Prof. Andrzej NOWAK: Polskie wybory 2025. O niebezpieczeństwie nowej wojny trzydziestoletniej

Polskie wybory 2025.
O niebezpieczeństwie nowej wojny trzydziestoletniej

Photo of Prof. Andrzej NOWAK

Prof. Andrzej NOWAK

Historyk, sowietolog, publicysta, profesor nauk humanistycznych, kierownik Pracowni Historii Europy Wschodniej w Instytucie Historii UJ oraz Pracowni Historii Europy Wschodniej i Studiów nad Imperiami XIX i XX wieku w IH PAN. Redaktor naczelny czasopisma „Arcana” (1991-2012), autor m.in. „Dziejów Polski”. Kawaler Orderu Orła Białego.

Ryc.Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Stawka tych wyborów będzie wielka. Zwiększy się możliwość utrwalenia odruchu wrogości wobec Ameryki, który w nowej wojnie trzydziestoletniej pogrąży już ostatecznie wspólnotę Zachodu – pisze prof. Andrzej NOWAK

.Nasze wybory w roku 2025 będą zapewne takie jak zawsze, tylko jeszcze bardziej. Co znaczy: „takie jak zawsze”? Codziennie dokonujemy wyborów w naszym życiu. Wciąż przypominają nam o tym reklamy typu: „Wybierz siebie – wybierz Coca colę”. Więc wybieramy – siebie, Coca colę, serial na Netflixie albo coś jeszcze, kogoś jeszcze. Wybieramy w konkurencji domagającej się wyboru, najczęściej przeciw komuś, czemuś innemu. Wybieramy to, bo nie cierpimy czegoś innego. W sprawach bardziej skomplikowanych niż wybór między kostką masła o złotówkę tańszą lub droższą wybieramy często bez dostatecznego rozeznania rzeczywistości, „na ślepo” albo – jeszcze częściej – w błogim przekonaniu, że nasza decyzja jest racjonalna, choć jedynym sprawdzianem owej „racjonalności” jest zestaw argumentów retorycznych i emocji, który podsuwa nam nasza medialno-towarzyska „bańka”. W tym sensie wybory prezydenckie na przykład, które czekają nas w Polsce zapewne w maju tego roku, nie są niczym wyjątkowym.

Ale będą one zapewne, chyba już to widzimy, „jeszcze bardziej” takie. To znaczy jakie? Oparte na generowaniu emocji raczej niż odpowiedzialnym przemyśleniu wszystkich „za” i „przeciw” w odniesieniu do danego kandydata. Emocje, podsuwane przez media, jakże często służą odizolowaniu nas, wyborców, od rzeczywistości, służą jej zaciemnianiu, a nie rozjaśnianiu. I tak najsilniejsze portale internetowe w Polsce – w ślad za politykami partii rządzącej – już przedstawiają kandydata opozycji jako „nazistę”, „mordercę prezydenta (Gdańska) Adamowicza”, „agenta wpływu Putina”. To, że czynią to w radykalnej sprzeczności z rzeczywistością, ze „staroświeckimi” faktami, wcale nie zmniejsza siły ich oddziaływania. Przeciwnie. Kłamać można coraz bardziej bezczelnie. Nawet słowo „bezczelnie” wydaje się tu jakby za małe, zbyt słabe. To jest już jakby histeryczne kłamstwo.

Chodzi o wzbudzenie histerii i jej podtrzymywanie w odbiorcach. Chodzi o to, by jakakolwiek debata racjonalna stała się całkowicie niemożliwa. Stawką w tych wyborach staje się więc obrona kontaktu z rzeczywistością. Tą mierzoną np. inflacją, cenami żywności, gazu, prądu, sytuacją na rynku pracy, poczuciem bezpieczeństwa, ale także zgodnością (lub nie) programu ideologicznego forsowanego przez rząd np. w szkole – z naszym osobistym „wyborem na wieki” (wyborem świata zasadniczych dla nas wartości)… Ale stawką w tych wyborach jest także obrona rzeczywistej treści pojęcia „demokracja”, której rdzeniem powinny być rządy większości, obrane na podstawie swobodnie wyrażonej woli wyborców. Jest też w nich geopolityczna, może nawet cywilizacyjna stawka najwyższego rzędu. I na niej chcę skupić tutaj uwagę.

