"Opowieści z kozła. Pan koń, który spacerował Krakowskim Rynkiem"
.To będą opowieści z kozła. Opowiem wam o różnych koniach, które każdy z Was być może spotkał już kiedyś, spacerując Krakowskim Rynkiem.
Historia koni, które mają swój własny pomysł na każdy dzień, niepowtarzalne charaktery, sposób rozumienia otaczającej rzeczywistości i niesamowitą osobowość, którą poznajemy każdego dnia, w każdej chwili – kiedy pracuję z nimi, kiedy chodzimy razem na spacery i gdy razem oglądamy z Rynku sztuczne ognie.
Furmański chleb
.Kiedy pełna emocji wróciłam do domu, żeby powiedzieć Mamie o moim nowym pomyśle, który spadł na mnie całkiem znienacka, był piękny, wiosenny dzień. Wpadłam jak burza, potykając się po drodze o leniuchującego psa, przeskakując nad leżącym, wyraźnie niezadowolonym z zaistniałego ruchu kotem, do kuchni, gdzie moja niczego nieświadoma Mama szykowała pyszności na obiad.
– Mamo! Znalazłam nową pracę!
– Tak? – zapytała lekko zaniepokojona całym zamieszaniem Mama, która do tej pory zadowolona była ze spokojnego stanu studiowania swojej córki.
– Tak! Mamo! Będę jeździć dorożką! – powiedziałam, przeszczęśliwa i podekscytowana, robiąc przy tym minę, co najmniej taką, jakbym właśnie oświadczyła, że dostałam Nobla w kategorii matematyka, (co z resztą było by tak samo zdumiewające, jak to, gdybym kiedyś oświadczyła, że rezygnuję ze swojej życiowej pasji).
Mama usiadła na krześle, podparła głowę ręką i jęknęła:
– Boże! Moja córka została furmanem…
Z wielkim uśmiechem odpowiedziałam, że nie „furmanem” tylko „dorożkarką”, prostując się przy tym z dumy, która rozpierała całą mnie, opowiadając, jaka to wspaniała praca, że konie, że dorożka, że Rynek Główny, że tyle ludzi, że… same wspaniałości.
Tak zaczęła się moja historia.
.Z dorożkami, ze wszystkimi tymi wspaniałymi końmi, z których cierpliwości czerpałam niczym z głębokiej studni, z pierwszą i jedyną końską miłością, z przygodami i wspaniałymi wspomnieniami, o których kiedyś, w przyszłości, z taką samą dumą jak wtedy Mamie, opowiadać będę własnym wnukom…
Pierwszy dzień mojej nowej pracy wywołał tak mocne emocje, że już poprzedzającej nocy nie mogłam zasnąć.
W końcu, choć myślałam, że nigdy to nie nastąpi, dotarłam do stajni, skąd miałam wyruszyć w swoją dorożkarską podróż, która trwa aż do dnia dzisiejszego. W podróż, która zupełnie zmieniała moje życie, pokazując, z innej perspektywy konie, pracę i Krakowski Rynek, który z kozła dorożki wygląda jeszcze piękniej.
Czułam się dumną jadąc dorożką, wsłuchiwałam się w rytmiczny tętent kopyt, oglądałam świat, który wydawał mi się taki inny, nieodgadniony, taki fascynujący, choć od ziemi dzielił mnie jedynie jeden krok. To zdumiewające jak bardzo wszystko stało się inne.
.Konie zawsze były moją pasją. Zawsze wiedziałam, że będą w tle mojego życia, ale teraz wszystko się miało zmienić. I rzeczywiście zmieniło się, a parę historii chcę teraz opowiedzieć.
Nowy koń i gołąb
.Wszyscy wiedzą, że symbolami Krakowa są Wawel, Rynek, obwarzanek, dorożki i gołębie.
Ale pewnie nie wszyscy wiedzą jakie zamieszanie może wywołać jeden, mały, szary gołąb, który pędzi gdzieś załatwiać pilne sprawy.
Mister był dorosłym, wysokim „szpakiem”, po niezbyt ciekawej historii sportowej, który trafił do nas z nieszczególnie przychylną opinią. Postawny, z wysoko podniesioną głową i bystrym wzrokiem obejmującym wszystko, czego można było się w danej chwili wystraszyć. Mocno ściśnięty pysk świadczył o tym, że poprzedni właściciel musiał zrobić z wędzidła zawody w przeciąganiu liny. Po aklimatyzacji, szkoleniu i przyuczaniu do pracy w zaprzęgu Mister pierwszy raz wjechał do Rynku.
