
"Wte i wewte czyli angielska wyprawa śladami Tolkiena"
I warn you, if you bore me, I will have my revenge.
J.R.R. Tolkien
.Kiedy to się właściwie zaczęło?
Pewnie wraz z pierwszą lekturą Władcy Pierścieni. Czyli dla każdego z nas w innym czasie. Dla mnie, 5 lat temu. Aż na pierwsze hasło o kolejnej literackiej wyprawie do Anglii śladami Tolkiena (oraz śladami poprzedniej takiej podróży z 2008 roku) te rozwijające się dotąd osobno wątki połączyły się w jeden.
Oto samo sedno i cel tej wyprawy: poznanie innych miłośników literatury Tolkiena z całej Polski. Jak się okazało, większość z nas zdecydowała się na wyjazd natychmiast po otrzymaniu pierwszej wiadomości od Toma Goolda i Galadhorna i potem już zdania nie zmieniła. Wśród 27 uczestników był jeden bardzo młody, sporo młodych i całkiem sporo wiecznie młodych (nie wiem doprawdy, do czego potrzebne były zatem słynne balsamy od Waitrose’a…).
.Moja wyprawa zaczęła się 16 kwietnia we czwartek o godzinie 15.50, w 71 roku Czwartej Ery Śródziemia, a w 15 roku trzeciego tysiąclecia Naszej Ery. Przedsięwzięcie wymagało najpierw dotarcia do Katowic (mknąc, niczym pociąg pośpieszny…), które jako miejsce zbiórki i sformowania Drużyny mogłyby grać rolę Rivendell, gdyby nie to, że podróżowaliśmy z krainy położonej daleko na wschodzie – na zachód. A skoro na zachód, to do Szarych Przystani.
Przyjazna gospoda znalazła się bez trudu (dzięki nieocenionej pomocy Toma Goolda), jakieś trzy minuty od stacji kolejowej. Z okna na czwartym piętrze roztaczał się intrygujący widok na podwórko pewnej kamienicy, pokryte autentyczną mozaiką, na czyjeś okna, przez które widać było mieszkańców Bree spożywających wieczerzę, na sznury z praniem, doniczki z kwiatami i na dachy pokryte ciemną dachówką, na zieloną i oświetloną kopułę kościoła. Dziwne to Bree, bo tym razem nietonące w strugach deszczu… A może to były raczej siedziby krasnoludów w Górach Błękitnych…?
Pobudka o 3.30 rano 17 kwietnia, w piątek, pokazała, że tutejsi mieszkańcy także zrywają się bardzo wcześnie. Moje zapasy na drogę zostały mi wręczone w małej paczuszce. Było w niej to, co hobbici kochają najbardziej, czyli chleb i ser (potem Elfowie w Streatley zaopatrywali nas w prawdziwe lembasy!).
Pojazd nasz nazwałam Gregorem, co może być dobrym imieniem dla rumaka z Rohanu, choć nie jest imieniem królewskim. Panowie prowadzący go bezpiecznie tyle mil, Rafał i Adam, autentyczni Magicy Kierownicy, niemal natychmiast otrzymali quenejskie imiona, a potem wyjawili, że w przerwach w pracy oglądają rozszerzone wersje Władcy Pierścieni (i że im się podoba!), za co otrzymali entuzjastyczne owacje, które byłyby na stojąco, gdyby nie to, że miały miejsce w autokarze. Owi magicy przemawiali zresztą tajemniczym narzeczem z okolic Katowic, co wzbudziło moje podejrzenie, że być może to są zaginieni Błękitni Czarodzieje we własnej osobie (choć pod koniec wyprawy sprawa się skomplikowała, bo dołączył do nas Ojciec jednego z Czarodziejów, a tego nawet Tolkien nie przewidział).
.Przygoda spotkała naszego pilota Galadhorna, zanim jeszcze wyprawa się na dobre rozpoczęła. O mały włos spóźniłby się na ekspedycję, ale nie będziemy mu tego zbyt często wypominać. Istnieje bowiem prawdopodobieństwo, że śpieszył się tak, jak Bilbo w pierwszej części filmowego Hobbita.
Tom Goold obdzielił wszystkich niespodziewanymi darami w postaci zawieszonych na łańcuszkach tabliczek z wyrytymi imionami, oczywiście tymi od ojca i matki, dodatkowo ozdobionych misternie gwiazdą Fëanora i cieniem Drużyny – co przypominało nieco rozdanie elfich szarych płaszczy z zapinkami w kształcie zielonych liści z Lórien. Aż żal bierze, że nikt nie poprosił o pukiel włosów…
Dodaliśmy tam potem, na tych tabliczkach, nasze nowe quenejskie imiona odnalezione w słownikach i we własnej przepastnej pamięci przez Galadhorna (chrzest odbył się w Streatley). Dla mnie słowniki wskazały imię Mahtaliel (= daughter of Magdala). Całkiem ładne elfickie epessë (co znaczy: przydomek, imię publiczne obrane w dojrzałym życiu; Elfowie Wysokiego Rodu wśród imion essë wyróżniali essi – patronimik oraz amilessë – matronimik oraz właśnie przydomek).
Dzień pierwszy upłynął w podróży między innymi przez tereny Dolnej Saksonii. Sasi, Anglowie, Jutowie, Fryzowie, którzy stąd i z sąsiednich krain emigrowali przed wiekami do Anglii, wracali potem jako misjonarze do braci Sasów. Tak to ta historia się dziwnie plecie. Podobnie zresztą, jak historia Anglii. W tej podróży przez Germanię cały czas miałam w głowie Tolkienowe tłumaczenie prozą Beowulfa oraz komentarz do niego. Jeśli gdzieś są korzenie angielskiej mitologii, to właśnie tutaj, na północy Niemiec, w Jutlandii, na Zelandii w Danii.
W The Lost Road oraz zwłaszcza w The Notion Club Papers Tolkien wyrażał przekonanie, że możemy zajrzeć w przeszłość dzięki eksploracji pamięci (oraz dzięki snom – ciekawe przy tym, że Platon w koncepcji anamnesis sformułował zbliżony pogląd, podobnie jak mistycy żydowscy, którzy twierdzili, że dusza rodzi się „stara” i przypomina sobie całą wiedzę, a nie ją nabywa; inaczej mówiąc, wiedza jest „uświadamianiem” sobie prawdy). Przeszłość tym samym nigdy nie ginie. A my byliśmy w drodze do przeszłości… Anglia sama jest ojczyzną ludzi w drodze, takich, którzy wędrują. Via est vita, jak mawiali Rzymianie.
W drodze przekroczyliśmy rzekę Łabę na terenie Łużyc. Gdyby Słowianie kiedykolwiek przejęli germańską ideę Elfów, to w swym języku nazwaliby ich właśnie: Łaba. Przeprawa przez rzekę Ren zbiegła się w czasie ze snutą przez autokarowy odtwarzacz DVD filmową opowieścią o przeklętym skarbie Nibelungów, o Zygfrydzie zabójcy smoka Fafnira i jego ukochanej Brunhildzie ( w tym filmie bohater, zręczny kowal, wykuwa niezwykły miecz z żelaza, które spadło z nieba w postaci rozżarzonej gwiazdy – co przypomina powstanie Anglachela, miecza Belega, potem przejętego przez Túrina). Ktoś miał ze sobą Tolkienową Legendę o Sygurdzie i Gudrun, w sam raz na ten dzień do poczytania przed zaśnięciem.
Oglądaliśmy film o fanach filmów Pana PJ, czyli o Ringersach: siła oddziaływania kultury masowej nie może być jednak lekceważona, co jasno wynika z tego filmu. Rozczuliła mnie zupełnie jedna z bohaterek tego dokumentu, amerykańska fanka w wieku średnim, która, opowiadając z nadzwyczajną emfazą o swojej fascynacji filmowymi bohaterami i aktorami, w pewnym momencie, zmieszana i nieco zaczerwieniona, przerwała swą wypowiedź okrzykiem: Co ja za głupoty opowiadam?!, po czym wróciła natychmiast do rzeczy, jak gdyby nigdy nic. Doprawdy, nie ma to jak autorefleksja i pokora!
Galadhorn opowiadał z właściwą mu swadą o robiącym wielkie wrażenie musicalu The Lord of the Rings, który to musical Drużyna Elendilich oglądała poprzednim razem w Londynie i z którego nasz pilot zachował rozsypane po widowni szczątki Balroga strąconego z wielkim hukiem w przepaść przez Gandalfa w Morii. Być może ten spektakl zostanie reaktywowany i pojedziemy kiedyś go zobaczyć. W ogóle, Galadhorn okazał się gadułą, a rymował i śpiewał z zaskoczenia. Wypisz wymaluj, Sam Gamgee…
Piątek zakończył się w cesarsko-rzymskim mieście Kolonii CCAA. Słynną katedrę obejrzeliśmy już tylko z zewnątrz, podobnie jak pobliskie muzeum rzymskie, ale w zamian dzień zamknął się przyjemnym spacerem po zapadnięciu zmroku.
Koloński zajazd przydrożny okazał się porządny, jak przystało na Sasów, lecz skromny. Ale przecież hobbit ścierpi każdą tak zwaną niewygodę, jeśli tylko wyobrazi sobie domowe luksusy, puchowe kołdry i poduszki, balię z gorącą wodą i nadzwyczajnie obfitą kolację poprzedzoną wykonaniem kilku wesołych przyśpiewek. Poza tym, hotel niewątpliwie sprzyjał integracji… I nie było nikogo, kto chciałby wracać, bo zapomniał chusteczki do nosa. Z wyhaftowanymi inicjałami…
.Sobotni poranek 18 kwietnia był bardzo zimny i bardzo słoneczny. Takie słońce miało z nami pozostać właściwie przez całą wyprawę, wpływając jednocześnie na oszałamiającą jakość fotografii oraz na nasz nastrój.
Tego oto poranka ujawnił swą obecność w autokarze Heru Alqua, czyli Pan Łabędź, czyli maskotka Elendilich, przystojny, wyjątkowo gibki i małomówny jegomość w niebieskiej kamizelce ozdobionej Gwiazdą Fëanora, który w jakiś czas potem okazał swe zamiłowanie do wysokich lotów oraz do niektórych trunków, czemu nie będzie mógł zaprzeczyć, bo zostało to uwiecznione na zdjęciach.
Ekran autokarowego telewizora wyświetlał Mikołajka na wakacjach, film BBC o naturalnej historii Europy i interakcjach ludzi z przyrodą oraz wpływie środowiska na dzieje kontynentu, a także pamiętny film o pasjonatach LARPów. Szczególnie inspirujący był moment, gdy młody bohater tego ostatniego dzieła interweniował w obronie damy sprzedającej frytki, wykrzykując w stronę napastnika: Ty kmiocie! Z tego chyba, potem, już w Anglii, narodził się szaleńczy projekt wymyślania na nowo nazw własnych i imion z Władcy Pierścieni i Hobbita w naszym pięknym języku słowiańskim. Tak powstał Norokmiot. Wte i nazad (albo Norokmieć. Wte i wewte), do tego dla przykładu: Bilbosław Woreczkowski i Półgłówek Wacikowski. Co do tego ostatniego, to moim zdaniem powinno być: Mędrek.