.Oto przez salony Europy przetacza się fala oburzenia i coraz głośniejszych przestróg przed „zagraniczną ingerencją w proces demokratyczny” krajów członkowskich. „Musimy przygotować się na chronienie naszego procesu demokratycznego, aby to Polacy wybrali nam prezydenta, a nie obcokrajowcy” – grzmi minister spraw zagranicznych Polski. I nie chodzi mu o Putina. Aluzja jest jasna: zagrożeniem dla wolności naszych wyborów jest Ameryka. Tak jak w tej piosence, śpiewanej w radio czasów Bolesława Bieruta ze szczególnie zjadliwą ironią: „To jest Ameryka, to słynne USA…”. To słynne USA, z których zresztą pochodzi nader zaangażowana politycznie małżonka naszego ministra.

Cieszący się bodaj najsłabszym mandatem poparcia obywateli ze wszystkich prezydentów Francji w XXI wieku (obecnie oscyluje ono między 18 a 20 proc.) Emmanuel Macron ustawia się w roli obrońcy Europy przed mediami społecznościowymi, które „wspierają nową międzynarodówkę reakcjonistów”. Chodzi mu oczywiście o Elona Muska, miliardera, który wspierał Donalda Trumpa w wyborach i ma znaleźć się w jego administracji. Teraz, korzystając z wolności słowa na posiadanej przez siebie platformie „X” (dawniej Twitter), Musk wzywa do zburzenia muru ograniczającego demokrację w Europie. Elity UE zbudowały ów mur – oczywiście pod hasłem obrony demokracji – wokół partii napiętnowanych jako „reakcyjne” czy „populistyczne”, wygrywających wybory, ale niedopuszczanych do udziału we władzy. Tak to widzi Musk. A jak widzą społeczeństwa europejskie? Chodzi o to, by mogły się swobodnie i skutecznie w tej sprawie wypowiedzieć. Ktoś się tego obawia? To znaczy: boi się demokracji.

Obawy się zwiększają, kiedy konkurent Muska, właściciel platformy Meta (dawniej Facebook), Mark Zuckerberg ogłasza: „We are restoring free expression on our platform”. Przywracamy swobodę wypowiedzi na naszej platformie. Co to oznacza w praktyce – miliarder wyjaśnił dalej: „Zamierzamy pozbyć się fact-checkerów”. Owi „sprawdzacze faktów” nader często są postrzegani jako odgórnie instalowani cenzorzy swobody wypowiedzi, silnie i jednostronnie (antyprawicowo, mówiąc najkrócej) motywowani ideologicznie. Nie wnikam teraz w ocenę tych „faktów” ani ich „sprawdzanie”. Chodzi mi o coś innego. O furię, jaką wywołała zapowiedź amerykańskiego nababa mediów społecznościowych na tych samych salonach europejskich. Na wszelki wypadek Zuckerberg uspokaja: „Te zmiany nie będą rozwijane na terenie Unii Europejskiej i nie ma bezpośrednich planów skończenia z fact-checkingiem w UE”. A więc: w Ameryce, tych słynnych USA, będzie niebezpieczna swoboda słowa, a w Europie – „odpowiedzialność [urzędników od odpowiedzialności] za słowo”?

Rozjeżdża się transatlantycka wspólnota. Wspólnota czegoś dla nas bardzo ważnego, nazywanego niegdyś Zachodem, dawniej cywilizacją europejską (rozszerzoną w XVII–XVIII wieku na Amerykę), a jeszcze dawniej: Christianitas. Europa, a ściślej ci, którzy uważają się za wyłącznie predysponowanych do definiowania jej tożsamości i kierunku rozwoju (obecnie jest to polityka „Zielonego Ładu” i ochrona nieuświadomionych obywateli przed widmem populizmu-reakcjonizmu), już się nie krępują: krzyczą głośno, że to straszliwa Ameryka stoi u naszych bram, że trzeba je zatrzasnąć. Nie od wschodu, ale od zachodu.

