
Małgosia. Cicha bohaterka dolnośląskiej „Solidarności”
Książka o Małgorzacie Longchamps de Bérier to nie tylko przywracanie pamięci, ale wypełnienie istotnej luki w opowieści o dziejach dolnośląskiej „Solidarności”. Bez wspomnienia o tej cichej bohaterce, dzielnej, mądrej i dobrej, historia ta byłaby i niepełna, i ułomna – piszą Małgorzata WANKE-JAKUBOWSKA i Maria WANKE-JERIE
Małgorzata Longchamps de Bérier, mimo że odeszła do wieczności już ponad trzydzieści lat temu, jest stale obecna w pamięci i sercach tych, którzy ją poznali, zajmując tam miejsce istotne, a często nawet najważniejsze. Tych osób jest wiele, choć przez ostatnie trzy dekady to grono trochę się wykruszyło. Dlatego to jest może ostatni moment, aby zebrać bezpośrednie relacje z owocnego, choć krótkiego życia Małgorzaty Longchamps, w którym „Solidarność” była ważnym etapem.
Mimo że żyła krótko, niespełna 39 lat, jej dorobkiem można by hojnie obdzielić kilka pełnych biografii. Była wprawdzie postacią drugiego planu, ale ranga tego, co robiła, daje jej pozycję niejednokrotnie ważniejszą od tych, którzy pełnili formalnie pierwszoplanowe funkcje. We wszystkich obszarach swojej aktywności odcisnęła swoje silne intelektualne piętno.
Była osobą wielkiej prawości, odwagi, ale i niespotykanej empatii, co ujawniło się w całej pełni w okresie po 13 grudnia 1981 roku. Jej ujmująca osobowość sprawiała, że ludzie do niej lgnęli, miała liczne grono znajomych i przyjaciół, którym niosła pomoc, zwłaszcza w ponurych czasach stanu wojennego, ale jej dobroci doświadczyli także ci, których zaledwie poznała. Żyła intensywnie, nie trwoniąc czasu na błahostki, i dawała z siebie maksimum zaangażowania i poświęcenia.
Podejmowała się zawsze zadań trudnych, tak w pracy naukowej, jak i w działalności społecznej, a także aktywności w „Solidarności”, zarówno w czasie karnawału, jak i stanu wojennego, aż do końca lat osiemdziesiątych. Wszyscy, którzy ją poznali, mieli świadomość, że obcują z osobą wyjątkową, wręcz świętą. „Była jakby z innego wymiaru” – mówi Katarzyna Uczkiewicz, którą poznała, będąc jeszcze dzieckiem.
Wszechstronnie uzdolniona, o błyskotliwej inteligencji, rozległej wiedzy i odwadze samodzielnego myślenia. Biegła znajomość języków obcych, zwłaszcza francuskiego, którym posługiwała się od dzieciństwa, ułatwiała jej otwarcie na świat. Fascynował on ją także w obszarze kultury, której poświęciła wiele społecznego zaangażowania.
Od wczesnej młodości zmagała się z nieuleczalną chorobą, która zabrała ją przedwcześnie. Miała świadomość, że życie jej ucieka, ale może właśnie dlatego starała się wykorzystywać każdą jego chwilę. Pomagało jej niezwykłe poczucie humoru z domieszką autoironii, które cechowało ją od dzieciństwa i towarzyszyło jej aż do ostatnich dni. Mimo postępujących zmian chorobowych niszczących jej organizm niosła innym nie tylko konkretną pomoc, ale też pociechę i uśmiech. Także w szpitalu, gdy jej życie już gasło, przede wszystkim troszczyła się o innych. „Była przyjacielem w dobrej nowinie i w każdej biedzie” – mówiła o niej jej siostra Katarzyna. Nie znosiła patosu ani ckliwości, dlatego i my nie chcemy popadać w patetyczne tony, choć w odniesieniu do niej czasem trudno się tego ustrzec.
„Wrocławianka. Polka. Europejka. Chrześcijanka. To właśnie Ona. Dobroć, szlachetność, serdeczność. Bezinteresowność, pracowitość, wiara. Tak, wszystkie mają jej twarz” – tak charakteryzuje ją Aleksander Gleichgewicht.
