Jan ŚLIWA: PW 1944. Czy potrafimy wyznaczyć granice historii alternatywnej?

PW 1944. Czy potrafimy wyznaczyć granice historii alternatywnej?

Photo of Jan ŚLIWA

Jan ŚLIWA

Pasjonat języków i kultury. Informatyk. Publikuje na tematy związane z ochroną danych, badaniami medycznymi, etyką i społecznymi aspektami technologii. Mieszka i pracuje w Szwajcarii.

Ryc.Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Zbliża się kolejny pierwszy sierpnia, kolejna rocznica powstania, kolejne pytanie, czy było trzeba, czy było można, czy było wolno – pisze Jan ŚLIWA

.Niektórzy, zwłaszcza krytycy powstania, zakładają milcząco (lub głośno), że można wyjąć powstanie z historii II wojny światowej i wszystko zostanie mniej więcej takie samo – jałtański podział świata, peerelowska niby-niepodległość, represje w pewnych granicach, lecz bez zniszczonej Warszawy i bez 200 tysięcy zabitych. Można dyskutować, co by było, gdyby…, lecz powyższa wersja jest niewątpliwie błędna. Usunięcie tak ważnego elementu zmienia całą konstrukcję. Jak by wyglądał most Golden Gate bez jednego filaru? Zawaliłby się.

Przede wszystkim – do powstania mogłoby dojść i tak, nawet bez decyzji dowództwa. Mówi się, że była to zdyscyplinowana armia, która wykonuje rozkazy, ale nie jestem tego na sto procent pewien. Mogła wystarczyć iskra. Ci młodzi ludzie przez sześć lat czekali na możliwość bezpośredniej walki zbrojnej. Gdyby dowódcy nie podjęli decyzji, mogłoby ich kunktatorstwo zostać uznane za zdradę i mogłaby lokalna organizacja, jak niegdyś podchorążowie Piotra Wysockiego, wywołać powstanie na własną rękę. Przypomnijmy, że w maju polscy żołnierze po ciężkich walkach zdobyli Monte Cassino i idea walki, nawet krwawej, za ojczyznę wisiała w powietrzu. Pod Monte Cassino również było jasne, że będzie to kosztować, dużo kosztować, lecz podkreślenie obecności Polski, tej Polski, wydawało się mieć swoją wartość. 20 lipca próbowano dokonać zamachu na Hitlera – może Wehrmacht był w rozsypce? 22 lipca został wydany przez PKWN Manifest Lipcowy i było oczywiste, że decydują się przyszłe losy kraju.

Podstawowe decyzje dotyczące powojennego podziału stref wpływów w Europie zostały już podjęte, lecz nie były jeszcze jawne, więc nawet jeśli wyczuwano zmianę nastawienia aliantów, można było mieć nadzieję na odwrócenie sytuacji rzutem na taśmę.

Armia Czerwona z Ludowym Wojskiem Polskim w pełnym rozpędzie dotarła do Wisły i wyglądało na to, że Warszawa zostanie tak czy owak zdobyta na dniach – tylko przez kogo, pod jaką flagą?

Czy powstanie mogło się udać? Powiedzielibyśmy, że się udało, gdyby powstańcy wyparli Niemców, przywitali nadchodzącą Armię Czerwoną i Ludowe Wojsko Polskie, a ci w imieniu Stalina wyrazili uznanie dla męstwa Akowców i oddali im władzę, najlepiej wycofując poparcie dla PKWN. Pierwsza część planu byłaby może wykonalna, gdyby Rosjanie i walczący wraz z nimi Polacy zapomnieli wyhamować natarcie i rozbili niemieckie oddziały, ułatwiając powstańcom opanowanie miasta. Druga część była trudniejsza. Dzisiaj wiemy, że spodziewanie się po Stalinie jakichkolwiek ludzkich odruchów, nie mówiąc o szlachetności, było naiwne, ale wtedy można było pomyśleć, że w końcu wszyscy chcemy pokonać Hitlera. Nadzieja umiera ostatnia. We wrześniu 1939 r. czekano na ofensywę na Zachodzie, a przez całą okupację pocieszano się coraz bardziej fantazyjnymi przepowiedniami. Zatrzymanie działań na pół roku było jednak zaskakujące. W tym samym czasie wybuchło analogiczne powstanie w Paryżu, w zasadzie niepopierane ani przez aliantów, ani przez de Gaulle’a, które jednak ich sprowokowało do szybszego natarcia i triumfalnego wyzwolenia stolicy.