Kiedy włączam BBC czy CNN, nie ma tam już wiele hałasu o jakimś zagrożeniu ze strony Putina, prowadzącego realną wojnę z użyciem bomb, rakiet i ostrzałów artyleryjskich w Europie. Media unijnego establishmentu trzęsą się za to z oburzenia na Amerykę. Jeśli pojawia się Putin, to już raczej jako „prawdziwa twarz Trumpa”. Amerykański prezydent elekt daje istotnie powody do refleksji nad tym, dokąd zmierzają Ameryka, Zachód i świat. Mapy zachodniej półkuli z Kanadą oznaczoną flagą Stanów Zjednoczonych, deklaracja woli przejęcia Grenlandii, tudzież pełnej kontroli nad Kanałem Panamskim – to tylko część owych powodów. Inne odczytać można w prostym zestawieniu statystycznym. Bardzo zachęcam Czytelników do tego kontaktu z rzeczywistością.

.Przyjrzyjmy się więc produktowi krajowemu brutto, najprostszemu miernikowi siły gospodarczej krajów, w trzech latach: 1995 (dla równego rachunku – trzy dekady temu), 2004 (rok naszego wejścia do Unii) i 2024 – wielkości obliczane są według wartości dolara w danym roku.

I tak: w 1995 roku PKB Stanów Zjednoczonych wynosiło 7,6 biliona, Niemiec 2,6 biliona, Francji 1,6 biliona, Wielkiej Brytanii 1,3 biliona, Włoch 1,2 biliona. W 2004 roku USA – 12,2 biliona, Niemcy – 2,8, Francja – 2,1, Wielka Brytania – 2,4, Włochy – 1,8. W roku 2024: USA – 29,2, Niemcy – 4,7, Francja – 3,2, Wielka Brytania – 3,6, Włochy – 2,4.

Co z tego wynika? 30 lat temu siła gospodarcza USA była mniej więcej równa sile czterech połączonych gospodarek największych krajów Unii. Same Niemcy wytwarzały produkt krajowy o wartości blisko 40 proc. amerykańskiego. Obecnie, kiedy w Unii nie ma już Wielkiej Brytanii, cztery największe gospodarki Unii (dodajemy Hiszpanię z 1,6 biliona PKB) osiągają łącznie produkt wartości niespełna 12 bilionów dolarów. USA – powtórzmy: już blisko 30 bilionów! Siła gospodarcza Niemiec obecnie odpowiada najwyżej 15 proc. amerykańskiej. Kiedy Unia łączyła się w superorganizm gospodarczo-polityczny, media pełne były prognoz o tym, jak to Europa wkrótce prześcignie Stany Zjednoczone i stanie się przewodnikiem nowego wspaniałego świata nie tylko w dziedzinie ideologii, ale również w sferze materialnych wyników swej jedności. Tymczasem Unia jako całość, a w szczególności wyniki jej największych gospodarek, okazuje się katastrofą, gdy brać pod uwagę owe dane z globalnego wyścigu możliwości ekonomiczno-finansowych, odzwierciedlanych poziomem PKB. Oczywiście dodać należałoby tutaj Chiny, których gospodarka między 1995 a 2024 wzrosła z niespełna biliona do blisko 16 bilionów dolarów PKB, a także Indie, Brazylię… Gospodarka „wiodących” (celowo używam rusycyzmu) krajów UE osiąga wyniki porównywalne, owszem, ale z całkowitą stagnacją gospodarczą, jakiej doświadcza jeszcze tylko Japonia.