Książka o Małgorzacie Longchamps de Bérier to nie tylko przywracanie pamięci, ale wypełnienie istotnej luki w opowieści o dziejach dolnośląskiej „Solidarności”. Bez wspomnienia o tej cichej bohaterce, dzielnej, mądrej i dobrej, historia ta byłaby i niepełna, i ułomna. Nie sposób bowiem debatować o różnorodnych uwarunkowaniach współpracy ze służbami specjalnymi PRL bez tego punktu odniesienia, jakim jest Małgorzata Longchamps de Bérier, która nie zdecydowała się na podpisanie zobowiązania do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa w zamian za paszport, porzucając być może ostatnią szansę leczenia w tym stadium choroby, kiedy mogło ono jeszcze powstrzymać postępujące zmiany w organizmie, a tym samym przywrócić jej sprawność i znacząco wydłużyć życie.
Franciszek Longchamps z córkami: starszą Kasią (na kolanach ojca) i Małgosią (w jasnej sukience z kokardą we włosach); obok Aleksandra i Krystyna Chodkiewiczówne, powyżej Leonilla Longchamps i Joasia Marczewska – córka Zofii i Edwarda Marczewskich
Rodzinne korzenie
.Francuskie nazwisko, ale dusza na wskroś polska. Rodzinne korzenie bohaterki naszej książki to historia dwóch znamienitych rodów, których przedstawiciele zapisali piękne karty w dziejach Polski. Są wśród nich żołnierze, powstańcy przelewający krew na polach walk o niepodległość, lekarze, inżynierowie, prawnicy, intelektualiści, a nawet biskup. Biografie wielu z nich zasługują na oddzielne opracowanie. Łączyło ich umiłowanie ojczyzny, głęboka wiara i praca u podstaw. Ale przede wszystkim życiowa zaradność i odporność na zmienne koleje losu i trudy życia.
Ród Longchamps de Bérier wywodzi się z hugenockiej rodziny francuskiej, która wyemigrowała do Polski po odwołaniu przez Ludwika XIV edyktu nantejskiego w 1685 roku. Pierwszy z nich, Jan Longchamps de Bérier, został członkiem gwardii królewskiej przy dworze króla Augusta III Sasa i przeszedł na katolicyzm. Jego syn Franciszek około roku 1745 osiadł we Lwowie i uzyskał zatwierdzenie szlachectwa. Został najpierw burmistrzem, a potem prezydentem Lwowa. To o nim krążyła w mieście legenda, że nie chciał oddać kluczy, gdy doszło do rozbioru Polski. Poślubił córkę innego lwowskiego mieszczanina o francuskich korzeniach, Genowefę de Marcenier. Z tego małżeństwa urodziło się pięć córek: Genowefa, Anna, Pelagia, Katarzyna i Eleonora (matka poety Wincentego Pola), oraz czterech synów: Józef, Antonii, Jan i Aleksander.
Rodzina zasłynęła z działalności niepodległościowej. Syn Franciszka, Jan, służył w Legionach Dąbrowskiego, a w 1807 roku został kapitanem w I Regimencie Huzarów Polskich, a synowie jego brata Aleksandra, bliźniacy Wincenty i Bogusław, przerwali studia w Wiedniu na wieść o powstaniu listopadowym, by wziąć w nim udział. Walczyli pod Iłżą, Zawichostem, Przytykiem i Janowcem. Po klęsce powstania kontynuowali studia w Pradze. Wincenty był także powstańcem 1846 roku, a syn Bogusława, Franciszek – powstańcem 1863 roku. Do powstania styczniowego jako szesnastoletni chłopak dołączył też Zygmunt, syn bliźniaka Wincentego. Bogusław został doktorem medycyny i uzyskał mandat posła do parlamentu w Wiedniu, a Wincenty był jednym z pierwszych w rodzinie prawników. Od roku 1843 był radcą prawnym słynnego polskiego rodu Sanguszków w Gumniskach koło Tarnowa. Nie przerwał działalności niepodległościowej, a dobra Sanguszków stały się ważnym punktem organizacyjnym niepodległościowych konspiratorów.
W rodzinie Longchamps de Bérier dominowała myśl państwowa, praca organiczna, toteż nie dziwi, że nie brakowało w niej prawników i lekarzy, czyli przedstawicieli zawodów zaufania publicznego.
Lwowskim lekarzem był ojciec bliźniaków – Aleksander. Medycynę studiował również jego syn Bogusław, który praktykował w Lesku, a potem we Lwowie, gdzie został nawet lekarzem miejskim. Jego syn Bronisław był wojskowym lekarzem w randze generała austriackiej armii.