Był to końcowy okres wojny i olbrzymie ofiary były na porządku dziennym. Weźmy takie lądowanie w Normandii. Było ono niezbędne, by pokonać Niemcy, zakończyło się też sukcesem, więc walka nie była bezsensowna. Ale ile kosztowało? Podczas lotniczego przygotowania ataku alianci stracili 12 000 ludzi. Samego 6 czerwca zginęło 2500 żołnierzy alianckich. Cała bitwa o Normandię kosztowała obie strony po ponad 200 000 zabitych. Mamy skłonność do traktowania strat oddziałów walczących jako coś naturalnego, ale przecież żołnierz to ubrany w mundur cywil – śmierć to śmierć. Zwycięstwo było kosztowne, lecz niezbędne. Nie zapominajmy, że każdego dnia Niemcy gazowali tysiące Żydów, a naukowcy Hitlera pracowali nad bombą atomową. W powstaniu Polacy również walczyli o coś, a jeżeli mówimy o niepotrzebnych ofiarach, to wspomnijmy 17 000 Niemców poległych i zaginionych w zdobywaniu spisanego na straty miasta.

A co z naszym wariantem alternatywnym? Załóżmy, że powstanie jednak nie wybucha i Armia Czerwona przystępuje do zdobywania Warszawy. Według rozkazu Hitlera miasto zostaje zamienione w fortecę, Festung Warschau, bronioną za wszelką cenę. 27 lipca Hans Frank wydaje rozkaz powołujący 100 000 mężczyzn do budowy fortyfikacji. Co z nimi będzie? A czy miasto miało szansę ocaleć?

Załóżmy, że Warszawa nie zostaje zrównana z ziemią i do miasta wkracza Armia Czerwona. Miasto jest pełne uzbrojonej, patriotycznie nastawionej młodzieży, która czuje się oszukana, gdy komuniści wywieszają na ratuszu czerwoną flagę i przejmują władzę, ignorując Polskie Państwo Podziemne. Wiedzą też, jak AK jest likwidowana na ziemiach zajętych przez Sowietów. Czy ci młodzi decydują się złożyć broń i wiernie pracować dla nowej ludowej ojczyzny? Zapisują się na politechnikę, żyją długo i szczęśliwie? Na pewno nie. Czy Sowieci dopuszczają sytuację, w której niepodporządkowane im oddziały grasują po terenie i próbują dyktować własne warunki? Na pewno nie. Albo dochodzi do masowych represji, aresztowań, wywożenia do łagrów, albo do antysowieckiego powstania i represji jak wyżej. Ilu akowców było represjonowanych po wojnie?

Sowieci i tak złamali siłą Polsce kark i kręgosłup. Gdyby opór był jeszcze bardziej masowy, jak byliby brutalni? Nie miejmy złudzeń – point de rêveries, messieurs!

Jeżeli kolektywizacja była warta milionów Ukraińców, jeżeli struktura ludnościowa republik bałtyckich została „poprawiona” przez deportacje miejscowych i nawiezienie Rosjan, czego moglibyśmy oczekiwać? Do tego polski ruch oporu, blokujący walką postęp Armii Czerwonej, straciłby jakiekolwiek poparcie aliantów, a Polska byłaby zaliczona do sojuszników III Rzeszy. Doświadczenie uczy, że każde propagandowe kłamstwo Stalina byłoby zaakceptowane bez zmrużenia oka. To oczywiście wykluczałoby powstanie Polski w granicach PRL-u, nie takich małych, z Wrocławiem i Szczecinem. Jeżeli w ogóle.

Odrębnym tematem jest recepcja zdarzeń, które nie zaszły. Dziś mówimy o zdradzie monachijskiej. Wtedy Chamberlain był dumny, że uratował pokój europejski, poświęcając odległy, nieznany kraj – a faraway country of which we know little. Gdyby wtedy lub najpóźniej we wrześniu 1939 r. Anglia i Francja zaatakowały Niemcy, mogłyby uratować Europę od wieloletniej wojny. Ale to wiemy my. Czy gdyby wtedy doszło do wojny, krótkiej z naszego punktu widzenia, Chamberlain i Daladier zyskaliby opinię bohaterów, czy byliby potraktowani jak niebezpieczni awanturnicy?

Podobnie, gdyby nie doszło do powstania, czy stawiano by Borowi-Komorowskiemu za to pomniki, czy oskarżano by go o tchórzostwo, na granicy kolaboracji z Niemcami? W szkole słyszałem na okrągło, jak to burżuazyjna AK („zapluty karzeł reakcji” już wyszedł z użycia) stała z bronią u nogi, a wielka, potężna, masowa partyzantka ludowa walczyła z okupantem od pierwszego dnia. (No chyba jednak nie od września 1939 r., gdy jej sponsor podpisywał traktaty z Hitlerem, ale o tym mówimy dziś, wtedy ten detal był pomijany). Pasywność wobec Niemców byłaby dla nowej władzy niezwykle łakomym kąskiem propagandowym.

Zastanówmy się, czy powstanie coś dało oprócz obrony honoru. To zresztą też nie jest bez znaczenia. Warszawa to nasza Masada. Broniona przed Rzymianami w roku 73 do ostatniej kropli krwi, stała się symbolem niezłomnego oporu. Tam izraelscy żołnierze składają przysięgę, wypowiadając słowa „Masada nigdy więcej nie zostanie zdobyta”. Na pewno doświadczenie powstania jest źródłem siły i ten przystający na minutę tłum, race i syreny, są niezwykle mocnym symbolem woli oporu – dla nas i dla innych. To oczywiście nie znaczy, że mamy zamiar dążyć do powtórki.

