Od dłuższego czasu można mieć wrażenie, że sformułowanie „współpraca szkoły z rodzicami” to oksymoron – podobnie jak „gorący lód” czy „zimne ognie”. Dlaczego tak się dzieje? I czy możemy to zmienić? – pisze Jarosław KORDZIŃSKI
Codzienne rozumowanie większości z nas polega na budowaniu jednej rzeczy na szczycie innej, czyli dodawania czegoś do już istniejących i akceptowanych przez nas struktur. W efekcie łatwo poddajemy się stereotypom, unikamy angażowania się w proces zmian. Działamy w obszarze powtarzających się rozważań: złe – dobre, brzydkie – piękne, moje – twoje…
Wpadamy coraz głębiej w schematy i coraz bardziej poddajemy się kolejnym ograniczeniom. Każda informacja przechodzi przez gęste sito naszych przekonań, nawyków i przyzwyczajeń. W efekcie bywa zniekształcona, niekiedy przekłamana.
Literatura przedmiotu opisuje przykład ojca, który przyprowadził swoją córkę gimnazjalistkę do psychologa i od drzwi wykrzykiwał jaka to z niej lafirynda, jak bardzo źle się zachowuje, pije, pali, puszcza się na lewo i na prawo i w ogóle nie szanuje swoich rodziców. Wreszcie, w drugiej minucie tych wrzasków, psycholog przerwał słowotok rozwrzeszczanego ojca i zadał mu dwa pytania: „Jak głęboko musisz zranić swoją córkę, by jej pokazać, że ją kochasz?”, „Jak długo potrzebujesz udowadniać to innym, by samemu w to uwierzyć?” Psycholog zastosował tradycyjny koan – pytanie, które nie jest pytaniem, ale swoistą – bo pełną wewnętrznej prowokacji – zachętą do refleksji.
Od dłuższego czasu można mieć wrażenie, że sformułowanie „współpraca szkoły z rodzicami” to oksymoron – podobnie jak „gorący lód” czy „zimne ognie”. Dlaczego tak się dzieje? Z jednej strony obarczamy się odpowiedzialnością za skuteczność podejmowanych przez nas działań, z drugiej zaś delegujemy na drugą stronę obowiązki, których nie zawsze chcemy czy też możemy dopełnić. „Dziecko większość czasu spędza w domu, w związku z tym, co my możemy…” mówią nauczyciele. „Szkoła ta miejsce, w którym profesjonaliści powinni w sposób fachowy zadbać o prawidłowy rozwój naszych dzieci” – mówią z kolei rodzice. Jak długo musimy powtarzać, że to oni są winni, nim zrozumiemy, że odpowiedzialność leży po obu stronach? Może zamiast się wzajemnie oskarżać, powinniśmy zacząć wspólnie sobie dziękować?
Rodzice i nauczyciele, szkoła i dom są podmiotami zdecydowanie od siebie zależnymi. W jednym i drugim miejscu może zachodzić rozwój albo ograniczanie rozwoju naszych wychowanków.
Możemy oczywiście założyć, że oba byty działają w stosunku do siebie niezależnie. Nie mówmy wtedy o współpracy i nie oczekujmy, że jedni będą robić to, czego oczekują drudzy.
Partnerstwo zaczyna się od dialogu. Dialog zaś zakłada wzajemne słuchanie. Dobrze więc dowiedzieć się jakie są oczekiwania obu stron i znaleźć w nich miejsca wspólne. Jednym z nich powinien być porównywalny a najlepiej w jakimś zakresie wspólny model komunikowania się z naszymi podopiecznymi. Model zakładający akceptację obu dorosłych stron, świadomość i szacunek dla reprezentowanych poglądów, uwspólniony – na ile to możliwe – system wartości i… właśnie partnerstwo.
To bardzo dużo. To bardzo, bardzo dużo. To poziom, którego nie ma w wielu rodzinach w relacji ojciec-matka nie mówiąc o relacji rodzice, dziadkowie czy inni krewni. To poziom, którego nie ma też w większości rad pedagogicznych.
.Oznacza to, że zanim zaczniemy się dogadywać na linii szkoła – dom, może warto porozumieć się wewnątrz własnych organizacji. Przemyśleć, co robimy jako rodzice, by w oczekiwany sposób oddziaływać na rozwój własnych dzieci? Jakimi celami kierujemy się, by wzmacniać nasz wpływ na rozwój naszych wychowanków? Jest sporo do zrobienia.
Jarosław Kordziński