Jeszcze liczniej reprezentowani byli prawnicy. Najbardziej znana jest postać Romana Józefa Longchamps de Bérier, wybitnego cywilisty, rektora Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Po wybuchu wojny stanął na czele Obywatelskiego Komitetu Obrony Lwowa, był obecny na uniwersytecie, gdy władzę na uczelni przejęli Sowieci. Po wejściu Niemców został aresztowany wraz z trzema synami: Bronisławem, lat 25, i Zygmuntem, lat 23 – absolwentami Politechniki Lwowskiej – oraz Kazimierzem, osiemnastoletnim maturzystą. Rozstrzelano ich jeszcze tej samej nocy, 4 lipca około 4.00 nad ranem. Na Wzgórzach Wuleckich zginęło wtedy czterdzieści osób. Pochowano je w miejscu stracenia. Jednak 9 października 1943 roku dla zatarcia śladów zbrodni ich doczesne szczątki ekshumowano i kremowano w Lesie Krzywczyckim, rozrzucając po nim popioły. Ocalał tylko najmłodszy z synów profesora, pozostawiony z matką – dwunastoletni Jan Longchamps de Bérier, późniejszy doktor nauk technicznych.
Prawnikiem, znanym lwowskim adwokatem, był stryjeczny brat Romana, Bogusław Karol, autor pamiętnika Ochrzczony na szablach powstańczych… Wspomnienia (1884–1918), ojciec Franciszka i dziadek Małgorzaty – bohaterki naszej książki. Walczył o wolność w armii gen. Józefa Hallera i w mundurze przywitał wolną Polskę po jej 123 latach niewoli. Potem założył kancelarię prawną. Zajmował się wyłącznie sprawami cywilnymi, i to głównie niespornymi: umowy czy dzierżawy, działy spadkowe, umowy o oddłużenie gospodarstw rolnych. W procesach nie lubił występować, niektóre z nich przeżywał jako ciężkie doświadczenie losu – tak charakteryzował go syn Franciszek Władysław Longchamps de Bérier, ojciec Małgorzaty.
Franciszek Władysław urodził się 29 września 1912 roku we Lwowie. W wieku dziesięciu lat rozpoczął naukę w III Gimnazjum Państwowym, które kształciło według dawnego typu klasycznego. Po egzaminie maturalnym w maju 1930 roku rozpoczął studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. W trakcie studiów, na przełomie lat 1932 i 1933, odbył służbę wojskową. W roku 1935 uzyskał dyplom magistra prawa, a trzy lata później, 10 lipca 1938 roku, obronił doktorat na podstawie rozprawy Ograniczenia własności nieruchomości w polskim prawie administracyjnym, która została opublikowana w roku 1939 w czasopiśmie „Przegląd Prawa i Administracji” (dokończenie druku przerwano z powodu wybuchu wojny). W lipcu 1935 roku rozpoczął pracę jako aplikant w kancelarii adwokackiej swojego ojca Bogusława. Aplikację adwokacką kontynuował do 27 sierpnia 1939 roku, czyli do mobilizacji. W tym czasie pracował na uniwersytecie, najpierw jako wolontariusz, później na etacie. Rok po ukończeniu studiów, 1 października 1936 roku, został mianowany młodszym asystentem wolontariuszem przy Katedrze Prawa Administracyjnego Uniwersytetu Jana Kazimierza, a dwa lata później został starszym asystentem, też wolontariuszem.
Od listopada 1938 roku do lutego 1939 roku przebywał w Lyonie, gdzie odbywał studia uzupełniające u prof. Jaques’a Lamberta w Instytucie Prawa Porównawczego tamtejszego Uniwersytetu. Przez miesiąc, w marcu 1939 roku, był też u prof. Riccarda Ambrosiniego w Instytucie Prawa Lotniczego w Rzymie. Po powrocie do kraju uzyskał etat na Uniwersytecie – 1 kwietnia 1939 roku został mianowany starszym asystentem przy Katedrze Prawa Procesowego Cywilnego z przydziałem do Zakładu Prawa Administracyjnego. Po niespełna pięciu miesiącach, 27 sierpnia 1939 roku, został zmobilizowany i trafił na front jako podporucznik 9. Pułku Ułanów Małopolskich. Ranny pod Sierakowem, w bitwie w okolicach Puszczy Kampinoskiej, dostał się najpierw do warszawskiego szpitala, a po zajęciu stolicy – do niewoli niemieckiej. Wojnę spędził w oflagu w Hadamar, a następnie w Murnau w Niemczech, gdzie nauczał prawa na kursach prawniczych, ale też prowadził wykłady z francuskiej poezji. Za walkę w kampanii wrześniowej odznaczony został Krzyżem Srebrnym Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych. Z niemieckiej niewoli, uwolniony 29 kwietnia 1945 roku przez armię amerykańską, wrócił do Polski dopiero w początku grudnia 1945 roku. Już 15 grudnia ożenił się z Leonillą Siemieńską. Poznali się jeszcze we Lwowie i zaręczyli w 1935 roku w rodzinnym dworku Siemieńskich w Krzepinie.