Zainteresowany był wszystkim, ludźmi i innymi końmi, które wzbudziły w nim niesamowite emocje i zdawały się rżeniem i parskaniem szeptać do niego tajemne szyfry, zrozumiałe tylko dla nich samych.
Gdy stanął na płycie Rynku, zdawał się być jeszcze większym niż w rzeczywistości, dostojniejszym, gdy zadzierał wysoko głowę i rozglądał się dookoła. Poruszenie wzbudził nie tylko wśród innych koni, ale także dorożkarzy, którzy idąc za zwyczajem przyszli obejrzeć tego nowego rumaka. To jest zawsze wyjątkowy, a nawet uroczysty moment dla koni i dorożkarzy.
Pięknie i dostojnie wyglądał, gdy nagle… Pac!
W tę wysoko podniesioną głowę, centralnie w sam środeczek, w samo czółko jak w 10tkę na tarczy strzelniczej wleciał z impetem, tak szybko, że najprawdopodobniej zdziwił sam siebie – mały szary gołąb!
Podniosły nastrój prysł, zdziwieniu Mistera (a i nieco potłuczonego gołębia) nie było końca a my, nie mogąc złapać tchu ze śmiechu, niemal pospadaliśmy z kozła.
Tak oto lekko zaskoczony Mister, w towarzystwie małego gołąbka, wkroczył w rynkową rodzinę dorożkarskich koni.
Spisywał się dzielnie, sprawiając wielką radość tym, którzy mieli okazję z tym koniem pracować.
A dziś? Przemierza niekończące się malownicze tereny wraz ze swoją właścicielką, która jemu oddała swoje serce a on jej-swoje wielkie końskie.
„Mój konik…”
.Praca dorożkarskich koni to nie tylko przejażdżki trasą Królewską czy innymi zaułkami Starego Miasta, ale także cierpliwe poddawanie się pieszczotą przechodniów, którzy czasem wydają się nie zdawać sobie sprawy, że głaszczą żywe bądź, co bądź zwierze, które niekoniecznie musi mieć na to ochotę.
Samson był jednak tą „rasą”, której pieszczoty nigdy się nie nudziły. Był też wyjątkowym leniuchem obdarzonym nieprawdopodobnym sprytem. Oszukać potrafił niemal każdego, udając jak to strasznie ciężko pracuje, prężąc mięśnie, podrzucając głową góra-dół i sprawiając wrażenie niesamowicie zaangażowanego w ruch naprzód, podczas gdy tak naprawdę, sprytnie cofnięty kroczek do tyłu, szedł z zupełnie luźnymi pasami ciągnącymi, oddając całą robotę koledze lub koleżance z zaprzęgowej pary.
Zawsze zwracał uwagę przechodniów, ze względu na jedno rybie (niebieskie) oko. Dodatkowo srokate (łaciate) ubarwienie i uroda przyciągały do niego tłumy wielbicieli.
Ta historia jednak dotyczy Samsona i małej dziewczynki, która postanowiła zabrać sobie tego konia do domu.
W spokojny letni dzień, konie ucinały sobie popołudniową drzemkę w przerwie między jednym a drugim kursem, w charakterystycznej dla tego „procederu” pozycji z opuszczoną głową i lekko przymrużonymi oczami.
Nagle, ni stąd ni zowąd, przybiegło, mniej więcej trzyletnie dziecko – a takie potrafią poruszać się najprawdopodobniej szybciej niż wyścigowe ogiery na Służewcu – łapiąc mocno za tylną nogę Samsona, obejmując ją rączkami i powiedziało słodkim, dziecięcym głosem „Mój konik!”.
Zamarliśmy.
Samson zbudzony z błogiej drzemki powoli odwrócił głowę spoglądając z ciekawością swoim niebieskim okiem, co też takiego przyczepiło mu się do nogi? Popatrzył, cichutko zarżał i ponownie oddał się rozkosznej drzemce, niewiele robiąc sobie z tego małego człowieczka wtulonego mocno w jego nogę…
To właśnie cały Samson. Choć znaliśmy tego konia niemal na wylot, jego spokojne usposobienie i tendencję do oddawania się pieszczotom w każdej możliwej chwili, nawet nas zaskoczył jego stoicki sposób, z jakim zareagował na tę malutką dziewczynkę, która tak znienacka, postanowiła zabrać Samsona do domu.
.Ten koń był wyjątkowy tak bardzo, jak tylko można to sobie wyobrazić. Tak spokojny- że aż do granic nieprzyzwoitości. Odważny, piękny, a pod siodłem wygodny jak kanapa wieloosobowa. Wyjątkowy. Absolutnie wyjątkowy. W moim sercu wpisał się złotymi literami.
