Kraków. Miasto, które nie ufa mieszkańcom
W skomplikowanym związku, który łączy Krowoderska.pl z krakowskim magistratem, od samego początku najbardziej bolało mnie to, że urzędnicy ciągle dociekali, kto mi płaci za to, że krytykuję politykę miasta. A ja po prostu chciałem, żeby nie wycinali mi drzew za oknem – pisze Tomasz BOREJZA
.Pytanie „kto za mną stoi” słyszałem więcej razy, niż mogę zliczyć. Zdarzyło się nawet tak, że padło na sesji rady dzielnicy, gdzie próbowałem wyjaśnić różnicę w cenie dwóch podobnych inwestycji. Jedna połowa rady dzielnicy uważała, że z pewnością „stoi za mną” druga połowa rady dzielnicy. Nikt nie dopuszczał, że chodzi po prostu o ciekawość. A przecież to, że budowa jednego boiska kosztuje 200 tys. złotych, a drugiego, znajdującego się tuż obok, 30 tys., mogłoby zaintrygować każdego.
To, że autorem krytycznego głosu może być po prostu poirytowany mieszkaniec, zdaje się umykać krakowskim decydentom. Mam teorię, że winą należy obarczyć niezdrowe relacje między magistratem a mediami.
Tajemnicą poliszynela jest, że miasto traktuje pokaźny budżet reklamowy, który ma do dyspozycji jak cukierki, które daje się dzieciom (mediom) grzecznym i odbiera niegrzecznym.
Dlatego na przykład miasto praktycznie nie korzysta z możliwości reklamy w największych dziennikach regionalnych, czyli „Gazecie Krakowskiej” oraz „Dzienniku Polskim”. Te są raczej dziećmi niegrzecznymi. Cukierki trafiają natomiast do niewielkich portali internetowych, które czyta zdecydowanie mniej osób, więc zapewniają mniejszą skuteczność reklam. Ale są za to dziećmi grzecznymi.
W mojej teorii magistrat przyzwyczaił się do myślenia, że można dzięki cukierkom zdobyć sobie przychylność lub co najmniej neutralność dziennikarzy. Stąd już bardzo blisko do przekonania, że wszystko, co się mówi i pisze, to kwestia motywacji politycznej lub finansowej. I choć nie dotyczy ona wszystkich krakowskich decydentów, to przekonanie takie jest w magistracie żywe. Ale jednocześnie niebezpieczne i autodestrukcyjne. A to dlatego, że kiedy nie ufa się, iż krytykujący kieruje się dobrem miasta, to zamiast pytać, czy ma rację, za wszelką cenę broni się swojego stanowiska.
Nawet kiedy jest ono błędne. Co więcej, nie korzysta się z jego wiedzy i podpowiedzi, które mogłyby być użyteczne i przydatne. Mogłyby być takie choćby dlatego, że — tak jest w przypadku Krowoderskiej, ale też kilku innych krakowskich mediów — żyjemy w mieście, korzystamy z niego i dużo rozmawiamy z ludźmi, którzy do wiceprezydentów i prezydenta nie mają dostępu, bo nie będą przecież krzyczeć do okien prowadzonej przez szofera limuzyny. A taką po Krakowie porusza się nie tylko Jacek Majchrowski, ale też wszyscy wiceprezydenci. Słyszymy więc rzeczy, których rządzący samorządowcy nie słyszą. Tym bardziej że bywamy w miejscach, do których się nie zapuszczają. Takich jak na przykład osiedlowe „mordownie”, gdzie można się wiele o mieście dowiedzieć. Na potwierdzenie tego przytoczę anegdotę.
Otóż w jednej z takich „mordowni” spotkaliśmy się kiedyś z pewnym magistrackim urzędnikiem dość wysokiego szczebla. Traf chciał, że był to czas, kiedy Jacek Majchrowski wpadł na pomysł, że szefem ZIKiT, największej miejskiej jednostki, zostanie Jan T., który z poprzedniego dyrektorowania tej instytucji wyszedł z szeregiem prokuratorskich zarzutów. T. jest postacią znaną w Krakowie i budzi skrajne emocje. Mimo to ów urzędnik przekonywał nas uparcie, że takie mianowanie nikogo nie obchodzi i wszystko rozejdzie się po kościach w ciągu tygodnia.