Wojna rozdzieliła młodych, którzy jeszcze przed jej wybuchem się rozstali, ale ponownie zbliżyła ich korespondencja, którą prowadzili, gdy Franciszek przebywał w niemieckich obozach jenieckich. Od 1 stycznia 1946 roku zaczął pracować na stanowisku adiunkta w Katedrze Nauki Administracji i Prawa Administracyjnego na Wydziale Prawno-Administracyjnym Uniwersytetu i Politechniki we Wrocławiu. Wykładał założenia nauki administracji i prawo agrarne. Od października 1947 do 1952 roku był zastępcą profesora. Na stanowisku tym wykładał prawo administracyjne i przedmioty monograficzne, prowadził samodzielnie proseminarium i sprawował opiekę nad pracami magisterskimi oraz współdziałał w opiece nad pracami doktorskimi. W tym czasie napisał skrypt i dwa podręczniki, a także rozdział w podręczniku zbiorowym. Był też aktywny społecznie: jako członek Sekcji Prelegentów w Komisji Popularyzacji Prawa przy Sądzie Apelacyjnym we Wrocławiu oraz w Zrzeszeniu Prawników Polskich.
Habilitował się w 1948 roku na podstawie monumentalnej pracy Założenia nauki administracji, która została uznana za niezgodną z „duchem ustroju państwa”, wycofana ze sprzedaży i – z wyjątkiem 50 egzemplarzy – poszła na przemiał. W 1956 roku został mianowany profesorem nadzwyczajnym, a w 1963 roku profesorem zwyczajnym, wciąż specjalizując się w zakresie prawa administracyjnego. Od 1964 roku kierował Katedrą Prawa Administracyjnego Uniwersytetu Wrocławskiego. Współpracował z Instytutem Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk. Był członkiem Wrocławskiego Towarzystwa Naukowego. Pracował naukowo do śmierci, mimo że w ostatnim okresie życia ciężko chorował. Było to możliwe dzięki żonie Leonilli, która zawsze przepisywała na maszynie teksty męża. W chorobie, siedząc przy szpitalnym łóżku, notowała uwagi do artykułu, który wcześniej mąż podyktował. Zmarł 19 maja 1969 roku i został pochowany na Cmentarzu Świętej Rodziny we Wrocławiu.