A właśnie, że nie!
.Pewnego razu, zdarzyło się, że mieliśmy zawieźć gości do hotelu, do którego droga niemal w całości pokrywała się z trasą, którą wracamy do domu. Ta droga zawsze wzbudzała niesamowity entuzjazm u koni, które gdy tylko ją wyczuwały zdawały się doskonale rozumieć dokąd idą, przyspieszały kroku, a najchętniej popędziłyby galopem do pełnych żłobów i pachnącego siana.
Donię i Goliata czekało tego dnia jednak drobne zaskoczenie. Mnie zresztą również.
Trasa do domu biegła w prawo – my zaś mieliśmy pojechać w lewo. Ruszyliśmy na światłach lekkim kłusem, który wymagał ode mnie i od hamulców tarczowych, w które wyposażony jest powóz, nie lada wysiłku. Usiłuję delikatnie skręcić konie w lewo, potem troszkę mocniej, dziwiąc się z sekundy na sekundę temu, co się dzieje.
Otóż konie miały swój pomysł na ten kurs. Mało tego, całymi siłami usiłowały ten pomysł wdrożyć w życie, niezupełnie przejmując się moimi komendami.
– A właśnie, że pójdziemy w prawo! – zdawały się krzyczeć do mnie w myślach, wkładając w ten mentalny krzyk całą siłę, w jaką zostały obdarzone z racji swojej koniowatości.
Ani mój głos ani wypowiadane polecenia nie były w stanie zmusić moich koni do tego skrętu.
W ostatniej chwili – udało się!
Przez chwilę wyobrażałam sobie miny swoich pasażerów którzy trafiliby, wraz z ucieszonymi końmi – prosto do stajni..!
.To był najszerszy skręt w lewo, jaki wykonałam w całej mojej- parafrazując słowa Mamy- „furmańskiej” karierze. Gościom siedzącym w dorożce chyba jednak się podobało lub też, nie do końca byli świadomi mentalnej walki, którą stoczyłam wtedy z moimi zaprzęgowymi kompanami.
Muzyka łagodzi obyczaje
.Pewnego razu przyszedł do mojej dorożki pan, który pałając wielką, jednodniową miłością postanowił zagrać mi balladę na gitarze. Śpiewać każdy może i grać niby też, ale efekty tego bywają różne.
Dzień był spokojny, wskazówki zegara na wieży ratuszowej powoli, niby od niechcenia przesuwały się po tarczy zegara wskazując godzinę, o której zwyczajowo konie dostają popołudniowy obrok.
Grzebały już spokojnie w „futerkach”, a ja słuchałam tej miłosnej arii chwilowego wielbiciela aż w końcu zapytałam, czy pożyczy mi na chwilę gitarę.
Wpadłam w chwilę zapomnienia, grając sobie stare szanty usłyszane gdzieś na Mazurach i medytując nad życiem- tak ogólnie.
Jakież było moje zdziwienie, gdy następnego dnia usłyszałam od koleżanki „ładnie tam pracujecie”! I zachowałam wycinek z gazety, na którym jesteśmy we troje – ja, gitara i dorożka!
Przyzwyczajenie drugą naturą konia
.Ta historia wydarzyła się innemu fiakrowi, który od lat jeździ krakowską dorożką.
Pewnego razu, z wybiegu uciekł jeden z koni pracujących, na co dzień na Krakowskim Rynku.
Zaskoczony tą nową sytuacją, w jakiej się znalazł postanowił zrobić to, co zrobił zazwyczaj, czyli – pospacerować do Rynku w nieco innym „wydaniu”, bo tym razem bez dorożkowego balastu.
Poszedł, więc ulicami Krakowa bezpośrednio do Rynku Głównego, wywołując niemałe zdziwienie śpieszących się do pracy kierowców i przechodniów. Przy tym poruszał się jak każdą przepisy ruchu drogowego prawym pasem, zatrzymując się na czerwonym świetle.
Przyzwyczajonemu do ruchu miejskiego koniowi nie straszne są samochody a nawet ciężarówki, więc trzymając jednolite tempo koń dotarł do samego Rynku stając, jak każe zwyczaj, za ostatnią dorożką i radośnie „memlając” pyskiem oczekiwał pierwszych klientów, którzy właśnie jego wybiorą na przejażdżkę.