W drodze na wybrzeże minęliśmy belgijskie miasto Liège (mam tu daleką rodzinę, więc przypatrywałam się z ciekawością): na tutejszym uniwersytecie pracowała najpierw uczennica, potem współpracownica i dobra znajoma Tolkiena, filolog, znawca języka średnioangielskiego, profesor gramatyki porównawczej, Simonne d’Ardenne (zm. 1986). Pani d’Ardenne pod kierunkiem Tolkiena opracowała teksty żywotów św. Juliany i św. Katarzyny Aleksandryjskiej (ten ostatni niedokończony z powodu wybuchu II wojny). Żywoty owe to średniowieczne dzieła religijne napisane w dialekcie Ancrene Wisse, odkrycie i opracowanie którego uchodzi za największe naukowe osiągnięcie Tolkiena. Praca nad Życiem i pasją św. Juliany Simonne d’Ardenne była dla Profesora okazją do wyrażenia takiej ilości poglądów na język średnioangielski, jakiej nigdy nie opublikował pod własnym nazwiskiem. Tolkien był gościem uniwersytetu w Liège podczas kongresu filologicznego w 1951 roku, a w 1954 odebrał od niego doktorat honoris causa.
Wspomniane Szare Przystanie osiągnęliśmy w południe i, ku zaskoczeniu naszemu, oczekiwał już na nas statek (bez żagla, napędzany jakąś magią, wolałabym w to nie wnikać), który zabrał nas w stronę Białych Wybrzeży. Tylko – oficjalne papiery trzeba było pokazać, by udowodnić swą tożsamość. Reprezentujący Białą Królową Dżentelmen o wyglądzie Królika z Alicji w Krainie Czarów bez cylindra na głowie zapewniał mnie, że Oksford jest przepiękny o tej porze roku. Przeprawa trwała dwie godziny, ale zyskaliśmy jedną na różnicy czasu. Na Tol Eressëi, Samotnej Wyspie, panuje wciąż inna epoka…
Widok białych klifów Albionu, wiatr we włosach, morska sól w powietrzu, ostrzegawcze krzyki mew i niczym nieskrępowane okrzyki zachwytu oraz cichy szelest migawek profesjonalnych aparatów fotograficznych z lunetami – nie do zapomnienia, ale też nie do odtworzenia w słowach (bo też nie ma (już) takich słów w języku hobbitów, elfów ani ludzi)!
Przypomniał mi się pewien fragment książki Johna Gartha Tolkien and the Great War: Tolkien spoglądał na te klify, płynąc do Francji na front nad Sommą. I napisał o nich wiersz. W tym momencie przyczyny, dla których ten wiersz powstał, przestały być tajemnicą… Tolkien patrzył wstecz. My – w przyszłość.
THE LONELY ISLE
O glimmering island set sea-girdled and alone-
A gleam of white rock through a sunny haze;
O all ye hoary caverns ringing with the moan
Of long green waters in the southern bays;
Ye murmurous never-ceasing voices of the tide;
Ye plumed foams wherein the shoreland spirits ride;
Ye white birds flying from the whispering coast
And wailing conclaves of the silver shore,
Sea-voiced, sea-wingèd, lamentable host
Who cry about unharboured beaches evermore,
Who sadly whistling skim these waters grey
And wheel about my lonely outward way-
For me for ever thy forbidden marge appears
A gleam of white rock over sundering seas,
And thou art crowned in glory through a mist of tears,
Thy shores all full of music, and thy lands of ease-
Old haunts of many children robed in flowers,
Until the sun pace down his arch of hours,
When in the silence fairies with a wistful heart
Dance to soft airs their harps and viols weave.
Down the great wastes and in gloom apart
I long for thee and thy fair citadel,
Where echoing through the lighted elms at eve
In high inland tower there peals a bell:
O lonely, sparkling isle, farewell!
.Pod potężnym normańskim Zamkiem Dover dołączyli ostatni uczestnicy wyprawy: Rodacy, którzy dotarli do nas z krainy Kalevali, nieszczęsnego Kullervo i innych nieodgadnionych mitów tak pasjonujących Tolkiena, czyli z Finlandii (Tolkienowa The Story of Kullervo ukazuje się w tym roku!).
Popołudnie upłynęło w Canterbury, w murach przepięknego gotyckiego opactwa, znanego nam choćby z tej mrożącej krew w żyłach opowieści o zamordowaniu biskupa Tomasza Becketta w 1170 roku. Miejsce jego męczeńskiej śmierci jest w katedrze oznaczone zakończonym ostro krzyżem i dwoma mieczami, a pod posadzką, w podziemnej kaplicy, zawieszoną w powietrzu ażurową rzeźbą z brązu.
Tomasz Beckett jest jak krakowski biskup Stanisław ze Szczepanowa. Czytali Państwo Elżbiety Cherezińskiej Koronę śniegu i krwi? Bohater tej powieści, biskup gnieźnieński Jakub Świnka podejrzewał, że Stanisław był rzeczywiście zdrajcą, lecz miał silniejszych i, jak się okazało, bardziej wpływowych stronników, co skończyło się dla króla Bolesława Szczodrego wygnaniem (zmarł w Osjaku w Karyntii w 1081 roku), a dla biskupa świętością i czcią po wsze czasy. Historia jest tym, co zapisano, niekoniecznie tym, co było naprawdę (albo tym, co miało być..). O losie św. Stanisława zdał relację tylko Gall Anonim, a on należał do stronników Władysława Hermana, brata króla i członka antykrólewskiej opozycji. Ujął zatem sprawę zręcznie w taki sposób, że obaj, to znaczy i biskup i król, przestali mieć wyłączną rację.
Biskup jest dziś jednym z głównych świętych patronów Polski oraz symbolem pewnej godnej pochwały i naśladowania postawy (dobro Korony ponad dobrem osobistym władcy), ale kto w owym tragicznym sporze z królem stał po właściwej stronie, tego chyba nie sposób dzisiaj dociec. Według przekazów tradycji, król sam wymierzył biskupowi krakowskiemu okrutną karę w kościele na Skałce, w roku 1079, bo nikt z jego otoczenia nie chciał się tego podjąć. Król angielski po prostu wykrzyknął razu pewnego: Czy ktoś mnie uwolni od tego przeklętego klechy? No i stało się… Jak to trzeba uważać na swoje życzenia!
.Grobowiec Becketta znajdował się w katedrze w Canterbury do 1538 roku – usunięto go z rozkazu Henryka VIII, tego, który w 1539 rozwiązał i zlikwidował wielkie i potężne swą legendą opactwo Glastonbury. Czasem mity próbuje się zniszczyć, gdy stają się niebezpieczne. W miejscu grobowca stoi teraz zapalona świeca… W Glastonbury – majestatyczne ruiny. Co przywodzi na myśl Morię, ale o tym jeszcze będzie mowa.
Odźwierny przy Christchurch Gate, poinformowany, że wpuszcza do opactwa polskich tolkienistów, i to znacznie więcej, niż czterech (trzeba mu się było opowiedzieć…), zapytał, jaki jest związek Canterbury z Tolkienem. Usłyszał od Galadhorna, że tu powstały Opowieści kanterberyjskie Chaucera, przekładane na język polski przez profesora Przemysława Mroczkowskiego, polskiego Inklinga, który znał osobiście Tolkiena. Wszędzie i zawsze jakiś łącznik z Tolkienem się znajdzie, choćby przez Polskę.
Katedra reprezentuje styl gotyku perpendykularnego (bardzo eleganckie słowo). Architektura ta, lekka, wytworna, strzelista, smukła, podkreślająca linie pionowe i poziome, kieruje wzrok ku górze, do światła. I ten motyw będzie nam towarzyszył we wszystkich świątyniach angielskich, do których trafimy śladem Tolkiena. Znaczenie światła, słońca, cienia, ciemności, gwiazd, nieba w pismach Profesora zyskało tym samym nowy wymiar i bardzo konkretne źródło. Zresztą, gotyk w Anglii nigdy się nie skończył.
Byłam w Anglii już dawno temu (to aż 17 lat! – akurat tyle, ile oddzielało 111 urodziny Bilba od wyprawy Froda! – czas był najwyższy, by wrócić), więc teraz z przyjemnością odkryłam, że niemal w każdym muzeum, kościele, katedrze, zabytku, można dostać ulotki i przewodniki po polsku. Czy my czasem nie tworzymy nowej historii Wyspy? Może o nas też kiedyś będą śpiewać pieśni (Samwise Mężny, sami rozumiecie…)?
Po zwiedzeniu katedry nastał czas wolny, z którym każdy mógł zrobić, co chciał. Można było pójść oglądać kwitnące ogrody albo wstąpić do pubu na obiadek. Instytucja pubu, tak wielbiona przez C.S. Lewisa i Tolkiena, nabiera znaczenia, gdy jesteś głodny i zmęczony długim chodzeniem. Wtedy nic tak nie stawia na nogi, jak Towarzystwo (dziękuję Uli i Weronice!). Na talerzu znalazł się piękny łosoś oraz spory pieczony ziemniaczek i gotowane warzywa. Smakowało hobbicko i domowo. Zapomniałam nazwę tego pubu…
.Wieczorem wylądowaliśmy w Streatley nad Tamizą, około 17 mil na południe od Oksfordu. To wioska znana z opowieści Trzech panów w łódce (nie licząc psa) autorstwa Jerome’a K. Jerome’a (wyd. 1889). Zamieszkaliśmy w wiktoriańskiej rezydencji na wzgórzu, zajęliśmy tam wszystkie pokoje. W sypialniach mieliśmy piętrowe łóżka, a pokoje kąpielowe dzieliliśmy (dzieliłyśmy – Pań było więcej) między siebie sprawiedliwie i cierpliwie. Nie odnotowano żadnych ekscesów, ani scysji. Nikt się nigdy nigdzie nie spóźnił (dzięki ci, języku polski, za tę niewiarygodną ilość zaprzeczeń w jednym zdaniu!). Dyscyplina doprawdy budująca.
Problem z podróżą i pobytem w nowych miejscach polega zawsze na tym, że choć nie chcesz, zajmujesz się głównie sobą, przynajmniej przez jakiś czas (paradoksalnie, we własnym domu zajmujesz się całym światem – i o tym po trosze jest Hobbit). Ale wszystko się poprawia po oswojeniu przestrzeni i wypracowaniu rutyny.
Atmosfera przypominała kolonijną. Toaleta wieczorna i poranna – jak kąpiel w rzece. Posiłki – niczym wspaniałe biesiadowanie przy ognisku, tyle, że zamówione zestawy śniadaniowe podawali bezszelestnie poruszający się Elfowie (ale już kolacje można było przygotować samodzielnie w dobrze wyposażonej kuchni, a zjeść w tej kuchni albo świetlicy, na kanapie).
Zdarzało się, że natura sama zaglądała do naszych apartamentów, lecz nawet z Shelobami Panie dzielnie sobie radziły, brawurowo (szaleńczo odważnie…) atakując podstępne gadziny z okrzykiem: Ty kmiocie!… Inne stworzonka miały pewien (literacki) związek z Telimeną… – więcej nic ode mnie nie wydobędziecie na ten temat! W każdym razie zniknęły równie szybko i tajemniczo, jak się pojawiły.