W ogrodzie domu przy ul. Pankiewicza 5; na pierwszym planie Małgosia Longchamps, u góry od lewej: Leonilla Longchamps, Róża Siemieńska (ciocia Małgosi), Jadwiga Siemieńska (babcia Małgosi) i Bogusław Longchamps (brat Małgosi), poniżej Antonina Maria Sapieha (ciocia Małgosi), na dole od lewej: Kasia Longchamps (siostra Małgosi), Franciszek Longchamps i Stefan Siemieński (dziadek Małgosi)
.Znamienity był również ród ze strony matki Małgosi – Leonilli z Siemieńskich. Przyszła ona na świat 12 sierpnia 1915 roku w dworku w Krzepinie, w powiecie włoszczowskim, jako najstarsza z czworga rodzeństwa w rodzinie Stefana Siemieńskiego herbu Leszczyc i Jadwigi z Horodyńskich herbu Korczak. Jadwiga po ukończeniu gimnazjum sióstr niepokalanek w Jazłowcu, kierowanego przez matkę Marcelinę Darowską, podjęła naukę w Szkole Gospodarstwa Wiejskiego w Chyliczkach koło Warszawy. Założona przez hrabinę Cecylię Plater-Zyberkównę szkoła przeznaczona była dla panien z zamożnych domów. Nauka trwała około dwóch i pół roku do trzech lat, a absolwentki nabywały wszechstronnych umiejętności prowadzenia gospodarstwa domowego i rolnego – ogrodnictwa, pszczelarstwa, hodowli… Nauki przydatne dla przyszłych żon i matek szybko posłużyły Jadwidze, która w 1914 roku wyszła za mąż, poświęcając się wychowaniu dzieci – zamiast podjąć studia w szkole dramatycznej w Paryżu, do czego namawiał ją Ludwik Solski. Słynny aktor i reżyser dostrzegł u niej talent aktorski, gdy wraz z amatorską trupą teatralną wystawiała we Lwowie sztukę, by zdobyć pieniądze na sierociniec. Przychodzili na świat kolejno: Leonilla (1915), Jan (1917), Róża (1920) i Antonina Maria (1922). Ich ojciec, Stefan Siemieński, z wykształcenia inżynier rolnik, zajmował się majątkiem. Dzieci wzrastały w urokliwym dworku wśród kieleckich lasów, w atmosferze głębokiej wiary i umiłowania ojczyzny. Często odwiedzały babcię Horodyńską w dworku w Przybyłowie, położonym między Stanisławowem i Kołomyją, a także wuja Bogusława Horodyńskiego. Tereny zamieszkałe były w dużej części przez Rusinów – obie nacje, i polska, i ruska, tworzyły zgodną, życzliwą wobec siebie społeczność.
Najstarsza z czwórki rodzeństwa Siemieńskich, Leonilla, najkrócej korzystała z uroków życia w Krzepinie, bo już wieku siedmiu lat podjęła naukę w elitarnym gimnazjum dla dziewcząt, prowadzonym przez siostry Sacré Coeur we Lwowie. Po maturze skończyła Studium Społeczno-Chrześcijańskie w Poznaniu, a potem pracowała na Śląsku razem z Gustawem Morcinkiem, opiekując się dziewczętami sprawiającymi kłopoty wychowawcze. Po wojnie była sekretarką na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i tam odszukał ją Franciszek Longchamps de Bérier, zabrał do Krakowa, gdzie wzięli ślub w bazylice oo. Dominikanów. Świadkami tych zaślubin byli Stefan Świeżawski i Stanisław Longchamps de Bérier. Maria i Stefan Świeżawscy przygotowali narzeczonych do tej ceremonii, pomagając też w załatwieniu wszystkich formalności. W przedślubnej dokumentacji kościelnej zachował się wpis i załączone pismo kurii biskupiej w Lublinie, potwierdzające „trudności z uzyskaniem metryk urodzenia”.
Wybuch wojny brutalnie przerwał nie tylko sielskie życie rodziny Siemieńskich w Krzepinie, ale także Horodyńskich pod Kołomyją. 1 września 1939 roku Jan Siemieński wyruszył na front jako ochotnik, gdzie był m.in. spadochroniarzem u generała Sosabowskiego. Bogusław Horodyński jako oficer łącznikowy w Bukareszcie zamiatał ulice i przerzucał polskich żołnierzy na Zachód, również swego syna Bogusława, który zginął potem pod Arnhem. Sam zmarł pod kołem polarnym, gdzie przy pięćdziesięciu stopniach mrozu pracował jako stróż nocny. Jego żona i córka wydostały się z nieludzkiej ziemi wraz z armią gen. Władysława Andersa.
W 1941 roku siostry Siemieńskie razem z rodzicami opuściły rodzinną posiadłość w Krzepinie i zamieszkały w Warszawie. Dwie młodsze, Róża i Antonina, uczestniczyły w Powstaniu Warszawskim jako sanitariuszki Armii Krajowej. Wcześniej Róża ps. „Kasia” przygotowywała się do tej roli w szkole pielęgniarskiej, potem działała w oddziale „Bakcyl”, Sanitariacie Okręgu Warszawskiego AK, a Antonina ps. „Barbara” uczyła się i pracowała w Szpitalu Maltańskim. Za udział w powstaniu została odznaczona Krzyżem Walecznych. Po ucieczce z obozu jenieckiego przedostała się na Zachód. Odnalazła tam brata Jana, który został sekretarzem ambasadora rządu RP w Paryżu Kajetana Dzierżykraja-Morawskiego. W listopadzie 1945 roku Antonina Maria wyszła za mąż za księcia Eustachego Seweryna Sapiehę. Ślub odbył się w kościele polskim St. Honoré w Paryżu, a dwa lata później wyjechali razem na stałe do Kenii. Róża po wojnie wstąpiła do Instytutu Prymasa Wyszyńskiego. Była wcześniej aktorką Teatru Rapsodycznego (zaprzyjaźniona z rówieśnikiem Karolem Wojtyłą), aranżowała milenijne misteria na Jasnej Górze i przez prawie trzydzieści lat kierowała ośrodkiem rekolekcyjnym „Ostoja” w Krynicy.