.Któż to wie czyje zaskoczenie było większe – czy dorożkarzy, którzy zobaczyli Gniadego stojącego za ostatnią bryczką, czy przechodniów – którzy pewnie zastanawiali się, co też robi tu koń, który przyszedł do pracy, ale zapomniał o dorożce…
Upór maniaka czyli Faraon vel. Gniady
.Konie zazwyczaj mają swoją opinię na temat tego, co w danej chwili należy lub też nie należy zrobić.
W zależności od dnia bardziej lub mniej tupią kopytami by postawić na swoim.
Czasami wszystko idzie tak płynnie, że aż dziw – czasami jednak, koń zdaje się dawać do zrozumienia, że nie – i koniec.
Gniady był pierwszym koniem, kupionym do krakowskiej dryndy, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi raczej mu kariery nie wróżyły. Dzięki odpowiedniemu podejściu sprawdzał się jednak doskonale, bez mrugnięcia okiem pracując przez 10 sezonów na Krakowskim Rynku, czyniąc z siebie najbardziej cenionego rumaka przez krakowskich fiakrów.
Miał jednak pewną manię, której nie oduczył się aż do dnia dzisiejszego (a zaznaczę, że ma w tej chwili 25 lat i ustawia na wybiegu wszystkie młodsze konie, wyraźnie dając im do zrozumienia gdzie jest dla nich odpowiednie miejsce).
.Mania Gniadego polegała mianowicie na notorycznym zdejmowaniu ogłowia sobie oraz koledze lub koleżance z zaprzęgowej pary. Robił to przy tym w takim tempie, że gdyby ściąganie ogłowia było dyscypliną olimpijską, bez najmniejszej wątpliwości miałby złoty medal i rekord w księdze Guinnessa. Wystarczyło mu 10 sekund, żeby oba konie stały sobie, z radośnie podniesionymi główkami i dyndającymi między nogami ogłowiami.
Oczywiście, stały grzecznie udając, że nic absolutnie nie wiedzą na temat tego coś też się mogło stać, że te ogłowia tak sobie wiszą, robiąc przy tym miny niewiniątek.
Każdy moment na to był dobry- pod stajnią, na skrzyżowaniu, na postoju, w trakcie jazdy, w stajni, na wybiegu- po prostu wszędzie!
Gdy tylko ogłowia spokojnie już powiewały na wietrze, Gniady udawał, że wszystko jest w najlepszym porządku, a on absolutnie nie ma nic wspólnego z zaistniałą sytuacją. Wtedy najczęściej rozglądał się intensywnie dookoła usiłując przekonać woźnicę, że właśnie czemuś bardzo bacznie się przygląda.
Kiedy ktoś podchodził, żeby założyć mu ogłowie na nowo- stawiał uszy do przodu, wąchał uprząż badawczo a następnie spoglądał człowiekowi w oczy z olbrzymim zdziwieniem, tak jakby chciał powiedzieć, że zupełnie nie ma pojęcia jak to się mogło stać i jest jak najbardziej za tym, żeby to ogłowie znalazło się z powrotem na swoim miejscu…
Oczywiście tylko po to, żeby można było je z powrotem zdjąć.
„Ruch prawostronny”
.Każdy koń ma pewne predyspozycje do tego, po której stronie w zaprzęgu powinien pracować. Konie mocniejsze, większe, zwyczajowo zapina się po prawej stronie, natomiast ciut mniejsze po lewej – ten jednak powinien być bardziej opanowany z racji tego, że znajduje się najbliżej mijających go samochodów i innych dziwactw XXI wieku.
Damaszek – po dziś dzień kumpel Gniadego – pracował właśnie po lewej stronie w zaprzęgu.
Pewnego dnia jednak, jego właściciel postanowił, że pojedzie na przejażdżkę Damaszkiem w pojedynce co oznaczało, że zapięty był po prawej stronie dyszla.
Wszystko poszło bez problemu… ale tylko w jedną stronę.
Dlaczego?
Drogę w jednym kierunku Damaszek pokonał wzorowo – wykonując tę samą pracę, co zwykle, czyli przy skręcie w lewo ciągnąc dyszel za sobą. W drodze powrotnej jednak role miały się odwrócić, a że większość skrętów była w prawo, Damaszek musiał dyszel spychać od siebie.
Przejażdżka trwała, więc do pierwszego skrętu w prawo, kiedy konisko odmówiło współpracy i żadną mocą nie dało się go zmusić do wykonania tego skrętu w prawo.
Pan Kaziu był spokojnym człowiekiem, zapalił, więc papierosa, usiadł na wozie i spokojnie czekał wpatrując się w radośnie kręcące się, małe uszy Damaszka.