Tuż obok hotelu odkryliśmy pub The Bull (zwany Pod Bulem…), nad którym nocą świecił nam Eärendil i księżyc, a w którym w końcu, po długich przymiarkach i dopiero po kilku dniach od przybycia do Anglii, odbyła się impreza zapoznawczo – integracyjna (podczas której każdy mógł powiedzieć kilka słów o sobie), wzbudzająca naszą wesołość, a entuzjazm i zakłopotanie miejscowych, nie wspominając już o zadziwieniu i zaniepokojeniu tutejszego Barlimana Butterbura taką ilością rozgadanych i wymagających gości o tak późnej porze. Swoją drogą, może ktoś, kto naprawdę jest Bagginsem, przedstawił się nam jako Underhill? Chyba nic w tym złego – każdy może sam stworzyć swoją historię i schować za tajemnicą…
Pierwszy dzień w Albionie miał prawdziwie epickie zakończenie. Koleżanka z pokoju (wielbicielka Harry’ego Pottera) tak pięknie czytała wybrany fragment Silmarillionu na dobranoc, że uśpiła dwie spośród swoich trzech słuchaczek. Ja nie mogłam poddać się temu efektowi lektury. Byłam najstarsza w pokoju. I ktoś musiał zgasić światło…
.Pamiętna niedziela 19 kwietnia rozpoczęła się wczesnym angielskim śniadaniem (jajka na bekonie obok croissant et pain au chocolat), spakowaniem lembasów w liście (tostów w serwetki, ale o tym sza…), zbiórką na moście nad Tamizą między Streatley a Goring (cóż za widoki!) i kilkoma zdjęciami zaułku Bag Row (w końcu jesteśmy w Shire!). Ale to był tylko wstęp do pobytu w Birmingham.
Niedziela stanęła głównie pod znakiem dzieciństwa i młodości Tolkiena.
Łacińska nadzwyczajna msza w trydenckim rycie przedsoborowym w Oratorium Św. Filipa Neri w Edgbaston, Birmingham, była wydarzeniem wyjątkowym. Mały Tolkien służył ze swym młodszym bratem Hilarym do takich właśnie mszy, kiedy mieszkał z matką niedaleko i krótko chodził do szkoły, której budynek znajduje się tuż obok kościoła. Mabel Tolkien, po zmianie wyznania, potrzebowała takiego miejsca, w którym znalazłaby wraz z synami wsparcie duchowe.
Przepiękne wnętrze kościoła, przypominające kościoły Rzymu, niezwykła celebracja Niedzieli Dobrego Pasterza (u nas przypadła tydzień potem, więc mieliśmy dwie – jak to podróże wzbogacają), zachwycający dziesięcioosobowy chór, zapach kadzidła, czarne i białe mantylki na głowach kobiet, tradycyjnie udzielana Eucharystia – to wszystko złożyło się na doświadczenie nie do zapomnienia. W kościele nie było bardzo wielu parafian, dlatego jako goście i obcy niewątpliwie rzucaliśmy się w oczy. Pewna starsza Angielka podała koleżance z wycieczki swój egzemplarz tekstu liturgii, pewnie z troski, aby nie była ona jedynie widzem… Rozmawialiśmy potem, po wyjściu z kościoła, z pochodzącym ze Śląska starszym Panem, który, uradowany niespodziewanym spotkaniem rodaków, opowiadał co nieco o życiu w Anglii, nawet trochę po polsku.
Patrzyłam na to, na co patrzył Tolkien i przeżywałam to, co on. Uwierzcie, wrażenie nie do przecenienia. Ojcowie z Oratorium bardzo zwracają uwagę na oprawę liturgii i na piękno muzyki wykonywanej w kościele, a z ich rzymską siedzibą związany był między innymi słynny twórca muzyki religijnej, mszy, madrygałów i motetów, wielki kompozytor Giovanni Pierluigi da Palestrina (1525-1594), zwany księciem muzyków i Bachem renesansu – może tu bije źródło Muzyki Ainurów…? Myślę też, że gdy Tolkien opisywał szlachetne dostojeństwo Valarów i Eldarów oraz pewien nimb światłości ich otaczający, miał w pamięci celebransów z Oratorium i nastrój, jaki tu panuje.
Tuż obok Oratorium wznosi się budynek dawnej szkoły, do której Tolkien krótko uczęszczał. Ewidentnie wymaga odnowienia, ale chyba Oratorium nie posiada na to funduszy.
Gdy wychodzi się z Oratorium i spojrzy w lewo, widać… dwie wieże! Pierwsza to Perrott’s Folly, druga to Chamberlain Tower na terenie Edgbaston Water Works. Pierwsza jest wysoka i grubsza, druga smuklejsza i delikatniejsza, ale, jak pisze Robert Blackham w The Roots of Tolkien’s Middle-earth, takim literackim przewodniku po Birmingham, właśnie ta druga wygląda jak idealne miejsce do uwięzienia czarodzieja… Pierwsza została zbudowana dla Humphreya Perrotta na jego prywatnym terenie łowieckim, dla stworzenia dobrego widoku na okolicę. Ta druga wieża została zaprojektowana przez architekta Johna H. Chamberlaina, chcącego przywrócić wiktoriańskim miastom naturalny urok zniszczony w czasie rewolucji przemysłowej, przyjaciela wielkiego wizjonera Prerafaelitów (The Pre-Raphaelite Brotherhood), Williama Morrisa, którego twórczość tak bardzo fascynowała Tolkiena. Blackham pisze, że według miejscowych jedna z tych wież to Minas Morgul, a druga to Minas Tirith – lecz wtedy to nie byłyby Dwie Wieże. Choć może rzeczywiście Chamberlain Tower jest zbyt ładna, żeby być Orthankiem. Ale z drugiej strony – Orthank był dziełem Númenorejczyków…
.Pierwsza część dnia dobiegła końca w młynie Teda Sandymana, czyli w Sarehole Mill, gdzie akurat trwał hobbicki festyn, na którym między innymi podawano kawę i ciasto marchewkowe, ale hamburgery też skusiły niektórych. We młynie jest wystawa poświęcona Tolkienowi i czasom, które spędził w okolicy. W przewodniku Blackhama jest zdjęcie pokazujące młyn około 1890 roku, na którym widać młynarza Andrew Millera i jego syna. Tolkien nazywał tych panów Czarnym i Białym Ogrem… W tym momencie już zupełnie staliśmy się częścią tej bajki, nie jedynie turystami. Razem z ciastem, obawiam się, połknęłam gwiazdkę, jak Kowal z Podlesia Większego.
Kto nie pojadł dobrze na festynie, miał jeszcze do dyspozycji bistro o nazwie HUNGRY HOBBIT. To właśnie tu Pan Alqua wykazał się zdolnością wysokiego wzbijania się w powietrze, a Galadhorn, jego opiekun, umiejętnością zaklinania pogody, która była trochę mroczno-mokra. Umiejętność ta przejawiła się w wykonaniu w samą porę znanej piosenki: Słoneczko późno dzisiaj wstało i w takim bardzo złym humorze i świecić też mu się nie chciało, bo mówi, że zimno na dworze. A gdy piosenkę usłyszało, to tak się bardzo ucieszyło, zza wielkiej chmury zaraz wyszło i nam radośnie zaświeciło… Refren Państwo znają, przypuszczam. I tu przypomniało mi się to: It is raining, Master Dwarf, and it will continue to rain until the rain is done. If you wish to change the weather of the world, you should find yourself another wizard! Owszem, znaleźliśmy takiego czarodzieja…
A słońce zaświeciło, gdy wyszliśmy ze Starego Lasu na granicy Bucklandu, czyli z Moseley Bog (w sąsiedztwie Sarehole Mill). Tam było tyle wiekowych drzew, że nagle zrobiło się bardzo cicho i tylko ptaki śpiewały. Zanim zabłądziliśmy w Lesie, stanęliśmy przed domem Tolkiena przy 264 Wake Green Road (wtedy to były Gracewell Cottages, to dokładnie naprzeciwko Sarehole Mill – dzisiaj jest to część domu opieki dla emerytek).
Przyszedł czas opuścić przemysłowe Birmingham, które dla Tolkiena było nie tylko związane z jasnym i drogim wspomnieniem jego matki, zmarłej w 1904 roku, ale też było miejscem narodzin fascynacji językiem walijskim – podstawą dla sindarinu (te tajemnicze napisy na kolejowych wagonach!) oraz, last but not least, miastem, w którym rozwinęła się tak pięknie historia członków Tea Club Barrovian Society, w którym Profesor chodził do Szkoły Króla Edwarda i poznał Edith Bratt, a po powrocie z frontu w grudniu 1916 leżał w First Southern Military Hospital mieszczącym się w Wielkim Hallu Uniwersytetu. To było miasto początków wszystkich niemal wątków jego życia, ale też, tak sądzę, symbol tych spraw, które zamknęły się dla niego na zawsze…
.Zakończenie pobytu w Birmingham przebiegło pod znakiem Skarbu: największego anglosaskiego złotego skarbu, jaki kiedykolwiek znaleziono w Anglii, Staffordshire Hoard, wyeksponowanego na nowo w salach Birmingham Museum & Art Gallery (zdjęcie poniżej) przy placu Chamberlaina (tego od wieży). Droga do skarbu prowadzi przez sale zawieszone obrazami Prerafaelitów i cudownymi morskimi pejzażami, a zwiedzających wita znacznej wielkości rzeźba… Lucyfera.
Skarb robi największe wrażenie niezwykłą ilością drobnych złotych, misternie zdobionych, emaliowanych, wykładanych szkłem, dekorowanych kuleczkami i innymi bardzo drobnymi wzorami przedmiotów, głównie ozdób, biżuterii, ale też broni. Na wystawie obejrzeć można setki eksponatów, zakopanych 1400 lat temu przed okiem ciekawskich i łasych na bogactwa. Pokazano tam też rozmaite techniki konserwatorskie, które pozwoliły przywrócić ten skarb do życia, zdejmując z niego klątwę (jeśli jakaś była…). W sali skarbu odtworzono wygląd hallu (mead hall, znanego choćby z Beowulfa) z VII wieku, aby pokazać życie anglosaskich wojowników (była tam między innymi gra planszowa, niepoddająca się łatwemu rozgryzieniu…).
Centrum Birmingham nawet dzisiaj znacznie odróżnia się od miejsc takich jak Sarehole, Moseley czy King’s Heath (w czasach Tolkiena to były podmiejskie wsie, teraz dzielnice miasta). Jest elegancko, wielkomiejsko, przestrzennie, ale niezbyt zielono (choć ładnie kwitły kwiaty). Właściwie nie dziwi już, że Tolkien nie żywił dla tego miasta jakiś cieplejszych uczuć. Kontrast z Oksfordem jest aż nadto widoczny. Birmingham swoje korzenie obłożyło betonową kostką…
Dla odmiany otoczenia na bardziej sielsko-wiejskie, znaleźliśmy się w Tolkienowym Tavrobel (wood-home w najwcześniejszym języku gnomijskim), czyli Great Haywood koło Cannock Chase i spacerkiem przez łąki i pastwiska dotarliśmy do mostu nad Teiglinem i Sirionem oraz do pałacu Shugborough, który przypuszczalnie stał się inspiracją dla Domu Gilfanona, czyli Domu Stu Kominów w Księdze Zaginionych Opowieści (choć ta imponująca rezydencja nijak nie ma stu kominów…).