Co więc rośnie? Rośnie kompleks mocarstw zachodnioeuropejskich, których elity przyzwyczaiły się od wieków patrzeć z góry na świat. Nie tylko na Amerykę, ale także, a może zwłaszcza na wschodnią część kontynentu, traktowaną z pogardą jako ta zawsze „gorsza Europa”. Ta akurat szybko awansowała w rozwoju gospodarczym, jeśli mierzyć go wskaźnikiem PKB. Polska, najsilniejszy gospodarczo, militarnie i geopolitycznie najistotniejszy kraj owej „nowej Europy”, jest także najlepszym przykładem owego awansu w ramach UE. W roku 1995 nasz PKB odpowiadał 143 miliardom dolarów, w 2004 – 255, a w 2024 – ok. 830. A to znaczy, że o ile w roku 1995 gospodarka polska wytwarzała produkt 18 razy mniejszy od niemieckiej, to w roku 2024 już tylko pięć i pół razy mniejszy.

Kiedy Polska (Leszka Millera) poparła Stany Zjednoczone George’a Busha juniora w budowaniu koalicji wojennej w Iraku, Francja prezydenta Chiraca i Niemcy kanclerza Schroedera określały Polskę z najwyższą pogardą (i zaniepokojeniem) jako „osła trojańskiego” Ameryki w Europie, a istotę irytacji wyrażało sławetne zdanie prezydenta Francji, iż Polska „nie skorzystała z okazji, by siedzieć cicho”. Potem było różnie. O ile prezydent Lech Kaczyński gotów był stanowczo ostrzegać przed zagrożeniem rosyjskim neoimperializmem i iść wbrew realizowanej przez Niemcy i Francję linii appeasementu wobec agresji Putina, o tyle utworzony w końcu roku 2007 rząd Donalda Tuska spełniał ideał „siedzenia cicho”, kiedy „starsi i mądrzejsi” z Berlina i Brukseli mówią, jak ma być. I kwitł „reset” z Putinem – do roku 2014. Tyle że wtedy również w Waszyngtonie panowało (gdy rządził prezydent Obama) podobnie bierne nastawienie wobec tego, jak Putin rozwijał swoją ekspansję. Co więcej, wtedy także administracja amerykańska miała na sztandarach ten sam co zachodnioeuropejskie elity polityczne czy też establishment UE zestaw ideologicznych haseł: jednoczyły je kolory tęczy, troska o „planetę, która płonie”, oficjalnie głoszona zwłaszcza przez Niemcy „Willkommenskultur”, a nade wszystko wrogość wobec nadciągającej fali „populizmu”, czyli niezgody zwykłych obywateli na skutki tych ideologicznych projektów.

To przejściowo łagodziło ów kompleks zachodnioeuropejski, a właściwie niemiecko-francuski w stosunku do USA. Kompleks ufundowany nie tylko na danych z przegrywanego tak sromotnie wyścigu gospodarczego z molochem z Ameryki, ale także na czymś głębszym: na historii. W przypadku Francji – historii dwukrotnego ratunku, kiedy to „prymitywni Jankesi” wyciągnęli „dumną Mariannę” z kłopotów (w I wojnie światowej) i dna upadku w II wojnie światowej. Tego poniżenia spadkobiercy Ludwika XIV i Napoleona nie mogą wybaczyć. Rzecz jasna, dwukrotne pozbawienie Niemiec niemal pewnego już triumfu w walce o panowanie nad Europą, a właściwie nad całym światem w tych samych dwóch wojnach przez tych samych strasznych „Jankesów” zostawia także ślady bardzo głębokie w pamięci, widoczne w mniej lub bardziej otwartych odruchach resentymentu.

Kiedy po epizodzie, jak się zdawało, pierwszej administracji Trumpa prezydentura Bidena zdawała się przywracać ideową przynajmniej bliskość Brukseli, Berlina i Paryża z Waszyngtonem, napięcie na osi „stara Europa” – Ameryka znów jakby mniej się ujawniało. Choć przecież jego twarde podstawy ekonomiczne były niezmienne. Teraz, kiedy Trump wraca triumfalnie i z tak głośnym przytupem, odsłania się widok dla dominującej dotąd części elit zachodnioeuropejskich wstrząsający. Ameryka, silniejsza wobec Europy niż kiedykolwiek (może z wyjątkiem czasu tuż po II wojnie światowej, kiedy to ta sama Ameryka podnosiła zachodnią część naszego kontynentu z gruzów za pomocą planu Marshalla), nie pyta nikogo o zdanie po wschodniej stronie Atlantyku, tylko narzuca swoje reguły gry. Gry w ideową kontrrewolucję? Tego jeszcze nie było.

