
Pierwsze dni wojny oczami młodego człowieka
To historia rodzinna. Wśród najcenniejszych pamiątek rodzinnych pozostałych po jednym z 316 Cichociemnych, por. Antonim Żychiewiczu, jest nagranie rozmowy z ok. 2003 r., przeprowadzonej z nim przez Magdę Czoch, wolontariuszkę powstającego wówczas Muzeum Powstania Warszawskiego. Kaseta z nagraniem, jak większość ważnych rzeczy, była ukryta w najbardziej nieodgadnionym miejscu domu. Odnaleziona po latach okazała się osobistą opowieścią o trudnych wojennych czasach.
Oto zaledwie kilka fragmentów historii mówionej pokazujących, jakie decyzje byli zmuszeni podejmować młodzi ludzie w obliczu wybuchu wojny.
.Antoni Żychiewicz, gdy wybuchła wojna, miał 21 lat. 1 września 1939 roku zastał go na obecnych Kresach.
Gdy wybuchła wojna, byłem w Stryju. Daleko, daleko na wschodzie. Bardzo daleko na wschodzie. Potem miejscowość nazywała się Iwano-Frankowsk po ukraińsku. (…) Byłem tam w takim oddziale artylerii bez armat, no i potem z tym oddziałem szukaliśmy Niemców, tylko że oni latali wysoko.
Pamiętam trzeci dzień wojny. Przylecieli w takich parę małych samolotów, niedużych takich, i małe bombki rzucali. Koledzy się i wojsko porozbiegało na polu, no i kto biegł, to te odłamki go trafiały, bo pociski rozchodzą się stożkowo. Zawsze, jak byli ranni, to gdzieś brzuch, głowa i tak dalej. Kto się położył, to zawsze była mniejsza szansa, że go coś trafi. Mnie wyznaczyli z kolegą do zbierania tych, co się nie ruszają, co już pulsu nie mają. A ci, co mieli puls, to inni ich zbierali.
To jest właśnie to, co ja zapamiętałem z tego, z całej wojny, w której byłem żołnierzem do stycznia 1945 roku. Właśnie ten jeden dzień, 3 września 1939. A tamte inne dni się zamazały w pamięci. Bo to było takie pierwsze zetknięcie z wojną, pierwszy taki szok. No właśnie pamiętam dokładnie tego kolegę jednego, co był taki zielony, żółty, leżał na ziemi i pulsu nie miał, a nie było widać żadnych uszkodzeń. Na wózek, na furmankę go z kolegą wkładali i mózg wyleciał na pole. I do dzisiaj dnia pamiętam, że nie wziąłem tego mózgu, zostawiłem go na polu.
Niedaleko była chata. To też pamiętam. To mi utkwiło w pamięci. Dziecko wyleciało na zewnątrz zobaczyć, co się dzieje. I jakiś odłamek bombki wypruł mu wnętrzności. I ta matka wybiegła z chaty, wyła nad tym dzieckiem i zbierała z ziemią te wnętrzności i pchała mu do brzucha, żeby go ratować. No, to był taki ten pierwszy okres… A potem się człowiek uodparniał i nie pamięta się tak. I ten najważniejszy, ten pierwszy raz, to uodpornienie. Potem to już jakoś leci. W ogóle młody żołnierz różnie reaguje.
Potem nastąpiła długa droga do Anglii.
.Do Londynu trafiłem w 1940 roku. Po kampanii wrześniowej nie dałem się internować do Związku Radzieckiego. (…) Wiedziałem, że nie dotrzymują żadnych umów, a byłem wtedy plutonowym podchorążym. Wróciłem do Lwowa, a tam przez radio usłyszałem, że się organizuje wojsko polskie we Francji. Miałem przy sobie równowartość jednego dolara. Dokumentów nie miałem, tylko legitymację studencką Politechniki Lwowskiej i pistolet — Szewrę hiszpańską, paczkę amunicji. Postanowiłem wybrać się do Paryża. No i 10 listopada ’39 r. byłem w Paryżu.
— A jak się pan tam znalazł?
— Przez Węgry, Jugosławię, Włochy, przez Alpy i przez przełęcz Mołdana do Francji. (…) Szedłem sam. Uciekłem z obozu wojskowego na Węgrzech trzeciego dnia. Wtedy też mieli być internowani żołnierze. Ogłosili, że obóz jest zamknięty i jak ktoś będzie usiłował uciekać, to będą strzelać. A kogo złapią na ucieczce, to zostanie zamknięty w twierdzy. No to nie było po co tam siedzieć. Jak oni to ogłosili, to ja wyszedłem z obozu [śmiech].