Traf chciał także, że stałym bywalcem lokalu jest pan Tadeusz. Pan Tadeusz jest prawnikiem i historykiem amatorem, który do niedawna jeszcze przekonywał wszystkich wokół, że Jacek Majchrowski łączy w sobie najlepsze cechy dwóch legendarnych prezydentów Krakowa: Juliusza Leo i Józefa Dietla. Do niedawna, bo mianowania T. Jackowi Majchrowskiemu nie darował. I kiedy tak siedzieliśmy, słuchając, że to w istocie nikogo nie obchodzi, pan Tadeusz pojawił się na horyzoncie i już z daleka zaczął do mnie wołać: „Panie Tomku! Pan wie, że ja całym sercem jestem za Majchrowskim, ale tego mu przecież nie daruję. Co on zrobił?”. Po czym piękną polszczyzną — bo pan Tadeusz jest człowiekiem starej daty, z dyplomem Uniwersytetu Jagiellońskiego przyznanym w czasach, gdy nie każdy mógł taki otrzymać — wygłosił długą przemowę o tym, jak bardzo się na prezydencie zawiódł. Wspomniany urzędnik, świadek mimo woli całej sytuacji, słuchał jej, stopniowo kurczył się i znikał pod stołem. Nie musiałby się chować, gdyby w magistracie posłuchano rad naszych i innych osób, które pisały, że mianowanie Jana T. jest bardzo złym pomysłem. Dla kogoś, kto słucha krakowian, było to oczywiste. Media przenosiły komunikat dalej. Jednak zamiast założyć, że piszemy to, co krakowianie mówią, założono, że chcemy skorzystać z okazji, by ich nastawić przeciw władzy.
A to tylko jeden z przykładów, w których uważne wysłuchanie krytyki prasowej lub skorzystanie z pojawiających się w mediach pomysłów pozwoliłoby uniknąć kłopotów lub chwalić się sukcesami. Lista jest tutaj bowiem bardzo długa. Nawet jeżeli brać pod uwagę tylko to, co postulowała „Krowa”.
Wymieniać można rzeczy mniejsze. Jak na przykład to, że budowany za 17 milionów złotych podziemny parking przy muzeum będzie świecił pustkami. Można wymienić także propozycję zrewitalizowania parkingu przed magistratem, którego istnienie powoduje, że samochody okupują jeden z najbardziej reprezentacyjnych miejskich skwerów. Rewitalizacja miała się odbyć poprzez jego likwidację i zorganizowanie placu zabaw. Kiedy zrobiono to na próbę, na krótko, magistrat zebrał wiele oklasków. Na stałe jednak się nie dało, bo kiedy chcieliśmy w ramach budżetu obywatelskiego zrobić to, co urzędnicy później zrobili sami, powiedziano nam, że to nielegalne.
Ale wymieniać można także sprawy większe. Takie jak na przykład żądanie referendum dotyczące planu zorganizowania zimowych igrzysk olimpijskich w Krakowie, które dało się przeprowadzić o wiele wcześniej, niż to zrobiono, i tym sposobem oszczędzić wszystkim problemów oraz konieczności emocjonowania się tym, czy pieniądze, które powinny zostać wydane na tramwaje, zostaną przeznaczone na bobsleje. Albo to, żeby przestać traktować wycinki drzew jak sport i dbałość o tereny zielone postawić w centrum polityki miasta, co nieco później znalazło odbicie w powołaniu Zarządu Zieleni Miejskiej. Ten okazał się być tą miejską jednostką, która dla Jacka Majchrowskiego punktuje najmocniej. Można było go powołać znacznie wcześniej, ale jeszcze niedawno dbałość o tereny zielone bywała w krakowskim magistracie określana mianem „niegospodarności”. A postulującym takie zmiany przyklejano łatkę oszołomów. W tym oczywiście i nam, bo zieleń była w centrum pierwszej miejskiej „krucjaty”, którą zdecydowaliśmy się podjąć.
Wyliczać można i te, które jeszcze nie są zrealizowane, ale kiedyś będą. Takie jak choćby to, by zamiast roić o kopaniu tuneli metra — co może wygląda efektownie, ale jest szalenie drogie i czasochłonne — wykorzystać istniejące już i często biegnące równolegle do planowanych korytarzy tory, opierając transport na „metrze naziemnym”, czyli Szybkiej Kolei Aglomeracyjnej. Także wprowadzenie strefy płatnego parkowania w całym mieście oraz to, by miejscowe plany zagospodarowania zacząć uchwalać przed powstaniem zabudowy, a nie po jej powstaniu. Choć z tym ostatnim może nie udać się zdążyć, bo już niedługo cały Kraków będzie zabudowany.
.Jak więc widać, odrobina wiary w to, że krytyka może być wynikiem troski o drzewo za oknem i miejsce pozwalające na przyjemny spacer, mogłaby krakowskiemu magistratowi tylko pomóc.
Jednak nie pomoże, bo to wymagałoby zaufania dobrym intencjom autorów.
Tymczasem w krakowskim magistracie jest tak politycznie, że ludziom się nie ufa.
Czego zupełnie nie mogę pojąć. I do czego nie potrafię się przyzwyczaić.
Tomasz Borejza