.Następuje więc groźne w skutkach połączenie: poczucia głębokiej degrengolady gospodarczej najważniejszych dotąd państw Unii z historycznymi resentymentami wobec Ameryki, z doznaniem jej rzeczywistej teraz potęgi, a zarazem imperialnej arogancji, jaka niewątpliwie charakteryzuje styl Trumpa. Dynamikę temu kryzysowi nadaje odkrycie ziejącej nagle przepaści między kierunkiem tej administracji i trwającym wciąż kursem brukselskim na zderzenie projektów ideologicznych (coraz bardziej sprzecznych z wolą obywateli krajów członkowskich Unii) ze ścianą rzeczywistości.

To wszystko razem grozi geopolitycznym odruchem o najgorszych możliwych konsekwencjach. Berlin i Paryż mogą zwrócić się w geście desperacji w stronę sojuszu z wrogami Zachodu, byle odpowiedzieć na wyzwanie, które ma twarz Trumpa: twarz amerykańskiej potęgi, która się siebie nie wstydzi.

Tak było już w konfliktach wewnętrznych, rozdzierających i osłabiających naszą większą wspólnotę: Christianitas, Europy, Zachodu. Przypomnijmy, jak Francja, najpierw Franciszka I, a potem Richelieu i Ludwika XIV, zdecydowała się na strategiczny sojusz z osmańskim imperium Półksiężyca, byle tylko zniszczyć potęgę swych głównych rywali w walce o przodownictwo na kontynencie, czyli Habsburgów. Po to także podsycali najstraszniejszą wojnę w historii XVII-wiecznej Europy, wojnę trzydziestoletnią, biorąc na swoje utrzymanie szwedzkich żołdaków, by ci niszczyli Europę Środkową jak najdłużej. Anglicy i Holendrzy wciągali Moskwę do polityki i gospodarki europejskiej, by osłabić znienawidzone filary katolickiego porządku, nie tylko cesarstwo Habsburgów, ale także Rzeczpospolitą. Kiedy król Jan III Sobieski ratował Wiedeń w roku 1683 z tureckiego oblężenia, Ludwik XIV był niepocieszony. Nie dlatego, że chciał tureckiej Europy. Dlatego, że wierzył, iż po rozbiciu Habsburgów przez imperium osmańskie to on, król Francji, rozda karty w ostatecznej rozgrywce. On – czyli Francja – zapanuje nad Europą i światem.

Później, w wiekach XVIII–XIX, przewaga Europy nad resztą, Azją przede wszystkim, stała się tak wielka, że tylko Rosja, przybierająca europejskie szaty, dołącza do tej grupy mocarstw, które między sobą toczą wojny o panowanie. Kolejna wyniszczająca wojna trzydziestoletnia w historii Europy toczy się w latach rewolucji francuskiej i napoleońskiej próby stworzenia imperium kontynentalnego: 1792–1815. Wielka Brytania wychodzi z tego konfliktu w roli hegemona. Rosja jest jej jedynym liczącym się rywalem w „wielkiej grze” o Azję. Trzecia „wojna trzydziestoletnia”, 1914–1945, kończy definitywnie trzywiekowy czas dominacji europejskiej. Hegemonem gospodarczym staje się wtedy Ameryka. Związek Sowiecki (na miejscu Rosji) jest partnerem w grach imperialnych, także w decydującym etapie owej ostatniej strasznej wojny, ale nie przestaje być fundamentalnym, zdeklarowanym wrogiem Zachodu i dąży konsekwentnie do jego rozbicia. Odseparować zachodnią Europę od Stanów Zjednoczonych – to cel nadrzędny strategii moskiewskiej. Przeciwstawić Europę – NATO.