Dla porządku należy tu przypomnieć, że Sirion to największa rzeka Beleriandu (Wielka Rzeka), a Teiglin to dopływ Sirionu, który okrążał od południa las Brethil, zaś Dom Stu Kominów stał sobie na Tol Eressëi i istniał, zanim jeszcze Tolkien zapisał nazwę: Middle-earth. Co dziwne, Tavrobel było też nazwą osady Leśnych Ludzi z Ludu Halethy w Brethilu, przy Amon Obel (potem, w okresie już po wydaniu Władcy Pierścieni, miejsce to nazywało się Ephel Brandir) – przez pewien czas mieszkał tam Túrin (The Lost Road and other writings, piąty tom The History of Middle-earth). Nie wiadomo właściwie, dlaczego Tolkien używał tej nazwy dwukrotnie w taki sposób – być może z sentymentu dla Great Haywood? Dom Stu Kominów też stał przy moście nad dwoma rzekami: Gruir i Afros.
W Great Haywood nad rzeką Trent, już po ślubie, Tolkienowie wynajmowali dom od niejakiej pani Kendrick. Stąd było blisko do obozu wojskowego Brocton Camp, gdzie Tolkien stacjonował ze swym batalionem. W maju 1916 roku w Great Haywood Tolkienowie przyjęli wizytę przyjaciela Profesora, Goeffreya Bache Smitha, członka klubu T.C.B.S., który dostał akurat przepustkę z frontu we Francji i przybył w odwiedziny. Ślub Tolkienów odbył się 22 marca, a 4 czerwca 1916 roku John Ronald wyruszył na front do Flandrii. Nie spodziewał się przeżyć…
Właśnie w domu w Great Haywood Edith Tolkien miała na ścianie mapę Francji, na której, dzięki umówionemu kropkowemu szyfrowi (dla ominięcia cenzury korespondencji), zaznaczała pozycję swego męża na froncie nad Sommą.
Okolica trasy naszego spaceru była prawdziwie idylliczna, a łąki zielone, kwitły kwiaty, śpiewały ptaki, świeciło słońce i wiał lekki wiatr, rzeczki zwane przez Elfów Teiglinem i Sirionem (wśród ludzi znane jako Sow i Trent, na zdjęciu powyżej) płynęły powoli i łączyły się leniwie pod mostkiem o przemyślnym kształcie, na którym uwieczniliśmy się fotograficznie.
.Gdy Tolkien wrócił z Flandrii w grudniu 1916 roku, wielkie emocje tego powrotu do Great Haywood wyraził w sześciostrofowej balladzie, cytowanej przez Johna Gartha w jego Tolkien and the Great War: The Grey Bridge of Tavrobel. Właśnie na tym moście staliśmy…
O! tell me, little damozelle,
Why smile you in the gloaming
On the old grey bridge of Tavrobel
As the grey folk come a-homing?
I smile because you come to me
O’er the grey bridge in the gloaming:
I have waited, waited, wearily
To see you come a-homing.
In Tavrobel things go but ill,
And my little garden withers
In Tavrobel beneath the hill,
While you’re beyond rivers.
Ay, long and long I have been away
O’er sea and land and river
Dreaming always of the day
Of my returning hither.
.Most na Trent w Great Haywood, Essex Bridge (od księcia Essex, faworyta Elżbiety I), powstał około 1550 roku i jest to najdłuższy zachowany most dla jucznych koni w Anglii (packhorse bridge). Ma jedynie 1,2 metra szerokości, wspiera się na czternastu z pierwotnych czterdziestu łuków i charakteryzuje się nieco dziwnym kształtem, który pozwalał na mijanie się obładowanych towarami koni. Gdy się podziwia ten most, trzeba przyznać, że to porządna kamieniarska robota (Dzieła rąk ludzkich przeżyją nas, mój Gimli… – jak to ujął Legolas).
Dzień zakończył się w Kortirionie (który też doczekał się wiersza: Kortirion among the trees z listopada 1915 roku), czyli w średniowiecznym Warwick. Według Tolkienowego wczesnego słownika quenya, Kortirion to stolica Elfów po ich ucieczce z wrogiego świata na Tol Eressëę (Księga Zaginionych Opowieści).
W kościele St Mary Immaculate w Warwick 22 marca 1916 roku John Ronald Reuel Tolkien poślubił Edith Mary Bratt. Proboszczem w tym kościele jest ksiądz Stefan Laszczyk, polskiego pochodzenia, lecz już niewładający naszym językiem, z którym byliśmy umówieni na obejrzenie dokumentów ślubu. Ale tego, co się wydarzyło, nawet Gandalf by nie wymyślił.
Ksiądz wzbudził radość nie do opisania, gdy okazało się, że przyniósł ze sobą i zademonstrował nam ORYGINALNĄ KSIĘGĘ ŚLUBÓW!!! Są tam własnoręczne podpisy Tolkiena i jego małżonki (cóż za kaligrafia!), są podpisy świadków. Świadkiem Edith (lat 27) była jej kuzynka, wtedy 51-letnia Jennie Grove, z którą panna Bratt mieszkała w Warwick, gdy Tolkien stacjonował w obozie wojskowym w Brocton Camp koło Stafford. Świadkiem Tolkiena (lat 24), jak to kiedyś zostało ustalone dla Elendilionu (na co zwrócił moją uwagę Galadhorn), była Anne W. (Warden) Johnson, wówczas 52-letnia dama, której związek z ceremonią pozostaje niejasny, nie wiadomo, kim była dla Tolkiena. Być może była osobą przybraną do tego wydarzenia przez księdza, ojca Williama J. Murphy’ego. W rubryce „imię i nazwisko ojca” Edith wpisała Fredericka Bratta, który był jej… wujkiem (a pole „zawód ojca” przekreślono). Edith, nie wiedząc wcześniej, że będzie musiała podać takie dane, spanikowała, bo nie wyjawiła Johnowi Ronaldowi, że jest dzieckiem nieślubnym. Zrobiła to dopiero po ceremonii. Ślub Tolkienów był dopiero drugim, jaki odbył się w tym kościele w Warwick.
.Mamy podejrzenia graniczące z pewnością, że ksiądz Laszczyk miał tego wieczoru wystąpienie życia. Ten żywotny i wesoły człowiek, posturą, temperamentem i ekspresją nieco przypominający Gospodarza Maggota, wypowiadający słowa z siłą i prędkością, z jaką Legolas wyciągał strzały z kołczanu, był ewidentnie w swoim żywiole, dał nam na drogę błogosławieństwo, żebyśmy nie pobłądzili w trasie, a księgę ślubów pokazywał z taką dumą, jakby to był co najmniej Święty Graal! A my byliśmy bez wątpienia pierwszymi Polakami (no, może jednymi z pierwszych), którzy tego Graala widzieli własnymi rozszerzonymi ze zdziwienia i zachwycenia (a nawet nieco mokrymi…) oczami. Moje zdjęcie owej księgi (powyżej) chyba powinnam opatrzyć znakami copyright albo oprawić w ramki. Pojedź do Anglii i mów, żeś Tolkienistą, a przeżyjesz takie rzeczy, że niektórzy ci nie uwierzą…
Poniedziałek 20 kwietnia to dzień, który stanowi centrum wydarzeń tej wyprawy. Znaleźliśmy się bowiem w Oksfordzie, w quenya: Mundostar, mieście, gdzie dla Tolkiena nic już się nie wydarzyło – skończyły się bowiem „przygody” i wędrówka, a zaczęło się rodzinne życie, praca uniwersytecka i pisanie naszych ukochanych opowieści.
Każdy, kto trafia na Wolvercote Cemetery, będzie wiedział, jak znaleźć miejsce spoczynku Berena i Lúthien. Zaprowadzą go na miejsce strzałki. Jest skromnie, zielono, rosną wysokie drzewa rzucające głęboki cień. Na grobie Edith Mary Tolkien i Johna Ronalda Reuela Tolkiena posadzono niezapominajki i krzak róży. Są tam zmyte deszczem listy od fanów całego świata. Na gałązce różanej ktoś zawiesił jedyny pierścień. Po drugiej stronie ścieżki jest pamiątkowa płyta na grobem księdza Johna Tolkiena, najstarszego syna Profesora.
Trudno powiedzieć, skąd się bierze takie wrażenie, ale jakoś wydaje mi się, że nie ma tu atmosfery, powiedzmy, ostatecznej. Trudno jakoś zachować powagę w obliczu tego miejsca, choć chwila jest niewątpliwie podniosła. To raczej symbol, niż pomnik. Symbol wydarzenia, które niczego nie zamknęło. Symbol zwyczajnego życia i nadzwyczajnego dzieła. Rodzaj przenośni. A może nawet ta szczególna, właściwie zastosowana alegoria: wieża z widokiem na Morze…
Grobu Berena i Lúthien nigdy nie usypano, zresztą nikt już nie widział Berena po tym, jak zamieszkał w Krainie Żywych Umarłych. A potem Beleriand zapadł się w morskie fale. To miejsce na Wolvercote ma zatem podwójne znaczenie…
.Bardzo długi spacer po Oksfordzie rozpoczął się nad Tamizą (Thame), od zwiedzenia Christ Church College, które znane jest z bogatej historii, a współcześnie – z tego, że kręcono tu Harry’ego Pottera (np. klatka schodowa pojawia się w Kamieniu filozoficznym). Poza tym, członkiem kolegium był Charles Dodgson – Lewis Carroll, który unieśmiertelnił córkę Dziekana, Alice Liddell, w Alicji w Krainie Czarów.
W Katedrze, która jest nie tylko kaplicą kolegium, ale też kościołem diecezjalnym, znajduje się grobowiec Św. Frideswidy, patronki Oksfordu, a także wspaniałe witraże, m. in. autorstwa genialnego Edwarda Burne-Jonesa, który w postaci Św. Katarzyny Aleksandryjskiej uwiecznił z kolei Edytę Liddell, siostrę Alicji. Po lewej stronie od wejścia jest okno z XVII wieku, przedstawiające Jonasza i miasto Niniwa – tylko głowa Jonasza jest witrażem, pozostałe części okna to obrazy na szkle Abrahama van Linge.
Gdy Tolkien podjął się tłumaczenia fragmentów Biblii Jerozolimskiej, zajmował się właśnie Księgą Jonasza. Biblia Jerozolimska to Stary Testament przełożony przez uczonych związanych z kościołem rzymsko-katolickim na język angielski z języków oryginalnych, hebrajskiego i greckiego, zamiast z łacińskiej Wulgaty. Ze względu na liczne przeciwności Tolkien, zatrudniony przy projekcie jako leksykograf i tłumacz, przełożył tylko niewielką Księgę Jonasza (1957 rok). Opowiada ona o proroku, który uciekając przed „przeznaczeniem” trafił na trzy dni do brzucha wielkiej ryby, a gdy już ostrzegł Niniwę przed czekającą ją karą, zagniewał się srodze na to, że została jednak ocalona. Wypada odnotować tu pewną koincydencję: pies Łazik w trakcie swoich niezwykłych przygód trafia do brzucha wieloryba o imieniu Uin. Łazikanty powstał w 1927 roku, a ostatecznego kształtu nabrał w 1936 – razem z Hobbitem.