To nie było znowu takie trudne. W bramie stał wartownik i jak wychodziłem przez bramę, złapał mnie i zaprowadził do oficera. Oficerowie węgierscy umieli w tym czasie mówić po niemiecku, i ja też jako tako mówiłem. Wartownik powiedział, że złapał mnie, jak uciekałem z obozu. A ja powiedziałem oficerowi, że to nieprawda. Tłumaczyłem, że jestem cywilem, studentem. Pokazałem legitymację studencką ze Lwowa, powiedziałem, że wszedłem zobaczyć, jak obóz wygląda. A ten mundur, który mam na sobie? Było zimno we wrześniu, no a że byłem ubrany jak na wakacje, tak jak to studenci chodzą, to jak znalazłem porzucony mundur przez żołnierza, to ubrałem. Mówiłem, że w wojsku nigdy nie byłem. Powiedziałem, że wartownik mnie wciągnął za bramę obozu, jak widział, że wychodzę, bo widocznie chce dostać przepustkę i chciał się czymś wykazać. Oficer dopytywał po węgiersku wartownika, czy było tak, jak ja mówię, a ten się zaczerwienił i zaczął krzyczeć, że ja kłamię. Domyśliłem się, co mówi i po niemiecku krzyczałem, że to on kłamie [śmiech].
Koniec końców oficer dał mi w obstawie żandarma z takim pięknym pióropuszem, który zaprowadził mnie do pobliskiego miasteczka, gdzie rejestrowali cywili. Miał rozkaz, że wróci ze mną z powrotem albo z zaświadczeniem, że ja jestem zarejestrowany jako cywil. Zaprowadził [mnie] do tamtejszego urzędu miejskiego. W drzwiach powiedziałem mu, żeby zaczekał, a ja przyniosę zaraz zaświadczenie. Wszedłem do środka, ukłoniłem się urzędnikowi, pokazałem legitymację studencką i się zarejestrowałem [śmiech]. I dał mi potrzebne zaświadczenie, które przekazałem temu żandarmowi. (…)
Węgrzy zrobili ćwiczenia przeciwlotnicze, zaciemnienie. Była jedna taka noc, że wszystkie pociągi wiozły pasażerów bez świateł w przedziałach. Pomyślałem sobie, że to jest okazja, żeby pojechać do Budapesztu. Bilet kupiłem i stwierdziłem, że nie będą sprawdzać po ciemku dokumentów.
W jednym z przedziałów siedziało dwóch Polaków. Myśleli, że jestem Węgrem i nic nie rozumiem. I zaczęli opowiadać. To było dwóch ludzi z wywiadu polskiego, którzy wykradali oficerów sztabowych z obozu, przebierali w cywilne ubrania i transportowali do Budapesztu, po czym wyrabiali im dokumenty cywilne i transportowali do Francji. (…) A oni myśleli, że jestem Węgrem i nic nie rozumiem.
.Droga na Wyspy Brytyjskie wiodła przez Francję. Młody Antoni za wszelką cenę chciał się tam dostać, więc wymyślał przeróżne fortele. Część z nich mogła się skończyć dla niego tragicznie.
Na wszelki wypadek zawsze jakieś zabezpieczenie trzeba mieć. Przynajmniej dwie możliwości. Jak nie trzy. Bo jest taka zasada, że akcja może się nie udać. Można ją wtedy powtórzyć za tydzień, za dwa, ale odwrót się musi udać, bo jak człowiek zginie, to na nowego człowieka cykl produkcyjny jest strasznie długi i trzeba czekać przynajmniej 20 lat. 20 lat to cykl produkcyjny żołnierza. Więc nie wolno zginąć [śmiech]. No taka jest prawda! Więc ja go na wszelki wypadek miałem na muszce. (…) Przyjechałem do Paryża. I co dalej?
Po perypetiach znalazł się w porcie La Rochelle.
.Jest statek, który wypłynie albo nie wypłynie. Zawsze trzeba mieć drugą możliwość. Jest statek, czyli w razie czego wsiądę do niego wieczorem, jak będzie miał zamiar wypłynąć. Ale jak nie będzie miał zamiaru, to zostanę w porcie i mnie wezmą do niewoli Niemcy. No i łaziłem po mieście, aż trafiłem na faceta, który nie wiem, w jaki sposób to zrobił, bo chyba obrabował bank i uciekł, ale miał walizkę walut. I za to kupił jacht, ale nie umiał żeglować, a chciał żeglować do Afryki. Ja trochę umiałem żeglować, bo przed wojną trochę na Adriatyku pływałem. Powiedziałem, że poprowadzę mu jacht do Afryki. I umówiłem się z nim, że jak następnego dnia do godz. 12 nie przyjdę, to znaczy, że wypłynąłem innym sposobem. Ja sobie tak pomyślałem: albo wypłynę rano tym statkiem do Anglii, a jak on nie wypłynie z portu, to o 12 tym jachtem do Afryki [śmiech]. Tak, żeby dwie możliwości, to zawsze człowiek jest spokojniejszy wtedy. Natomiast wlazłem na ten statek, to była węglarka angielska.
I tak dopłynął do brzegów Wielkiej Brytanii.
Oprac. Sabina Treffler