznej wiarygodnie możemy ustalić dominujące trendy. I ten najbardziej wyraźny trend – to właśnie podział pół na pół, który ujawnia się zawsze, gdy na końcu trzeba dokonać zero-jedynkowego, spolaryzowanego wyboru. Takiego właśnie jak wybór: Nawrocki albo Trzaskowski, bez dalszych alternatyw. Czyli kulturowo, ideowo, a w efekcie także politycznie – dwa całkiem odmienne światy, które tylko rzadko i słabo nawzajem na siebie zachodzą.

Co ważne, nie jest to tylko trend charakterystyczny dla polskiej demokracji. Trochę starsi pamiętają wielki demokratyczny spektakl roku 2000 w USA, od którego tak naprawdę się to zaczęło. W sytuacji niemal idealnego rozpadu wyborczego Ameryki w stosunku pół na pół, to jakiś sędzia na Florydzie rozstrzygnął wybory na rzecz Busha, a przeciw Gore’owi. A zrobił to wcale nie dlatego, iż ustalił faktyczną różnicę głosów, dającą zwycięstwo Bushowi, gdyż tej nie dało się de facto ustalić. Ale dlatego, iż roztropnie uznał, że w interesie całości państwa ktoś musi przerwać kolejne procedury liczenia głosów, za każdym razem dające minimalnie odmienne wyniki. Więc wydał wyrok nakazujący natychmiastowe przerwanie dalszego liczenia.

Ów sędzia z Florydy zrobił coś, co trzeba by uznać za niegodziwość, jeśli patrzeć na rzecz z perspektywy pryncypialnego demokraty, wyznającego zasadę: „Niech nawet świat przepadnie, byleby wynik wyborów był ustalony uczciwie i dokładnie”. Arbitralnie oddał zwycięstwo Bushowi, byleby stało się jasne, iż wybory przyniosły rozstrzygnięcie, a Republika Amerykańska ma nowego prezydenta.

I choć potem nie było już drugiego aż tak spektakularnego przypadku, to coraz częściej rozstrzygnięcia wyborcze idą w różnych krajach „na żyletkę” (wedle określenia upowszechnionego u nas ostatnio przez Rafała Trzaskowskiego). W Europie może najwyraźniej w Hiszpanii i Polsce, ale inne kraje również zmierzają w tę stronę. Prawdę mówiąc, nie znam ani jednej głębszej analizy, próbującej dociec, dlaczego akurat w XXI wieku tak się dzieje. Moja prywatna hipoteza jest taka, iż jest to efekt słabnięcia, by nie rzec – kryzysu ładu demokratycznego na Zachodzie.

.Skoro spór idzie o wszystko, a wewnętrzna wzajemna wrogość ludzi przybiera kształty plemienne, to musi kurczyć się również istotna dla społecznego zdrowia warstwa wątpiących, niezdecydowanych, skłonnych patrzeć na sprawy w kategoriach „tak, ale…” czy też „za, a nawet przeciw”. Jeśli oni znikają, to o kształcie społecznego podziału decydują już tylko mechaniczne prawa rachunku prawdopodobieństwa. A zgodnie z nimi, jeśli parę milionów razy rzucisz monetą, to orzeł i reszka wypadną ci mniej więcej w proporcji pół na pół. Tam gdzie następuje zanik niuansów, tam polityczne rządy przejmuje arytmetyka.

To oczywiście ma jeden zasadniczy skutek dla demokracji: osłabia legitymizację wszelkiej władzy. Ów sędzia z Florydy zrobił w 2000 roku to, co zrobił, bo chciał zapobiec gwałtownej delegitymizacji władzy prezydenta USA, jeśli spór o to, kto naprawdę wygrał, okazać by się miał w istocie nierozstrzygalny. Jednak cokolwiek by zrobić w takich okolicznościach, to i tak władza, którą uznaje 51 proc. wspólnoty, a 49 proc. upatruje w niej złowrogą formę ideologicznej okupacji, znajduje się w położeniu dość beznadziejnym.

.Dlaczego? Bo jest w gruncie rzeczy skazana na inercję. Owszem, może działać tam, gdzie skuteczność osiąga się siłą; najlepiej świadczy o tym fakt, iż wybrany w taki sposób Bush mógł rozpocząć dwie wojny. Ale nie przeprowadzi żadnego poważnego programu reformy państwa, jego gospodarki czy kwestii społecznych. Takich programów nie da się przecież przeprowadzić, jeśli a priori ma się wrogość 49 proc. obywateli. Podział pół na pół pozbawia zatem demokrację zdolności do reformy i autonaprawy. A skoro tak, to skazuje ją na postępującą nieefektywność, rozczarowanie i degenerację. Niestety, to jest właśnie ta perspektywa, która czeka polską demokrację po głosowaniu w niedzielę, 1 czerwca.

Jan Rokita

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 30 maja 2025