Do tych planów, po ostatecznej klęsce sowieckiej w zimnej wojnie, nawiąże znowu Władimir Putin. Pisałem o tym obszernie w kilku książkach, m.in. w studium Powrót „imperium zła”. Ideologie współczesnej Rosji (2023, angielski przekład ukaże się w tym roku). Tu przypomnę więc tylko nieprzerwaną serię uśmiechów prezydenta Putina pod adresem niemieckiej publiczności (nie samego tylko kanclerza Schroedera, oficjalnie przejętego na moskiewski żołd) oraz dumy francuskiej (choćby te symboliczne ukłony przed wnukiem generała de Gaulle’a pod Stalingradem 2023). Wszystkie oparte są na jednej przesłance: niechże ta cywilizowana, stara Europa odwróci się wreszcie od amerykańskich barbarzyńców i pogodzi z najlepszą uczennicą europejskiej cywilizacji i najcenniejszą partnerką w odbudowie jej gospodarczej wielkości: z Rosją Putina.

Można przywoływać całe mnóstwo wypowiedzi nie tyle Marine Le Pen czy polityków AfD, ile prezydenta Macrona (tego polityka, który tuż przed agresją Putina na Kijów pochylał się z ubolewaniem nad „śmiercią mózgową NATO”), a także poważnych mężów i dam stanu Republiki Federalnej Niemiec wyrażających tęsknotę za nie tak odległymi „dobrymi czasami”, kiedy tani gaz z Rosji i szeroko otwarty rynek zbytu w Chinach zdawały się wróżyć trwałą prosperity niemieckiemu „silnikowi Europy”. Po co je przywoływać? By zrozumieć, jak spieszyć się teraz może tak wpływowa wciąż część europejskiego establishmentu, by otworzyć sobie znowu drogę do „wyjścia na wschód”, kiedy zatrzaskuje się z hukiem atlantycką bramę od Zachodu. Znów postrzeganego jako „Dziki Zachód”, z nieokrzesanym kowbojem i jego groźnym Coltem w ręku…

Dlatego ta właśnie elita, która tak boi się Muska i Trumpa, portali społecznościowych hasających już poza cenzurą sprawdzonych ideowo „fact-checkerów”, zrobić może wiele, by w wyborach nad Wisłą nie wygrał kandydat, który mógłby wesprzeć autorytetem swego urzędu, w najsilniejszym kraju między Niemcami a Rosją, linię ideową obecnej administracji waszyngtońskiej. Kandydat, który nie będzie tak skwapliwie „korzystał z okazji, by siedzieć cicho”, kiedy mówi Berlin (Bruksela czy Paryż). Czy amerykańskie wpływy także odezwą się w tych prezydenckich wyborach jako pewnego rodzaju przeciwwaga polityczno-propagandowo-gospodarczego nacisku, a właściwie otwartej ingerencji, której Polska doświadczyła już tak brutalnie ze strony pani von der Leyen oraz przeważających frakcji Parlamentu Europejskiego (by nie wspomnieć już o wypowiedziach i działaniach wprost polityków niemieckich) przed wyborami parlamentarnymi 2023 roku?

.Nie wiem. Nie wykluczam. Bo stawka tych wyborów będzie istotnie wielka. Albo w Polsce „domknie się system”, oznaczający powrót do stanu rzeczy z okresu „resetu” lat 2007–2014, albo nie. Jeśli się „domknie”, wtedy zwiększy się istotnie szansa na skuteczny nowy „reset” tzw. starej Europy z eurazjatyckimi mocarstwami, z konstruowaną przez Pekin i Moskwę nową międzynarodówką antyamerykańską, zwaną BRICS. Zwiększy się możliwość realizacji fatalnego scenariusza: utrwalenia odruchu wrogości wobec Ameryki, który w nowej wojnie trzydziestoletniej pogrąży już ostatecznie wspólnotę Zachodu.

Andrzej Nowak

Tekst ukazał się w nr 69 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]. Miesięcznik dostępny także w ebooku „Wszystko co Najważniejsze” [e-booki Wszystko co Najważniejsze w Legimi.pl LINK >>>].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 23 marca 2025