Łukasz GIBAŁA: Dług Krakowa. O patologii władzy

Dług Krakowa. O patologii władzy

Photo of Łukasz GIBAŁA

Łukasz GIBAŁA

Krakowianin, doktor logiki UJ, współzałożyciel dwóch firm z branży nowoczesnych technologii, poseł na Sejm VI i VII kadencji. W 2018 roku uzyskał trzeci wynik w wyborach na prezydenta Krakowa (17,14%). W drugiej turze jako niezależny kandydat w wyborach na prezydenta Krakowa w 2024 r. Przewodniczący krakowskiego stowarzyszenia Kraków dla Mieszkańców.

Jeżeli firma natychmiast nie zdemontuje licznika długu Krakowa, zostaną jej wypowiedziane wszystkie umowy na dzierżawę należącego do miasta pasa drogowego, na którym stoi większość billboardów w mieście – o ultimatum postawionym przez urzędników Jacka Majchrowskiego pisze Łukasz GIBAŁA

.Szesnaście lat temu, kiedy Jacek Majchrowski obejmował urząd prezydenta Krakowa, dług naszego miasta wynosił 840 mln złotych. Dzisiaj jest prawie trzykrotnie wyższy i wciąż rośnie – mimo że prezydent zapowiadał jego zmniejszenie, a nie pomnożenie. Na co zostały wydane te gigantyczne pieniądze? Na pewno nie na rozwiązanie problemu smogu, który wciąż pozostaje nierozwiązany i wciąż zbiera śmiertelne żniwo; na pewno nie na osiedlowe boiska czy place zabaw – bo krakowskie osiedla, zwłaszcza te budowane w ostatnich latach, to najczęściej betonowe dżungle. Dług przyrasta, a efekty wydają się marne.

Właśnie to chcieliśmy pokazać krakowianom, montując krakowski licznik długu, który miał pokazywać w czasie rzeczywistym przyrost miejskiego zadłużenia (czyli wspólnego zadłużenia mieszkańców Krakowa, bo przecież Jacek Majchrowski nie zaciąga długu z własnej kieszeni). Licznik zawisnął w centrum miasta, na działce dzierżawionej przez Muzeum Narodowe firmie Clear Channel, która wynajęła nam swój billboard do grudnia. Zamontowaliśmy go w czwartek, 5 kwietnia. W piątek rano pracownicy Logicznej Alternatywy dla Krakowa – działającego na rzecz naszego miasta stowarzyszenia, któremu przewodniczę – odebrali telefon od zapłakanej pracowniczki Clear Channel, która chwilę wcześniej otrzymała informację od krakowskiego magistratu. Dowiedziała się, że jeżeli firma natychmiast nie zdemontuje licznika długu, zostaną jej wypowiedziane wszystkie umowy na dzierżawę należącego do miasta pasa drogowego, na którym stoi większość billboardów – co oznaczałoby dla firmy katastrofalną stratę biznesową. Clear Channel bez walki uległ szantażowi – niecałe pół godziny potem krakowski licznik długu został wyłączony. Oficjalne uzasadnienie przyszło nieco później ze strony Muzeum Narodowego – pracownik muzeum stwierdził, że licznik przestał działać ze względu na znajdujące się na nim treści o charakterze politycznym. Dzisiaj tablica stoi zaklejona.

W książce „Kraków. Nowa energia”, w której pisałem o swoim pomyśle na miasto, przytoczyłem rozróżnienie wprowadzone przez duńskiego socjologa, Geerta Hofstede’a. Hofstede pisał o kulturach małego i dużego dystansu władzy. W kulturach dużego dystansu władzy ludzie zgadzają się, że jedni mają więcej władzy niż inni, że jedni są niejako „na górze”, a inni „na dole” – i że tym „na górze” przysługuje inny zestaw praw; że ci „z góry” mogą, w imię swojej pozycji, odbierać wedle swojego uznania niektóre prawa tym „z dołu”. W kulturze dużego dystansu władzy jest oczywiste, że przed urzędem miasta jest parking dla urzędników, nawet jeśli mógłby tam być skwer dla mieszkańców; jest oczywiste, że prezydent nie będzie jeździć tramwajem czy rowerem jak zwykli ludzie, że pieniądze będą wydawane szerokim gestem wedle uznania „władcy” i bez jakichś szczególnych konsultacji z tymi, którzy płacą podatki; wreszcie – oczywiste jest, że jeśli prezydentowi nie podoba się, żeby ktoś upubliczniał niekorzystną dla niego informację w przestrzeni publicznej, to każe komuś ze „swoich ludzi” wziąć telefon i chwilę później ta informacja z przestrzeni publicznej po prostu zniknie.

W paradygmacie małego dystansu władzy bycie prezydentem to pełnienie służby publicznej. W paradygmacie dużego dystansu – to wydawanie poleceń tonem nieznoszącym sprzeciwu i prześladowanie opozycji.

Jacek Majchrowski przyzwyczaił się i, co gorsza, przyzwyczaił część mieszkańców, że tak to właśnie ma wyglądać. W mieście rządzonym z takich pozycji nietrudno o sytuację, w której treści uznane za polityczne, choćby były częścią informacji publicznej, należnej obywatelowi jak psu buda, będą, przy użyciu szantażu, wyrzucane z przestrzeni publicznej. Zwłaszcza wtedy, kiedy nadawcą komunikatu jest stowarzyszenie tak jak nasze jawnie wypowiadające się przeciwko polityce prezydenta.

W polskim prawodawstwie nie ma żadnej wykładni, która pozwalałaby zdefiniować, co jest treścią polityczną, a co nie. We władczym podejściu do rządzenia miastem wykładnią staje się więc kaprys władcy: to – tak, a to – nie.

Oczywiście sam władca ma nieograniczony dostęp do wszelkich kanałów komunikacji i żadnym z wygłaszanych przez niego treści nie zarzuca się, że są polityczne (swoją drogą, czy nie za łatwo przyzwyczailiśmy się do tego, że ten przymiotnik stał się obelgą? W tym samym czasie i w tej samej przestrzeni, w której swobodnie funkcjonują reklamy papieru toaletowego, leków na hemoroidy i zgagę? Bo one to na pewno nie są polityczne?).

W mieście rządzonym w paradygmacie dużego dystansu władca wiesza plakaty, billboardy, daje ogłoszenia, zwołuje konferencje prasowe, ba – tak jak to było ostatnio w Krakowie – wydaje pieniądze podatnika, żeby krytykować swoich politycznych przeciwników (w trzech z ostatnich numerów miejskiego dwutygodnika Kraków.pl znalazły się obszerne artykuły krytykujące, z nazwiska, piszącego te słowa). Dlaczego? Bo rządzi. A to z automatu daje mu pozycję uprzywilejowaną.

.Wolność słowa jest dla demokracji tym, czym cegła dla domu, czym powietrze dla płuc. Czy w Krakowie jest demokracja? Tak. Do momentu, kiedy nie zaczyna to przeszkadzać rządzącym.

Łukasz Gibała

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 16 kwietnia 2018