Myślę, że Powstanie Warszawskie wybiło Stalinowi ostatecznie z głowy pomysły przyłączenia Polski jako 17 republiki, choć sugerowali mu to Wanda Wasilewska i inni „polscy patrioci”.

Od takiego kraju lepiej było być odgrodzonym solidną granicą. I choć granica ta utrudniała (nie uniemożliwiała) wysyłanie niepewnych elementów bezpośrednio do Workuty, chroniła nieco ojczyznę komunizmu przed zatruciem ideologicznym. Było też jasne, że interwencja wojskowa w kraju buntowszczyków musi kosztować, a wysyłanie milionowej armii, by trzymać w ryzach formalnego sojusznika, jest drogie. Kto wie, czy nie wpłynęło to raz czy więcej razy na ostateczną decyzję, że jednak nie weszli. W 1956 zdecydowali się na Węgry – Węgry były też mniejsze, mniej ludne, więc można było je ujarzmić taniej, a innych tym postraszyć. Czy weszliby do Czechosłowacji, gdyby wiedzieli, że za każdym rogiem czeka partyzant z koktajlem (nomen omen) Mołotowa, a z planowanej normalizacji nici?

W dążeniu do niepodległości możliwa jest również – a takich sugestii widziałem wiele – taktyka czesko-francuska, mianowicie spokojne czekanie, aż ktoś załatwi sprawy za nas. To się może udać, jeżeli akurat się jest na kierunku natarcia i wystarczy udział choćby symboliczny, by się znaleźć po właściwej stronie, a nawet dostać strefę okupacyjną, jak wielkie, zwycięskie mocarstwo. Można potem (podobnie jak i przedtem) przy kawie w Café de Flore śmiać się z prostactwa wyzwolicieli, którzy piją coca-colę i jedzą hamburgery. Na ulicy przedtem Wehrmacht, teraz US Army, a my filozofujemy i pielęgnujemy kulturę. Reszta zrobiła się sama. Taka gra może się jednak nie udać, jeżeli wielkie mocarstwa nawet nie potrafią naszego kraju znaleźć na mapie. Wtedy pozostaje całonocne czekanie w monachijskiej kanciapie obok sali obrad na wyrok, który ogłoszą wielcy. Przytną nam granice, podzielą nas albo zredukują do zera. My się zgodzimy.

Wspomniałem wyżej o powstaniu paryskim w tym samym sierpniu 1944. Rozkaz Hitlera brzmiał: „Paryż nie może dostać się w ręce wroga, a jeżeli tak, to jako pole zgliszcz” (Paris darf nicht oder nur als Trümmerfeld in die Hand des Feindes fallen). Zadanie to zostało powierzone generałowi Dietrichowi von Choltitzowi, wsławionemu zniszczeniem Rotterdamu i Sewastopola. Opóźniał on jednak przez 16 dni wykonanie rozkazu, przez co Hitler nerwowo pytał przez telefon: „Czy Paryż płonie?” (Brennt Paris? – Paris brûle-t-il?). Równocześnie von Choltitz rozpoczął tajne rokowania z francuskim ruchem oporu, zakończone rozejmem. Czy zrobił tak z miłości do Paryża, czy nie miał już wystarczających środków? A może czuł powoli, jak się to wszystko skończy, i nie chciał mieć Paryża na sumieniu. Ten rachunek mu wyszedł – nie został postawiony przed Trybunałem Norymberskim i zyskał sobie sławę zbawcy Paryża.

Czemu takich skrupułów nie miał generał von dem Bach? No cóż – małe, odległe kraje rozjeżdża się łatwiej niż wielkie i Paryż liczy się w tym rachunku wyżej niż Warszawa. By zniszczyć Paryż, trzeba być gotowym przejść do historii jako demon zagłady, by spalić Warszawę i wymordować jej mieszkańców, wystarczy być zwykłym łajdakiem. Podobnie było pod koniec wojny z Japonią. Na listę celów dla amerykańskich bomb atomowych załapały się Hiroszima i Nagasaki. Kioto najpierw na niej było, ale zostało skreślone, bo pewien amerykański dowódca wiedział coś o historii i kulturze.

.Jaki stąd wniosek? Róbmy wszystko, by w oczach geograficznych ignorantów tworzących „opinię świata” Warszawa stała na równi z Paryżem, a Kraków z Florencją i Kioto. By zniszczenie naszych miast było odebrane jako zbrodnia na kulturze ludzkości, a wymazanie Polski z mapy było szokiem. By nie było to tylko nasze prywatne, prawie wstydliwe cierpienie. I by nam nie zostawały jedynie znicze, ściśnięte gardła i zapiekły żal.

Jan Śliwa

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 30 lipca 2019
Fot. Forum