O 12.00 Pani Pastor z ambony tradycyjnie odmówiła Modlitwę Pańską i modlitwę o pokój. Właśnie w tym momencie większość z nas dowiedziała się o tragedii afrykańskich uchodźców, których 700 zginęło w tym czasie podczas próby przeprawy do Europy. Kiedyś tak rozchodziły się wiadomości. Teraz jakiś dziwny niepokój, zmieszanie i zawstydzenie wzbudza świadomość, że być może czegoś się nie wie, nie wiedziało albo dowiaduje za późno. Gdy słyszysz o zdarzeniu dotychczas ci nieznanym, zaczynasz pytać innych, o co chodzi, co się właściwie stało, potrzebujesz pilnie innego człowieka, aby zrozumieć sens tego, co się dzieje. Jest poruszenie i zamieszanie, gorączkowe poszukiwanie kogoś poinformowanego. I tak okazuje się, że współcześnie bezproblemowy, a nawet niekiedy niechciany, lecz samoistny i bezwiedny, dostęp do informacji oddala od siebie ludzi
W południe z wieży widokowej kościoła St Mary the Virgin oglądaliśmy naprawdę wspaniałą panoramę Oksfordu, w tym widok na Radcliffe Camera, czyli… Świątynię Saurona na Númenorze (zdjęcie obok). Naprzeciwko tego kościoła, po drugiej stronie High Street, znajdują się: University Examination School (Tolkien musiał tu zdawać egzaminy kończące studia w Exeter, na których uzyskał First Class Honour, najwyższy możliwy wynik, razem z tylko jedną jeszcze osobą) oraz Eastgate Hotel, w którym Lewis i Tolkien spotykali się regularnie na plotki o mitach…
Stamtąd przeszliśmy przez Bodleian Library do Weston Library w New Bodleian, gdzie trwała wystawa The Marks of Genius, na której prezentowano m. in. ORYGINALNY TOLKIENOWY PROJEKT OKŁADKI HOBBITA!!! Informacja o tej wystawie została odnaleziona przypadkiem już w czasie trwania wyprawy, pod żadnym pozorem nie można było tego przegapić.
W tym momencie nastał czas wolny, poświęcony na spacer po Broad Street i Turl Street, wizytę na Covered Market oraz na słuszny posiłek (smażona rybka z ziemniaczkami!), w przemiłym towarzystwie Joasi, w pubie Pod Białym Koniem (czytaj: Pod Rozbrykanym Kucykiem) – przez okno roztaczał się stąd słoneczny widok na Sheldonian Theatre, a na stole parowała herbatka Earl Grey ze śmietanką (na co dzień nie pijam, ale w Anglii wypada…). W 1911 roku właśnie w Sheldonian Tolkien brał udział w inauguracji swego roku akademickiego i studiów w ogólności, składając jednocześnie przysięgę (sic!), że nie przyniesie, ani nie rozpali, ognia albo płomienia, ani nie będzie palił tytoniu, w Bibliotece Bodlejańskiej… Tak pięknie o tym pisze John Garth w Tolkien at Exeter College!
Czas wolny zakończył się właśnie na Turl Street (ulicy uwiecznionej przez Tolkiena na rysunkach, przy której zresztą mieszkał, choć tego domu już nie ma – uliczka na zdjęciu powyżej), gdzie znajduje się Exeter College. W 1914 roku na wielkich uroczystościach z okazji 600-lecia kolegium Tolkien wygłaszał w Exeter toast za towarzystwa uniwersyteckie (był członkiem WSZYSTKICH). W ubiegłym roku Exeter świętowało 700-lecie!
.W kaplicy kolegium można podziwiać popiersie Tolkiena, wykonane w 1977 roku przez jego synową Faith Tolkien, pierwszą żonę Christophera. Jest tam też przepiękny gobelin według obrazu (fresku) Edwarda Burne-Jonesa, ukończony przez Morris&Co. w 1890 roku, przedstawiający pokłon Trzech Magów przed Dzieciątkiem, THE ADORATION OF MAGI. Architektura wnętrza kaplicy, koronkowa i delikatna, natychmiast przywodzi na myśl Rivendell.
Panowie Burne-Jones (absolwent Tolkienowego King Edward’s School w Birmingham) i William Morris byli studentami Exeter w połowie XIX wieku, a przyciągnęła ich do tego kolegium jego sympatia dla katolicyzmu. W końcu jednak obojętność uczelni na ich artystyczne pomysły nowego romantyzmu przeniosła obu daleko od Oksfordu. Pierwszy zostawił jednak swój ślad w postaci wspomnianego fresku/gobelinu, drugi – w postaci poematu Obrona Ginewry, który każdy student Exeter nie tylko czytał, ale wręcz był zobowiązany znać.
W recepcji kolegium wykupiliśmy wszystkie dostępne egzemplarze najnowszej publikacji Johna Gartha Tolkien at Exeter College. How an Oxford undegraduate created Middle-earth. Rzecz to niewielka, ale doskonałe uzupełnienie Tolkien and The Great War. Dziwne, lecz trzeba odnotować, że nie chwalili się specjalnie tą książką wobec gości kolegium, choć to może taka angielska powściągliwość.
Z Exeter powędrowaliśmy do Ogrodu Botanicznego, aby obejrzeć puste niestety miejsce po ukochanej sośnie Tolkiena, ogromnej 200-letniej pinus nigra, która została ścięta w ubiegłym roku po tym, jak znienacka urwała jej się spora gałąź i odkryto, że jej stan zagraża bezpieczeństwu zwiedzających. Tolkien i ta sosna zostali uwiecznieni razem na fotografii – zdjęcie z 9 sierpnia 1973 roku było zarazem ostatnim…
Zadziwiające jest, że ogród nie zachował sadzonek lub nasion, żeby posadzić nową sosnę. Ale nic straconego, w razie potrzeby możemy im wysłać młode drzewko. W Polsce wyhodowano siedem sosenek z nasion z szyszek przywiezionych specjalnie z Oksfordu [LINK].
Jedna z tych sosenek rośnie koło Sosnowca (nazwano ją Arcastar, co jest transkrypcją nazwiska Tolkien na język quenya), inna w nadleśnictwie Skierniewice (pozostałe: na zamku w Gniewie i w Katowicach) – właśnie to nadleśnictwo przyczyniło się walnie do tego, że z nasion wyrosły drzewka. Możliwe, że niedaleko Warszawy będziemy za jakiś czas podziwiać kolejną sosnę czarną, bo jedna z uczestniczek, młoda znawczyni quenya, wygrała szyszkę w loterii.
Po ogrodzie przyszedł czas na Magdalen College, założone w XV wieku nietypowo poza murami miasta, które wydało 9 laureatów nagrody Nobla – macierzyste kolegium C.S. Lewisa. W kaplicy zobaczyć można kopię Ostatniej Wieczerzy Leonarda da Vinci.
Czekał nas tu przemiły spacer Addison’s Walk wśród otaczających kolegium łąk, po których przechadzają się daniele. Pewna wieczorna wędrówka z Hugo Dysonem i Tolkienem po tej ścieżce był dla Lewisa motywacją do nawrócenia. Tolkien powiedział mu wtedy, że Biblia też jest mitem – jest mitem Boga o ludziach, jedynym takim w historii świata, a mity mają to do siebie, że są prawdziwe. Możliwe, że wiał dla nas ten sam wiatr, co wtedy… Koło ścieżki płynęła leniwie rzeka Cherwell, rosły stare drzewa, na łące kwitły kwiaty w kształcie zwieszonych kielichów w bajecznym kolorze owocu czarnej porzeczki, stała tam samotna kamienna ławka i dziwny drewniany domek dla jakiś rzecznych stworzeń (może tych z opowiadania Kennetha Grahama O czym szumią wierzby…?).
Od Magdalen przez Holywell Street (holy well – święta studnia!), gdzie pod numerem 99 znajduje się jeden z oksfordzkich domów Tolkiena (mieszkał w nim od 1950 do 1953 roku i uważał za uroczy, lecz nie nadający się do zamieszkania z powodu ulicznego hałasu; stąd przeprowadził się do dzielnicy Headington), doszliśmy do przesławnego The Eagle and Child (pub Pod Orłem i Dziecięciem, znany także jako: Pod Ptakiem i Pędrakiem).
Tu odbyła się wielka i głośna fiesta, wywołująca delikatne wzburzenie lokalnych gości, ale może nam wybaczą naiwność. W każdym razie toast za Profesora został wzniesiony, Galadhorn wygłosił okolicznościowy speech z wysokości stołka, a potem było dużo zdjęć i śmiechu.
W pubie tym do 1963 roku (do śmierci Lewisa) spotykali się regularnie Inklingowie, zmieniając historię literatury nie tylko XX wieku. Na ścianach wiszą zdjęcia, m. in. Tolkiena z 1972 roku oraz oprawiona w ramki karta z dedykacją dla właściciela i podpisami gości; Tolkien, jako profesor Merton College, także Pembroke oraz absolwent Exeter, porucznik 11 batalionu Fizylierów Lancashire, wpisał się na końcu, określając się jako ojciec wyżej podpisanego Christophera Tolkiena, który już jako absolwent Oksfordu (Trinity College) brał udział w spotkaniach grupy (podobno lepiej niż ojciec czytał Władcę Pierścieni…); są tam podpisy C.S. Lewisa, jego brata majora Warrena Hamiltona Lewisa, Davida Cecila, Hugo Dysona, Colina Hardie.
Przy wejściu do pubu witają gości dwie czarne tablice, na których napisano kredą:
My happiest hours are spent with three or four old friends in old clothes, tramping together and putting up in small pubs. (C.S. Lewis).
PIPPIN – What’s that?
MERRY – This my friend is a pint.
PIPPIN- It comes in pints? I’m getting one.
A na koniec pozwoliliśmy Panom Kierowcom odwieźć nas do domu w Streatley, co wcale tego dnia nie zakończyło, bo właśnie wtedy odwiedziliśmy The Bull!
.21 kwietnia, wtorek (urodziny Królowej, tej, która widziała Tolkiena na własne oczy, gdy wręczała mu Order Imperium Brytyjskiego!; tegoż dnia w 2841 roku Trzeciej Ery Thráin wyruszył do Samotnej Góry), nadszedł jako dzień wielkiej terenowej eskapady do Małego Królestwa. Okazało się jednak, że, poza wszystkim, stanął on pod znakiem pewnej walizki…
Przez łąki i pastwiska, wśród owiec i przy wtórze nawoływań zaniepokojonych skowronków, dotarliśmy do Uffington Castle, czyli celtyckiego oppidum – ślady po dawnej ufortyfikowanej osadzie są doskonale widoczne w terenie, choć nie była to osada duża (największe oppidum w Europie znajduje się w Wirtembergii, zajmuje 1400 ha i ma wały obronne o łącznej długości prawie 30 km!). Krążące wokół drapieżne ptaki mają doskonały (i ekskluzywny) widok na znaczącego zbocze wzgórza białego konia.
W dolinie, zwanej oczywiście Doliną Białego Konia, jest smoczy kurhan, Dragon Hill, na którym nie rośnie trawa – w to miejsce spłynęła krew gada, gdy ugodziła go broń Św. Jerzego. To wzgórze mogło być miejscem pochówku, a koń i smok to symbole trzymające intruzów z dala od niego, tacy strażnicy czasu. Była taka legenda, która głosiła, że pod tym wzgórzem złożono doczesne szczątki ojca króla Artura, Uthera Pendragona… Widoki roztaczające się stąd na Cotswolds nie mają sobie równych. Szczególnie zapadają w pamięć żółte pola kwitnącego rzepaku, nieprawdopodobnie błękitne niebo i wiatr przynoszący zapach angielskiej wiosny. Witajcie w Shire!
