
Styropianowy mikronalot
Nalot rosyjskich dronów wabików na Polskę bez wątpliwości wykazał, że nie jesteśmy przygotowani na odparcie prawdziwej inwazji dronów. Stąd właśnie biorą się tak powszechne w ciągu ostatnich dni krytyczne, choć kompletnie nawzajem sprzeczne opinie co do podjętej przez NATO akcji obronnej w polskiej przestrzeni powietrznej – pisze Jan ROKITA
.Z jednej strony zdrowe i naturalne jest oczekiwanie, aby siły zbrojne miały zdolność zniszczenia każdego wrogiego drona nadlatującego nad Polskę, o ile serio traktujemy elementarny wymóg, byśmy czuli się jako tako bezpieczni we własnym kraju.
Kiedy więc premier i minister obrony oznajmiają nam, iż spośród coś koło dwóch tuzinów wrogich dronów, nadlatujących nad Polskę, zestrzelono trzy czy cztery z nich, to zaiste trudno podzielać pewność siebie i samozadowolenie, jakie przy tej okazji manifestują nasi politycy i generałowie. I trudno też dziwić się licznym i pełnym obaw głosom mówiącym: „Jak to, tylko trzy lub cztery? To co by się stało, gdyby jutro nadleciało nad Polskę parę tysięcy dronów, jak to się dzieje coraz częściej na Ukrainie?”.
Z drugiej strony nie trzeba być znawcą wojny i militariów, aby dostrzec, iż użycie pocisków wystrzeliwanych z najnowocześniejszych myśliwców NATO przeciw dwóm tuzinom nieuzbrojonych dronów, zbudowanych ze sklejki i styropianu – to oczywisty przykład przysłowiowego strzelania z armat do wróbli.
Przykład, który na Kremlu musi budzić szyderczy uśmiech, niezależnie od tego, czy celowo zdecydowano tam o tego typu styropianowej prowokacji przeciw Polsce (jak zapewniają zgodnie Donald Tusk i Jarosław Kaczyński), czy też nalot dronów wabików był tylko przypadkowym odpryskiem kolejnego prawdziwego ataku na Ukrainę (jak sugeruje Donald Trump czy szef litewskiej dyplomacji Kiejstut Budrys). Skądinąd zresztą ta ostatnia kwestia nie ma aż tak wielkiego znaczenia. Istotne jest bowiem tylko to, że w obliczu styropianowego mikronalotu musieliśmy dla jego odparcia zmobilizować potężny arsenał NATO, by w finale zniszczyć trzy lub cztery nieuzbrojone drony.
Z lekką ironią można by rzec: chwała Bogu, że tylko trzy czy cztery, bo gdyby miały zostać zniszczone całe dwa tuziny, to ów mikronalot nadszarpnąłby zapewne ograniczony potencjał sojuszniczej obrony przeciwlotniczej na całej flance wschodniej. No i znów powraca to samo pytanie, tyle że w ciut odmiennej wersji: „To ilu eskadr najnowocześniejszych myśliwców NATO trzeba by użyć dla odparcia prawdziwego nalotu tysięcy uzbrojonych dronów, takiego jak na Ukrainie?”.
Paradoksalnie rację mają zarówno ci, którzy alarmują, iż nie umieliśmy zniszczyć wrogich dronów, jak i ci, którzy wskazują na kompletną niewspółmierność użytych środków obrony. Moskale bowiem, świadomie bądź przypadkowo (tego nie jestem pewien pomimo tej podejrzanej zgodności między Tuskiem i Kaczyńskim), zaaranżowali nam znakomite ćwiczenie obronne, i to tym politycznie cenniejsze, że przeprowadzone na oczach szerokiej publiczności. Ani politycy, ani generałowie nie są już w stanie ukryć przed opinią publiczną rezultatu tego ćwiczenia. Owszem, jako obywatele dostrzegliśmy i doceniliśmy determinację władz państwa polskiego oraz dowódców polskich sił zbrojnych i sił sojuszniczych, aby odeprzeć nalot ze wschodu. Ani Polska, ani NATO nie zignorowały tego nalotu. I to jest precedensowy fakt, którego doniosłości nie sposób przecenić. Jednak zarówno od państwa polskiego, jak i od sojuszników z NATO oczekiwalibyśmy czegoś więcej: nie tylko politycznej woli przeciwstawienia się, ale także umiejętności i odpowiednich po temu środków militarnych.
.Chodzi tu przecież nie o akcję z użyciem jakichś superwyrafinowanych i kosztownych technologii, ale o proste drony ze sklejki i styropianu, które jednak pewnego dnia mogą zostać wyposażone przez Moskali choćby w miny, na których zaczną wylatywać w powietrze przypadkowi ludzie. Owszem, jest tu pewien mocny argument usprawiedliwiający.
Tak naprawdę bowiem koncept wielkiej wojny małych i tanich dronów został rozwinięty dopiero w roku 2024 w toku wojny na wschodzie, kiedy Kijów i Moskwa, pod wpływem własnych doświadczeń wojennych, powołały nowe struktury wojskowe do koordynacji masowej produkcji i użycia dronów: Siły Systemów Bezzałogowych Ukrainy oraz rosyjskie Centrum Zaawansowanych Technologii Bezzałogowych Rubikon. Tylko Ukraina ma w tym roku wyprodukować aż cztery miliony małych dronów, a Moskwa zapewne co najmniej drugie tyle.
Nie łudźmy się zatem: jeśli Donaldowi Trumpowi nie uda się zatrzymać wojny na wschodzie, to w okolicach naszych granic latać będą miliony dronów, także tych na serio uzbrojonych, z których część – przypadkowo bądź prowokacyjnie – wlatywać będzie do Polski. Fatalną rzeczą byłoby przyzwolenie na taki stan rzeczy, ale jeszcze bardziej fatalną każdorazowe wzywanie włoskich AWACS-ów i holenderskich F-35 do walki z samolocikami ze sklejki i styropianu.
Jedynym politykiem, któremu więc można ufać, iż wie, co mówi o tej sprawie – jest Wołodymyr Zełenski. Jego armia każdego dnia niszczy setki, a czasem i tysiące wrogich dronów, sama wystrzeliwując ich prawdopodobnie jeszcze więcej. Po styropianowym nalocie na Polskę ukraiński przywódca zaoferował nam konsultacje i pomoc, gdy idzie o walkę z dronami. Zełenski napisał przy tej okazji: „Oto moja odpowiedź na pytanie, czy nasi polscy przyjaciele potrzebują naszych konsultacji: nikt na świecie nie ma dziś takiego systemu [do walki z nalotami dronów]. Mamy go tylko my i Moskale”.
.Podobno premier Tusk przyjął ofertę prezydenta Ukrainy. Ale osobiście czułbym się bardziej bezpiecznie, gdybym po obecnym mikronalocie zamiast buńczucznych sloganów, jacy to znów okazaliśmy się „silni, zwarci i gotowi”, usłyszał od premiera, ministra obrony i generałów uczciwe podsumowanie kiepskiego wyniku ćwiczenia z obrony powietrznej, zorganizowanego nam przez Moskali. I zobaczył realny plan szybkiego stworzenia, najlepiej wraz z Ukraińcami, polskiego systemu obrony przed hipotetycznym masowym atakiem zbrojnych dronów.