I tak sobie stali, w bezruchu, nie mogąc wrócić do domu, bo koń nie chciał skręcić w prawo.
Po długim czasie przyszedł z pomocą syn Pana Kazia i po rozpięciu Damaszka z zaprzęgu, konia do stajni odprowadzili a wóz…. przepchali.
Oględziny furmana
.Jakie cechy powinien mieć koń, a jakich nie? To pytanie wciąż jest żywe wśród hodowców koni różnych ras i maści. Mało jednak ludzi wie, że prawdziwy furman prawdę powie, jakiego konia wybrać, jak konia kupować i jak koło konia chodzić.
• wicherek (sierść, która układa się w charakterystyczny świderek)- powinien się znajdować na linii oczu dokładnie po środku, żeby koń się wydarzył i dobry był do pracy. Jak jest wyżej lub niżej to furman machnie ręką na takiego konia, jak są dwa wicherki obok siebie to powie, że pewno „wariot”,
• pęcina (część nogi konia, która razem ze znajdującym się nad nią stawem pęcinowym łączy kopyto końskie z dalszą częścią nogi)- nie za wysoka, ale żylasta, taki koń będzie na nogach zdrowy,
• oczy – wyraziste, ale bez widocznych białek bo jak białko widać to furman powie, że „wariot”,
• uszy bystre, proporcjonalne do głowy, bo jak za duże to takie radary nie ładne,
• pierś szeroka, bo jak szeroka jest to ma czym oddychać i do pracy będzie się nadawał. Jak za wąska to furman na takiego konia machnie ręką,
• zad okrągły, kłoda szeroka (czyli odległość od mostka do lędźwi), żebra przykryte, no i smak do jedzenia- bo jak nie ma smaku to furman machnie ręką na takiego konia, no bo do pracy koń musi mieć siłę i spryt, a do jedzenia apetyt,
• jak się konia kupi to trzeba koniecznie zawiązać czerwoną kokardkę na kantarze, co by go ktoś nie zauroczył, bo jak już kto urok rzuci, to jedyny ratunek w gaciach właściciela, którymi konia należy przetrzeć i szeptać pod nosem „na psa urok, na psa urok”,
• przy wypłacie pieniędzy za kupionego konia sprzedający powinien na ziemię rzucić „szczęście”, czyli dychę lub dwie, co by się zakup wydarzył i koń dobrze się sprawował,
• jak się wprowadza konia do nowej stajni to należy koniecznie splunąć trzykrotnie przez lewe ramię, żeby nie zapeszyć i żeby tradycji stało się zadość,
• jak się konia zgodzi, (czyli sprzedający z kupującym dojdą do porozumienia) to należy transakcję sfinalizować, czyli przybić grabę o grabę, a to już moc ma bardziej wiążącą niż jakakolwiek państwowa jurysdykcja,
• jak chcesz konia skarcić i grzmotnąć go przez zad, to wszystko jest odpowiednie oprócz miotły. Nigdy nie miotłą, lepiej już sobie odpuścić, bo jak miotłą zdzielisz konia to uschnie.
• ranę i zadrapania należy porządnie umyć w szarym mydle- dobrze ono działa na skórę konia oraz … włosy furmana,
• na mocne kopyta najlepszy jest łój gęsi, bo pięknie natłuszcza i pielęgnuje.
Każdy furman powie także, że dla konia najlepsze są praca, pełny żłób i siano z pierwszego koszenia- piękne i pachnące.
.Powie też, że rano jak wstanie wpierw koniowi da śniadanie nim sam zje, bo nie ma nic przyjemniejszego niż odgłosy stajni, kiedy konie spokojnie chrupią siano i chrapami wygrzebują, co lepsze ziarna owsa…
Moja dorożkarska historia trwa nadal.
Każdy nowy dzień przynosi fantastyczną przygodę dając to, czego nigdzie indziej nie mogłabym poczuć.
Pozwala poznawać konie na nowo- konie, które zaskakują mnie każdego dnia, które potrafią odwzajemnić zaufanie, ale też postawić na swoim, konie- które stały się moimi przyjaciółmi i najlepszymi nauczycielami.
Wciąż czuję się dumna, tak samo jak w ten niezapomniany pierwszy dzień, wpisując się w symbolikę mojego miasta.
Z końmi spędzam każdy dzień- a wieczorami, po skończonym dniu pracy, kiedy już odpoczywają w zaciszu domowej stajni, wpatruję się w te piękne zwierzęta i myślę że „chce się żyć”!
Sara Partyka