Dragon Hill natychmiast skojarzyło mi się z niedawną lekturą najnowszej książki Kazuo Ishiguro The Buried Giant, która jest niezwykłą i napisaną pięknym językiem opowieścią o roli mitu w kulturze i historii, o funkcji pamięci i znaczeniu ZAPOMINANIA. Akcja tej powieści toczy się gdzieś tutaj…
Bohaterowie tej historii, starsze małżeństwo, mieszkają w niewielkiej społeczności, zajmującej siedlisko wydrążone w pagórku. Są w tej opowieści ofiary trolli, ale samych trolli nie widać. Jest smok tak stary, że nawet dziecko może go zabić. Jest Sir Gawain, ten do króla Artura i od Zielonego Rycerza, już bardzo wiekowy, który spotyka swą śmierć z ręki przyjaciela. Są wreszcie mnisi, którzy przy pomocy wspomnianego smoka (smoczycy w rzeczy samej!) utrzymują nad okolicą mgłę niepamięci dla uniknięcia wojny… Mgła powoduje, że nasi bohaterowie niemal nie pamiętają o swym synu. Wyprawa do niego kończy się odkryciem czegoś zupełnie innego. Docierają do miejsca, którego woleliby uniknąć – tajemniczy przewoźnik zabiera ludzi na „drugą stronę” (Avalon?).
The Buried Giant to bardzo zapadająca w pamięć książka o tym, czy mity mają coś wspólnego z zapominaniem i czy można przez nie manipulować pamięcią. Czyta się ją z coraz bardziej wyraźnym niepokojem o to, DLACZEGO właściwie Anglia „zapomniała” swą najstarszą mitologię tak, że Tolkien zapragnął ją zrekonstruować…
.Wpadliśmy z wizytą na gwarny targ wtorkowy w Moreton-in-Marsh i zagłębiliśmy się między straganami, podziwiając przy okazji wygląd domów przy rynku, wybudowanych z lokalnego jasno-beżowego kamienia. Trzeba było niestety odżałować wizytę w lokalnym pubie The Bell, w którym Tolkien był gościem w czasie swoich wędrówek po okolicy – pub okazał się być w remoncie.
Niedaleko tego miasteczka, jako żywo przywodzącego na myśl Bree albo którąś z otaczających go wsi, znajduje się Four Shire Stone, kamień stojący kiedyś u zbiegu granic czterech hrabstw: Gloucestershire, Warwickshire, Worcestershire, Oxfordshire (obecnie te granice są przesunięte). Jak widać, Kamień Trzech Ćwiartek ma swój odpowiednik w rzeczywistości (Marsh w nazwie Moreton według niektórych sugestii to odpowiednik March, słowa oznaczającego dawniej granicę, boundary).
Odwiedziliśmy przemienionych w głazy króla i jego rycerzy. Rollright Stones to prawdopodobnie miejsce pochówku oraz sakralnych ceremonii, być może nawet z 4500 lat przed Chrystusem, jak to pokazały badania archeologiczne. Po jednej stronie szosy stoi samotny, dziwnie skręcony Kamień Króla, King’s Stone (na zdjęciu w otoczeniu ludzi króla…), a po drugiej stronie Szepczący Rycerze, Whispering Knights, oraz krąg głazów zwany King’s Men, Ludzie Króla. Legenda związana z tym miejscem jako żywo przypomina historię Trzech Wiedźm i Makbeta. Lokalne podania mówią, że ludzie zwykli się tu gromadzić w noc letniego przesilenia. Tolkien natomiast pisał, że właśnie koło Rollright Stones jego wyobraźnia umiejscowiła spotkanie psa Garma ze smokiem Chrysophylaxem w Gospodarzu Gilesie z Ham.
Druga część dnia rozpoczęła się w Headington Quarry, dzielnicy Oksfordu, gdzie obok Holy Trinity Church pochowany jest Clive Staples Lewis (spoczywa razem ze swym bratem). Lewis zmarł 22 listopada 1963 roku – w tym samym dniu zamordowano Johna Fitzgeralda Kennedy’ego, dlatego odejście wielkiego pisarza jakby umknęło uwadze opinii publicznej…
Na pogrzebie twórcy Narnii było tylko około 30 osób, w tym Tolkien. W kościele, do którego Lewis uczęszczał przez 30 lat, wciąż upamiętnia się pisarza, dbając o oznaczenie jego ławki oraz o powstałe w 1992 roku Okno Narnii. Cmentarz jest mały, zadrzewiony, wiele tu starych nagrobków, miejski gwar i wielki świat tu nie docierają.
.Jednym z głównych punktów programu na ten dzień były wizyty przy Tolkienowych domach: na 20 i 22 Northmoor Road, gdzie powstawał Władca Pierścieni oraz przy 76 Sandfield Road w Headington. Właśnie tu, na Sandfield, okazało się, że w domu akurat trwa remont. A skoro nie ukrywaliśmy wcale, że jesteśmy miłośnikami dzieł Tolkiena, to w charakterze talizmanu otrzymaliśmy od pracujących tu robotników… walizkę! Tekturową, brązową, taką z lat pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych. Wyobraźnia już podpowiadała, że to walizka Tolkiena! Komisyjne otwarcie, które nastąpiło już w Streatley, ujawniło jednak wewnątrz nazwisko Phillips i numer telefonu. Być może wypadało zadzwonić, ale chyba dotąd tego nie uczyniono. Walizka nie była, bynajmniej, pusta. Ale o zawartości nie wspomnę, niech to pozostanie tajemnicą. Dwadzieścia siedem wtajemniczonych osób to i tak całkiem sporo. Walizka jest w posiadaniu Galadhorna i przebywa w Sosnowcu. Może jeszcze coś z tego wyniknie?
Znaleźliśmy się ostatecznie pod Ashmolean Museum w Oksfordzie, najstarszym muzeum brytyjskim. Tu oderwałam się od grupy i poszłam swoją drogą, żeby pospacerować ścieżkami sprzed 17 lat. Odkryłam wyjątkową wystawę Great British Drawings w Ashmolean, której w związku z zamiłowaniem Tolkiena do rysunku i malowania nie można było ominąć. W dwóch salach zgromadzono, po raz pierwszy, najdoskonalsze przykłady angielskiego rysunku z wielu stuleci: ponad 100 dzieł sygnowanych takimi nazwiskami, jak Turner, Gainsborough, Ruskin, Dante Gabriel Rossetti (ta zjawiskowa Prozerpina!). Nie mogłam się oderwać od pewnego portretu spod ręki nieznanej mi wcześniej Anny Alma-Tadema: Portret damy w białym czepku z głową na niebieskiej poduszce (1902 r.). Bardzo polecam odnaleźć ten rysunek w czeluściach Internetu. Nie wiadomo, kim była modelka, ale tych oczu i wyrazu twarzy nie sposób zapomnieć…
Potem poszłam do Blackfriars, czyli do dominikanów. To bardzo świetlisty, przestrzenny kościół, z jedną sporą nawą. Na ścianach Droga Krzyżowa, a na jej stacjach Herod i rzymscy żołnierze przedstawieni tak, że nie można nie pomyśleć o orkach. Nie wiem, czy taka była intencja, ale skojarzenie jest faktycznie natychmiastowe.
W październiku 1966 roku tutejszy przeor zaprosił Tolkiena, jako sławnego pisarza (i katolika), do wygłoszenia tu wykładu w ramach cyklu „Wiara i Literatura”. Wykładu nie było. W zamian Tolkien przeczytał bowiem jeszcze nie opublikowanego Kowala z Przylesia Wielkiego (tak ten tytuł brzmi w tłumaczeniu Cezarego Frąca; Kowal z Podlesia Większego to przekład Marii Skibniewskiej; Cezary Frąc zaproponował też Gospodarza Gilesa z Ham zamiast Rudego Dżila i jego psa). Pisze o tym Verlyn Flieger w najnowszym, kieszonkowym wydaniu Kowala, który opatrzyła swym komentarzem (kupiłam w Londynie u Foylesa). Przeor wspominał, że o wydarzeniu nie ogłaszano, wisiała tylko kartka na drzwiach, ale słuchaczy przyszło tak wielu, że większość słów Profesora zapewne do nich nie docierała… Wystarczyło im jednak móc go zobaczyć. We wspomnianym komentarzu do Kowala Verlyn Flieger przytacza samego Tolkiena, który wyjaśniał, że co prawda utwór ten nie jest stricte religijny, lecz na zasadzie pewnej ALEGORII opowiada o współczesnej kondycji Kościoła…
Poszłam też do innego kościoła, który Tolkien odwiedzał – do Św. Alojzego Gonzagi, przespacerowałam się znowu na Turl Street pod Exeter i ostatecznie usiadłam nad sałatką z wołowiną oraz half pint Pod Orłem i Dziecięciem, gdzie tym razem było cicho i niemal pusto (na sąsiedniej ławie, w kącie, siedział tylko jeden gość o powierzchowności Billa Ferny’ego), a ja mogłam się do woli przyglądać zdjęciom na ścianach…
Tego popołudnia znalazłam też swoją 1/27 skarbu: u Waterstone’a odkryłam kompletne wydanie baśni braci Grimm ze 100 ilustracjami Arthura Rackhama. Przywiozłam tę księgę oprawną w płótno i włożoną w specjalną twardą obwolutę niczym Bilbo skrzynkę z jaskini trolli. My preciousssssss! I wciąż pachnie księgarnią!
W tym czasie grupa pod wodzą Galadhorna powędrowała jeszcze do związanych z Tolkienem kolegiów Pembroke i Merton oraz do University Parks, aby zobaczyć Laurelina i Telperiona, Dwa Drzewa Valinoru – tak przynajmniej potem opowiadali, a nie ma powodu, aby im nie wierzyć…
.Wtorek szybko zamienił się w środę 22 kwietnia, kiedy to droga zawiodła nas do Somerset, gdzie Tolkienowie spędzali „tydzień” miodowy (Clevedon) i skąd pochodził bohater Księgi Zaginionych Opowieści, Ælfwine – Przyjaciel Elfów, zwany na Tol-Eressëi Eriolem (one who dreams alone). Dzień ten miał dwa rozdziały: Glastonbury i Bath.
Glastonbury jest trudne do sklasyfikowania i nie poddaje się łatwej ocenie. Średniowieczne, mityczne, tajemnicze i rockowo-hippisowsko-ezoteryczne… Wszystko obok siebie tak, że trzeba na siebie uważać.
Opactwo zajmuje ponad 14 hektarów, dawniej leżało nad brzegiem morza. Uznawane jest za pierwsze chrześcijańskie sanktuarium w Brytanii, a związane tradycją z Józefem z Arymatei, z którego podróżnej laski wyrósł, kwitnący dwa razy do roku, święty krzew ciernisty i który przywiózł na wyspę Świętego Graala (Józef był podobno kupcem handlującym cyną, a Brytania to przecież Wyspy Cynowe). Opactwo powstało prawdopodobnie w VII wieku, założone przez anglosaskiego władcę Somerset, a w X wieku zostało znacznie rozbudowane przez św. Dunstana, arcybiskupa Canterbury. Niegdyś bogate i potężne, okazało się zbyt możne i zbyt wpływowe, żeby nie spoczęło na nim czujne i pożądliwe oko Henryka VIII, który w 1539 roku rozwiązał klasztor. Reszty dokonali okoliczni mieszkańcy, używając kamienia z olbrzymiej budowli do podreperowania własnych domostw.