Jadwiga i Stefan Siemieńscy po wojnie trafili najpierw do Polanicy, Ministerstwo Rolnictwa potrzebowało bowiem fachowców do opieki nad przybyszami zza Buga. Zamieszkali w wyposażonym w niezbędne sprzęty, pięknym poniemieckim pensjonacie. Gdy ich z tego domu wyeksmitowano, osiedlili się we Wrocławiu, przy ul. Pankiewicza, u Leonilli i Franciszka Longchamps de Bérier, którzy już doczekali się wtedy trójki dzieci. W rodzinie panował niepowtarzalny klimat, o którym Róża Siemieńska pisała: „Mama wieczorami siadała do pianina, a dzieciska, jak my dwadzieścia lat temu, śpiewają piosenki patriotyczne wszystkich powstań, od Konfederatów Barskich po partyzantkę i Warszawę, ludowe, i dziecinne. I oczywiście są inscenizacje”. Stefan Siemieński służył pomocą swojemu zięciowi Franciszkowi, tłumacząc na niemiecki streszczenia jego prac naukowych. Był też prawą ręką bpa Wincentego Urbana przy opracowywaniu poloniców diecezji wrocławskiej.Odszukał m.in. w rogu witraża św. Bogumiła we wrocławskiej katedrze niewielki rysunek – herb Leszczyc, który odkryto nieco wcześniej na kamiennym grobowcu biskupa. Pod koniec życia dał swoim wnukom lekcję odpowiedzialności, troskliwie opiekując się swoją coraz bardziej niedołężną żoną. Już wtedy dziadkowie Siemieńscy nie mieszkali przy Pankiewicza: gdy wnuki podrosły i zaczęły uczęszczać do szkoły, przenieśli się na pobliską ulicę Braci Gierymskich, gdzie wynajęli dół willi należącej do rodziny Stojanowskich. Niewielka odległość, jaka dzieliła oba domy, pozwalała na częste kontakty. Dzieci po szkole chętnie odwiedzały dziadków, a oni często gościli na Pankiewicza. Stefan Siemieński zmarł 24 września 1969 roku i spoczął obok zięcia, który odszedł do wieczności cztery miesiące wcześniej. Jadwigę Siemieńską zabrała do Krynicy córka Róża, gdzie pod jej czułą opieką dożyła swych ostatnich dni. Zmarła 5 stycznia 1974 roku w wieku 83 lat. Spoczywa na krynickim cmentarzu przy ul. Ignacego Kraszewskiego.
W roku 1969, naznaczonym śmiercią i pogrzebami, na Pankiewicza pojawili się nowi domownicy – brat Małgosi, Bogusław, wówczas student IV roku matematyki na Uniwersytecie Wrocławskim, który w sierpniu 1968 roku poślubił koleżankę z uniwersytetu Antoninę Kusek (studentkę IV roku geografii), zamieszkał z żoną u swoich rodziców. Niebawem rodzina Longchamps de Bérier się powiększyła – 23 października przyszedł na świat bratanek Małgosi, Franciszek Jakub, dziś znany profesor prawa rzymskiego i amerykańskiego na Uniwersytecie Jagiellońskim i Warszawskim, a przy tym ksiądz katolicki.
