
Melodia kampanii
Polskie kampanie prezydenckie niemal zawsze mają swoją dominującą melodię. A prezydentem Polski zostaje ten, kto w kampanii najlepiej potrafi wczuć się w nastrój owej melodii i najładniej ją wyborcom „wyśpiewać” – pisze Jan ROKITA
.Jakiś czas temu znawcy mechanizmów kampanii wyborczych twierdzili, iż kluczową rzeczą jest jakaś ciekawa i poruszająca ludzi opowieść, którą kandydat ma do przedstawienia. Jest w tym zapewne sporo prawdy, choć od dawna zdaje mi się, że melodia jest w kampanii ważniejsza od opowieści. Każda opowieść, nawet ta najbardziej poruszająca, w ostateczności odwołuje się do ludzkiego rozumu albo nawet zbiorowych interesów. A melodia to samo uczucie czy też lepiej powiedzieć – podskórnie wyczuwalny nastrój, w którym wyborcy potrafią oddać się bezkrytycznie kandydatowi, o ile tylko usłyszą to, co właśnie teraz rezonuje w ich duszach.
Przykłady takich prezydenckich melodii nietrudno przywołać z najnowszej historii. Wałęsa rozniósł w pył Mazowieckiego, bo wyborcom grała wtedy w duszach tęsknota za tym, aby ta obiecana przez „Solidarność” lepsza Polska nadchodziła szybciej, niźli działo się to w ówczesnych politycznych realiach. Kaczyński wygrywał z Tuskiem w czasie, gdy nowe pokolenie wyborców zamarzyło sobie w duszy o nawrocie sprawiedliwości społecznej, odrzuconej w tamtych latach, jako zaprzeczenie ideału społecznego, nawet przez ówczesną Millerowską lewicę. Z kolei Duda „wyśpiewał” w swej pierwszej kampanii smutną balladę o starych ludziach czekających na nadejście wieku emerytalnego i matkach, którym brakuje na godziwe zadbanie o dzieci, a po ośmiu latach rządów kompletnie niewrażliwego Tuska wyborcom w duszy grało marzenie o jakimś nowym typie władzy, zajmującej się codziennymi sprawami prostego człowieka. Te wszystkie kampanijne melodie oddawały dominujące w tamtym czasie uczucia polskiej wspólnoty, a marzenia, o których „śpiewały”, były – jak to zazwyczaj marzenia – w zasadzie niespełnialne.
Piszę o tym dlatego, że ostatnio zdaje mi się, że słyszę już wyraźnie melodię tegorocznej kampanii prezydenckiej. I że jest to melodia w swej istocie odmienna od wszystkich, jakie grały w ciągu ostatnich 35 lat wolnej Polski. Co więcej, mam wrażenie, że bardziej niż kiedykolwiek dotąd, skrywane uczucia naszej polskiej wspólnoty zglobalizowały się, tak że są dość podobne do dominujących, choć oficjalnie często „wypieranych” uczuć ludzi na całym Zachodzie. Jeśli mam rację, to znaczyłoby, że staliśmy się w Polsce jeszcze głębiej „ludźmi Zachodu”, niźli sami jesteśmy tego świadomi. Zglobalizowały się bowiem nie tylko nasz styl życia, kultura, jedzenie czy rozrywka, ale także nasze skrywane, czasem wstydliwe, zbiorowe uczucia i marzenia.
Otóż melodia tej kampanii – to czarna ballada o złym obcym, który samym swoim istnieniem wyrządza nam krzywdę. W Ameryce jest to Latynos, który w masie napiera na granice Teksasu, w Europie Zachodniej muzułmanin, który w każdej chwili może nożem dźgnąć jakieś dziecko w parku. W Polsce nie ma (Bogu chwała) ani jednego, ani drugiego, ale jest za to Ukrainiec, wydawałoby się – tak bliski nam kulturowo, choćby poprzez wielowiekowe dziedzictwo wspólnej Rzeczypospolitej. Ale przecież nie wiedzieć z czego on tu żyje, nie wiedzieć czemu zabiera miejsca pracy, a w ogóle jak długo ma tu jeszcze siedzieć i gadać do nas swoją łamaną polszczyzną w sklepie spożywczym, knajpie albo na stacji benzynowej. W polskich warunkach ta czarna ballada śpiewa też o potwornych zbrodniach z przeszłości, przez co jej melodia przypomina mi trochę gatunek meksykańskiej, ociekającej krwią i okropnościami „ballady kryminalnej”. A że polsko-ukraińska wrogość ukonstytuowała niegdyś tak naprawdę oba nasze nacjonalizmy, więc ta melodia będzie teraz przez kandydatów, którzy już ją usłyszeli, śpiewana – niestety – na coraz bardziej nacjonalistyczną nutę.
Żeby było jasne, nie potępiam kandydatów, którzy muszą „śpiewać” w kampanii tę melodię, jaka wyborcom w duszy gra. A nie jakąś inną, własną, bo ta przecież nie stwarzałaby pomiędzy nimi i wyborcami żadnej empatii. Tylko mi smutno, że ta kampanijna melodia brzmi niczym podzwonne dla wielkiej – choć pewnie iluzorycznej – polsko-ukraińskiej nadziei, grzebanej teraz właśnie, po raz kolejny w historii naszych narodów. Ale przecież i tak globalna wędrówka ludów, która się już rozpoczęła, będzie nieuchronnie czynić wszystkie zachodnie demokracje ustrojami coraz bardziej wrogimi wobec obcych. W tej materii nie mam złudzeń. Czasem zastanawiam się tylko nad tym, czy w nieodległej przyszłości jakieś nowego typu autorytaryzmy, być może wytworzone przez postępowe zachodnie elity, zastąpią klasyczną demokrację, próbując nie dopuścić do demokratycznego rozpanoszenia się powszechnej wrogości wobec obcych. Czy też przeciwnie, postępowe elity Zachodu spróbują w pewnym momencie, dla ocalenia swego panowania, stanąć na czele tego nacjonalistycznego frontu.
.W końcu przecież, kiedy wybuchła I wojna światowa, to najbardziej postępowi, „internacjonalistyczni” socjaliści w Paryżu i Berlinie machnęli ręką na swój internacjonalizm i z patosem nakazywali francuskim robotnikom iść zabijać robotników niemieckich i vice versa. Ten historyczny obrazek sprzed wieku często przychodzi mi teraz do głowy. A niewątpliwie fascynującym polskim symptomem możliwych przyszłych przemian jest niby drobny, choć zauważony powszechnie fakt, iż do nacjonalistycznej licytacji kampanijnej przystąpił w Polsce najbardziej „nowoczesny”, „liberalny” i „postępowy” kandydat. I nie ma w tym nic dziwnego. Przecież melodię grającą w tej kampanii słychać już na tyle wyraźnie, że musiała ona dotrzeć nawet do jego uszu.