Tak o tym opowiadał nasz niezapomniany przewodnik, który podawał się za mnicha, co podkreślał swym strojem (a może naprawdę był mnichem?), wyrażał się cudownie ekspresyjnie niskim głębokim głosem i gestykulował niezaprzeczalnie niemal zawodowo aktorsko, do tego inscenizując scenki obrazujące życie w tamtej odległej epoce przy pomocy wybranych losowo uczestniczek wyprawy. Miał wygląd Seana Connery’ego albo Grahama McTavisha (odtwórcy roli Dwalina w Hobbicie), używał też laserowego zielonego wskaźnika, czym przypomniał mi scenę z Morii, kiedy Gandalf decyduje się mocniej poświecić, aby pokazać Drużynie imponujące wnętrze starożytnej siedziby krasnoludów.
Jeśli się weźmie pod uwagę, że na pobliskim wzgórzu znajduje się według tradycji i legendy Avalon, a na terenie ruin opactwa grób króla Artura i Ginewry (szczątki królewskie, zgodnie ze starożytnymi przekazami, znaleziono w opactwie w 1191 roku, a grobowiec tej pary istniał aż do jego likwidacji w 1539), to przestaje dziwić siła oddziaływania tego miejsca. Najpełniej chyba ujął to nasz przewodnik poinformowany, że oprowadza tolkienistów. Rzekł mianowicie, że Tolkiena z Glastonbury łączy owa moc opowieści, żywa pamięć i zamiłowanie do mitu. Zdaje się, że legenda o królu Arturze jest tutaj dzisiaj wykorzystywana dla tych samych celów, co w XII wieku po katastrofalnym pożarze – aby przyciągnąć uwagę, wzbudzić zainteresowanie i… nakłonić do szczodrości.
Czas wolny w opactwie wielu śmiałków spożytkowało na energiczny spacer na wzgórze – widoczne w promieniu wielu mil Glastonbury Tor o wysokości 500 stóp, z wieżą na szczycie – czyli na Avalon i z powrotem. Avalon był stolicą władcy świata podziemnego, miejscem, w którym zmarli przechodzą do innego świata i gdzie żyją elfowie. A ja siedziałam, w obliczu tych wszystkich legend, pod drzewem, z pysznymi lokalnymi lodami miodowo-imbirowymi (i miętowo-czekoladowymi oczywiście) domowej miejscowej roboty, podziwiałam dumne ruiny – świadectwo chwały minionych czasów i wspominałam Upadek Króla Artura, zwłaszcza ten przepiękny fragment, mój ulubiony, gdy nieszczęsny Lancelot, który wyrzekł się miłości do królowej, ale łaski swego króla nie odzyskał, patrzy ze swej wieży na morze…
His heart arose, as were heavy burden
lightly lifted. Alone standing
with the flame of morn in his face burning
the surge he felt of song forgotten
in his heart moving as a harp-music.
There Lancelot, low and softly
to himself singing, the sun greeted,
life from darkness lifted shining
in the dome of heaven by death exalted.
Ever times would change and tides alter,
and o’er hills of morning hope come striding
to awake the weary, while the world lasted.
[The Fall of Arthur III, 209-220]
.Bath było podróżą jeszcze głębiej w czasie. Do epoki rzymskiego panowania w Brytanii.
Wspaniale było wrócić do niezwykłych rzymskich łaźni, The Roman Baths, w których tryska 1 170 000 metrów sześciennych wody o temperaturze 45 stopni Celsjusza dziennie – święte źródło… Wszystko wygląda tak, jak 17 lat temu, gdy byłam tu ostatnim razem. Wtedy nie było jedynie tylu wycieczek ruchliwych francuskich gimnazjalistów…
Anglia jest krainą leżącą na ruinach. Ruiny mogą świadczyć o klęsce – albo przeciwnie, o dawnej wielkości i potędze, jak Moria. Staroangielska elegia z Kodeksu z Exeter mówi tak o ruinach, które zdają się być właśnie w Bath (rzymskie Aquae Sulis):
Los złamał te przedziwne mury,
zmiażdżył miasto. Kruszą się dzieła olbrzymów.
Zwalone dachy, zrujnowane wieże,
kute bramy – rozbite, szadź na murach
kalekich domów, poszarpanych, zmurszałych,
przeżartych wiekiem. Szpony ziemi schwyciły
wielkich budowniczych, tych co przepadli
w twardym uścisku ziemi na sto pokoleń.
Mury pokryte szarą pleśnią, znaczone czerwienią
Patrzyły jak odchodzi królestwo za królestwem,
Niewzruszone pod naporem burz; aż runęły z wysoka. (…)
Domy stały w blasku,
biły gorące źródła, zgiełk drużyny
niósł się wysoko pod złocone sklepienia,
a sale rozbrzmiewały wrzawą i radością;
Aż zmienił wszystko twardy los. (…)
Stały tu domy z kamienia, gorąca woda
Płynęła wartko szeroka strugą. Mur obejmował
Jasnym ramieniem miejsce, gdzie biło gorące
Serce źródła.
[tłum. Monika Opalińska]
.Najbardziej przyjemne jest odkrywanie zaskakujących szczegółów w pozornie znanych miejscach – gorąca woda ze świętego źródła to jedno, lecz mała gablotka ze szlachetnymi kamieniami, które wypadły użytkownikom łaźni w czasie kąpieli z ich złotych pierścieni to inna sprawa. Oszlifowane gładko maleńkie kamienie (mniej niż 1 cm średnicy), dla przykładu chalcedon i karneol, są niezwykle subtelnie zdobione równie mikroskopijnymi scenami mitologicznymi, rodzajowymi czy obrazkami sielskiej przyrody, choćby trzema krowami pod drzewem, orłem, powożącym rydwan z wieńcem zwycięstwa czy głową Menady. Z jednej strony przywodzi to na pamięć zamiłowanie Tolkiena do geologii, a z drugiej kunszt Celebrimbora z Doriathu i krasnoludów z Ereboru. Do tego jeszcze doszła przedziwna komnata łaźni, w której prezentowano rzymski system ogrzewania podłogowego…
Dobrze było odkryć na nowo Bath Abbey. Po jego niezwykłej fasadzie aniołowie wspinają na drabinach do nieba. W 973 roku koronowano tu pierwszego króla całej Anglii, Edgara – brzmi to, jak powrót króla, ale ileż takich powrotów w historii Anglii się wydarzyło!
W pięknych gotyckich wnętrzach trwała właśnie niezwykła wystawa 35 dyptyków tworzonych od 2006 przez Sue Symons w ramach projektu ‘One man’s journey to Heaven’. Bajecznie kolorowe i gęste od znaczeń dyptyki, z których jedna część jest kaligrafią i iluminacją, a druga haftem, przedstawiają sceny z Nowego Testamentu.
Reszta popołudnia upłynęła na ławeczce przed łaźniami rzymskimi, z sałatką i widelcem. Przyznaję, że zajrzałam do Waitrose’a w poszukiwaniu kremiku, czyli słynnego balsamu odmładzającego, ale widocznie wszystkie młodsze uczestniczki wyprawy były tam przede mną i wykupiły ich ostatnie zapasy. Ale nic to. Droga konserwuje znacznie lepiej…!
I tak nadeszło nieuchronne. Trzeba spakować swoje tobołki (lina się znowu zawieruszyła…), upchnąć gdzieś do walizek zakupione w księgarniach i antykwariatach trofea, zapakować je do pojazdu i w drogę. Do stolicy Królestwa!
.Zbiórka o świcie 23 kwietnia we czwartek, w dzień Św. Jerzego, patrona Anglii, miała miejsce pod Bulem (tym razem Bólem…). Miejscowa młodzież płci obojga, w szkolnych mundurkach, oczekiwała tam także na swój „gimbus”. W pewnej chwili jeden z tych uczniów, wysoki blond młodzieniec o aparycji urodzonego przywódcy, fryzurze cherubina i manierach Jamesa Bonda, zagadnął mnie: Czy wy czasem nie próbujecie złapać naszego szkolnego autobusu?! Uspokoiłam go, że to tylko miejsce naszego rendez-vous z własnym autokarem. Wyraźnie odetchnął z ulgą… Przypomniał mi się ten mieszkaniec Wolvercote, który, bardzo przejęty, zza swojego płotu upominał, że zaparkowaliśmy autokar w niedozwolonym miejscu, być może z obawy, że dostaniemy mandat. Kochani Anglicy…
HWÆT!
.Z Londynem to było tak…
Ze zdobytym za lokalne środki płatnicze glejtem poruszaliśmy się koleją podziemną, raz gubiąc po drodze Galadhorna, który samorzutnie pośpieszył w sukurs młodej damie, zmagającej się z konsekwencjami podania niewłaściwego hasła, a to w postaci zatrzaśnięcia się przed nią bramy do tunelu. Pilot i Dziewczyna szczęśliwie się odnaleźli, ale przez chwilę było gorąco. To trochę tak, jak zgubić Gandalfa w Morii…
Tego dnia obrazy zmieniały się jak widok za oknem pociągu.
Najpierw był pewien dworzec. (W ogóle motyw kolei pojawia się dość często na tej eskapadzie, a Tolkien tak jej nie cierpiał!) Był to imponujący dworzec King’s Cross, a na nim zmaterializowane (i skomercjalizowane) dzieło Pani Rowling, czyli przesławny peron 9 i ¾. Przenikanie przez ścianę w celu dotarcia do specjalnego pociągu do Hogwarthu obsługiwane było przez jegomościa z wielką wprawą podtrzymującego szalik w pasy tak, aby sprawiał wrażenie smaganego gwałtownym przeciągiem z tunelu oraz przez iście zawodową fotografkę ze sprzętem z epoki (tej epoki…), która produkowała pamiątkowe zdjęcia za 10 funtów (sic!). Na szczęście samodzielne pstrykanie fotografii nie było zakazane.
W tym miejscu zaczęła się osobna przygoda tej uczestniczki wycieczki, która w Streatley dała się poznać jako mistrzyni czytania na dobranoc. Udała się ona samodzielnie do studia Warner Bros. w celu zrealizowania marzenia życia, czyli wizyty na wyjątkowej wystawie The Making of Harry Potter. Wróciła wieczorem na miejsce zbiórki, szczęśliwa nie do opisania. Zapewne sama zrelacjonuje to we własnej Czerwonej Księdze, co mam nadzieję dane nam będzie czytać.
Dworzec szybko zamienił się w British Library: nowoczesny budynek, a w nim pasjonujący zabytek: ORYGINALNY RĘKOPIS BEOWULFA!!! W trakcie tej wyprawy zdarzyło się kilka chwil wywołujących dreszcze emocji. To była jedna z nich, a inna nastąpiła zaraz potem, w British Museum, gdzie powędrowałam podziwiać skarb SUTTON HOO oraz tak zwaną szkatułkę Franksa (THE FRANKS CASKET, którą sir Augustus Franks podarował muzeum w 1867 roku) w salach poświęconych anglosaskiej Anglii. Takie spotkania oko w oko z Historią nie zdarzają się często!
.W wydanym w 2014 roku Beowulfie przełożonym prozą przez Tolkiena i opatrzonym jego komentarzem, w redakcji Christophera Tolkiena, można znaleźć odniesienia do skarbu Sutton Hoo (odkrytego w Suffolk w 1938/39 roku) w uwagach do sposobu pochówku Scylda (Skylda Skefinga). Bohatera pierwszych strof poematu (znanych jako exordium) pochowano na bogato wyposażonym statku i powierzono morzu. Zmarły złożony na statku wraz ze skarbem znanym teraz jako Sutton Hoo także musiał być kimś znacznym, być może nawet anglosaskim królem (prawdopodobnie Rædwald, ostatni wielki król Wschodniej Anglii; w grobowcu nie odnaleziono jego ciała). Zresztą fragmenty Beowulfa w przekładzie poetyckim Seamusa Heaneya zdobią ekspozycję Sutton Hoo. Jak wspomina Tolkien w publikacji z 2014 roku, historycznie powstanie Beowulfa i Sutton Hoo dzieli zaledwie stulecie (pochówek na statku z Sutton Hoo datuje się na wczesny wiek VII). Ciekawe, że niektóre przedmioty z Sutton Hoo pochodzą z terenów wschodniego Cesarstwa Rzymskiego.
Największe wrażenie robi niezwykły hełm zakrywający całą głowę i twarz wojownika (hełm strażnika Białej Wieży Gondoru albo krasnoludzki smoczy hełm – ja optuję za tym drugim) – na zdjęciu powyżej na pierwszym planie widać rekonstrukcję hełmu, w tle po lewej oryginał; odtworzone pieczołowicie rogi – nie bitewne, lecz biesiadne – ale i tak przywodzące na myśl róg Rohanu; przecudnej urody złote, emaliowane i dekorowane granatami i szkłem millefiori zapinki na ramiona oraz ozdobiona motywami roślinnymi i smokami olbrzymia złota frankijska „repustowa” (repusowana, czyli zdobiona wzorem wybijanym na zimno od spodu) sprzączka (400 gram złota! – na zdjęciu obok) i złota pokrywa sakiewki noszonej przy pasie, też emaliowana.
Tajemnicza Szkatułka Franksa (szkatułka z Auzon) to skrzyneczka na klejnoty albo na relikwie, pochodząca z Northumbrii (rok 700), wyrzeźbiona w wielorybiej kości, przedstawiająca na swych ścianach i pokrywie motywy legendarne, mityczne i żydowsko-chrześcijańskie – widomy dowód przenikania się kultur, cywilizacji i religii. Szkatułka była być może przeznaczona dla jakiegoś możnego duchownego czy dostojnika, pokazuje wyjątkowe zainteresowanie nie tak znowu odległą pogańską i germańską przeszłością. Jest tam pokłon Trzech Króli obok opowieści o Wölundzie, którą przytacza Edda; jest rzymska historia Remusa i Romulusa, złupienie Jerozolimy przez Tytusa w roku 70 oraz rzecz o Egilu (a fragment historii Sygurda znajduje się na tej części szkatułki, która przechowywana jest we Florencji, w Museo Nazionale del Bargello). Szkatułkę zdobią inskrypcje runiczno-łacińskie, przy czym run użyto dla języka staroangielskiego. A box without hinges, key or lid, yet golden treasure inside is hid…
Z innych eksponatów w muzeum świata moją uwagę musiał oczywiście przykuć słynny kamień z Rossetty, ale też szachy ze szkockiej wyspy Lewis z niesamowitymi, niemal żywymi figurami rzeźbionymi w kości (kojarzą mi się z jakimś filmem…).
Pobyt w muzeum zamknął się czasem wolnym na Oxford Street w celu odwiedzenia (właściwie zwiedzenia!) sześciopiętrowej księgarni Foyles (stąd pochodzi moje kieszonkowe wydanie Kowala z Podlesia Większego; był tu też rarytas w postaci audiobooka na 12 płytach CD z Władcą Pierścieni według audycji BBC4, m. in. w interpretacji Iana Holma (filmowego Bilba), ale wartość jego była tak duża, że można by za to kupić całe Shire!), okolicznych antykwariatów oraz sklepu Forbidden Planet, czyli raju dla nerdów.
Niektórzy zawitali też do pubu na ostatni angielski obiadek przed podróżą do domu (The Cambridge podaje bardzo dobrego sea-bassa, okonia morskiego, gdyby ktoś chciał wiedzieć…).
Wmieszanie się w tłum na Oxford Street w oślepiającym blasku popołudniowego słońca przyprawiło mnie o zawrót głowy – tylu ludzi na jednej ulicy, spokojnie i jakby nieśpiesznie płynących w różnych kierunkach! Ani razu nikt mnie nie potrącił. Czyli jednak tam byłam…!
Pobyt w Londynie zwieńczył spacer przez dwa mosty nad Tamizą, pod wielkim kołem The London Eye (Kołem Milenijnym) do Big Bena i opactwa Westminster. Nad portalem opactwa znajdują się posągi współczesnych męczenników, w tym św. Maksymiliana Marii Kolbego oraz niemieckiego pastora i teologa, Dietricha Bonhoeffera, zamordowanego za „zdradę Führera” 9 kwietnia 1945 roku we Flossenbürgu (razem z Canarisem). Myślę sobie, że te figury oraz te Postacie reprezentują pewną radykalną postawę wobec szaleństwa naszych czasów – albo nawet wszystkich czasów.
Dla położonej obok opactwa i siedziby Kościoła Anglikańskiego renomowanej szkoły Tolkien zaprojektował runy umieszczone w herbie tej szacownej placówki. Przez piękny park Św. Jakuba – z widokiem na Buckingham Palace – doszliśmy od metra i pojechaliśmy do West Kensington, a tam odnaleźli nas nasi czarodzieje kierownicy.
O 20.30 zaczęła się podróż do domu, która trwać miała do 21.45 dnia 24 kwietnia, czyli w piątek. Tu odłączył się od nas jeden z naszych niezastąpionych pilotów – organizatorów, Tom Goold ze swą towarzyszką Kate. Postanowili zostać w Londynie, by zobaczyć maraton w niedzielę 26 kwietnia. Żaden maraton nie przebije jednak pościgu trzech przyjaciół za bandą Uruk-hai… Niechby owi maratończycy spróbowali takiego wyczynu!
Morze pokonaliśmy podobnym statkiem, jak poprzednio, tyle, że w ciemnościach nocy. Teraz już naprawdę: O lonely, sparking isle, farewell! Paru szczęściarzy wygrało atrakcyjne nagrody w kilku konkursach i losowaniach (pytania były łatwe, lecz zaskakujące dla pamięci…). Galadhorn obwieścił, że Royd Tolkien, syn Joanny, córki Michaela, syna Johna Ronalda, zechciał odpowiedzieć (życzliwie, uprzejmie i z zainteresowaniem) na jego wiadomość dotyczącą naszej wyprawy. Aparat DVD pokazywał rozszerzone wersje Hobbita, ale część drugą przerwał – na następnej wyprawie trzeba będzie zacząć od tego miejsca…
.Galadhorn snuł znowu rozmaite opowieści, z których najbardziej utkwiła mi w pamięci ta o poszukiwaniu śladów nazwiska Tolkien na północy Polski, w Tołkinach, nieco na południe od Królewca, ale po naszej stronie (w głównym zarysie koncepcja jest taka, że rdzeń nazwiska: „Tolls” albo „Tollks” pochodzi od słowa tłumacz; rycerze Zakonu Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie nazywali tak miejscowych, zwłaszcza Bałtów, którzy służyli im jako tłumacze właśnie; potem być może nazwisko zostało po prostu przejęte i uznane za własne przez ludność mieszkającą w majątkach będących własnością Tollkühnów; swoją drogą: toll – kühn znaczy tyle, co szaleńczo odważny albo wręcz odważny głupek). Historia tych poszukiwań jest do odnalezienia w archiwach Elendilionu. A Tołkiny zasługują, żeby założyć tam bazę polskich tolkienistów oraz dom pracy twórczej dla autorów fanfików… W każdym razie świetlana przyszłość jeszcze przed nimi.
Ta opowieść o Tołkinach złożyła mi się przedziwnie w całość z inną, wcześniejszą, o dotychczasowych dokonaniach redaktorów pisma Parma Eldalamberon (quenya: „księga elfich języków”; numer pierwszy w 1971 roku), związanych z Mythopoeic Society, którzy zazdrośnie strzegą swoich wyłącznych kontaktów z Christopherem Tolkienem w sprawie badań nad językami Śródziemia. Tak zazdrośnie, że gotowi zdobytych materiałów i swych odkryć bronić bez pardonu, co pokazuje przykra historia „ostrego” starcia z Davidem Salo, specjalistą od neo-khuzdul (nowego „opracowania” języka krasnoludzkiego) i freelancerem z przymusu (nie załapał się do tej czołówki, bo przyszedł za późno…). Parma Eldalamberon jest jednak wyrocznią – tylko to, co zostało tam opublikowane, istnieje…
.Wynika z tych historii, że kwestie filologiczne są najbardziej gorącą sprawą w świecie tolkienistów, bo prawdopodobnie są też obszarem, w którym pozostaje najwięcej do odkrycia. (Ale jest to kraina tak samo śmiertelnie niebezpieczna, jak Faëry). Te badania być może postępowałyby szybciej i bardziej wielokierunkowo (angażując po prostu więcej zainteresowanych osób), gdyby materiały źródłowe były powszechnie dostępne, lecz cóż, Tolkien Estate stawia chyba na jakość, nie tempo i być może jego zamiary i plany znacznie przekraczają skalę aktywności obecnego pokolenia badaczy.
Rozstanie na wieki złączonej więzami przyjaźni Drużyny pod dworcem w Katowicach było długie, rzewne i wylewne. Użyto sporo chusteczek, także do machania na pożegnanie. Zapewniano o pozostaniu w kontakcie i o regularnym pisaniu listów… Umawiano się na kolejną wyprawę, do Szkocji, w tym samym czasie za rok.
Ale to wcale nie był koniec. Teraz otwierał się następny etap. Zabrałam swoje walizki i poszłam do znanej mi już gospody. Było cicho i pusto. Tym razem z okna roztaczał się widok na jakąś wieżę…
.O poranku 25 kwietnia w sobotę zeszłam do sali jadalnej, gdzie podano obfite śniadanko z jajecznicą, twarożkiem, pomidorkiem, ogórkiem, szczypiorkiem, kawą i płatkami owsianymi z mlekiem (były też tosty!). Włączony telewizor plazmowy oferował aktualną smutną wiadomość o nagłym odejściu Władysława Bartoszewskiego, człowieka, który uważał PAMIĘĆ o przeszłości za obowiązek, szansę i podstawę przyszłości.
Następnie, zaopatrzywszy się w świeżą prasę, wsiadłam do pociągu zwanego pendolinem (który to pociąg nie oferuje żadnej metafizyki podróżowania) i pomknęłam do stolicy. W południe zaczęła się już zupełnie nowa opowieść. Następnego dnia, to jest 26 kwietnia, przypadała kolejna rocznica niespodziewanej Gandalfowej wizyty u Bilba w Bag End.
.Trzeba przejść drogę, żeby zrozumieć jej sens…
Magdalena Słaba