Małgorzata Longchamps (w okularach) podczas happeningu Kalamburu, z którym była ściśle związana zarówno w latach studenckich, jak i w okresie pracy na Uniwersytecie Wrocławskim
.Wyjątkowa atmosfera, jaką tworzyła ta wielopokoleniowa rodzina, w której wzrastała bohaterka naszej książki, pielęgnowanie rodzinnych rytuałów, staranne wychowanie w świecie tradycyjnych wartości, przywiązanie do wiary i wszechstronne wykształcenie formowały od najmłodszych lat Małgosię i jej starsze rodzeństwo. Jej mama nie pracowała zawodowo i całkowicie poświęciła się wychowaniu dzieci. Często mawiała, wyliczając kolejno ich imiona, począwszy od najstarszego, że Sławek to jej magisterium, Kasia – doktorat, a Małgosia – habilitacja. Była dumną panią profesorową. Dom, który z takim oddaniem prowadziła, tętnił życiem towarzyskim, gdzie – mimo materialnego niedostatku – często gromadziła się na spotkaniach wrocławska inteligencja uniwersytecka. To wszystko odcisnęło swoje piętno na późniejszym życiu Małgorzaty, kształtowało jej format duchowy i intelektualny, rozszerzyło horyzonty, zachęciło do nauki języków. Zanim stała się dorosła, przeżyła śmierć najbliższych: ukochanych dziadków Siemieńskich i swojego ojca, który odszedł przedwcześnie, nie dożywszy 57 lat. Nauczyło ją to wrażliwości, ale i zahartowało (…).
Nie doczekała wolnej Polski, nie wykorzystała przyznanego jej urlopu naukowego na przygotowanie rozprawy habilitacyjnej. Postępów trawiącej ją choroby nie udało się już zatrzymać. Tuż po rozpoczęciu obrad Okrągłego Stołu Małgorzata Longchamps trafiła do szpitala przy ul. Grabiszyńskiej, gdzie lekarze zmagali się z niszczącymi jej organizm skutkami choroby. Zdawała sobie sprawę ze swego stanu, a mimo to przede wszystkim troszczyła się o innych. „W sali sąsiadującej z pokojem Małgosi leżał adwokat, którego poznałam na studiach, był rok wyżej ode mnie” – wspomina Blandyna Skowrońska i dodaje, że Małgosia zamiast o sobie mówiła o nim, przejmowała się jego stanem zdrowia i żałowała, że taki cały pokłuty. Sama się nie skarżyła, za to wszystkich obdarzała pogodą ducha i humorem, który cechował ją przez całe życie. Nawet dwa dni przed śmiercią, gdy stan jej zdrowia był już naprawdę bardzo poważny, układała zabawne wierszyki urodzinowe dla siedmioletniego Łukasza, syna jej przyjaciół Ewy i Andrzeja Zawadów.
Nie chciała umierać, bała się, że stanie się to we śnie, starała się oddalić ten moment, nie zapadając w sen. Kilka dni przed śmiercią czuwała. W ostatnich chwilach życia towarzyszyła jej mama, która była przy niej aż do końca. Małgosia zmarła we śnie przed północą 2 marca. Do końca pogodna i spokojna. Przy jej łóżku gromadzili się pacjenci, a po śmierci w całym oddziale był zbiorowy szloch, także personelu medycznego – lekarzy i pielęgniarek. To w szpitalu rzadkość. Przez tak krótki czas zdobyła ich serca.
Spoczęła na Cmentarzu Świętej Rodziny obok grobów ojca Franciszka Longchamps de Bérier i dziadka Stefana Leszczyc-Siemieńskiego. Pogrzeb w dniu 6 marca 1989 roku zgromadził liczne rzesze znajomych i przyjaciół, których jej przedwczesne odejście pogrążyło w głębokim smutku. Nie brakowało łez. Wielu miało poczucie niemożliwego już do spłacenia długu wdzięczności wobec niej. Tylko jej ciocia Róża Siemieńska uśmiechała się tajemniczo ze słowami: „Moja maleńka święta”.
Gdy 2 marca 1990 roku, w dniu, którym przypadała pierwsza rocznica jej śmierci, w kościele pw. św. Wawrzyńca we Wrocławiu zebrali się działacze reaktywowanej dolnośląskiej „Solidarności”, by od Mszy św. w intencji związku rozpocząć po latach przerwy Walne Zebranie Delegatów, ks. Stanisław Orzechowski, legendarny „Orzech”, powiedział: „Ktoś w zakrystii poprosił mnie, by pomodlić się w intencji śp. Małgorzaty… nie potrafię nazwiskawypowiedzieć, takie francuskie brzmienie…”. Wtedy wierni chórem mu podpowiedzieli: „Longchamps!”.
29 lat później, pod internetowym ogłoszeniem o Mszy św. w jej intencji w 30. rocznicę śmierci, która została odprawiona 2 marca 2019 roku w kościele pw. św. Faustyny we Wrocławiu, pojawiły się wpisy świadczące o tym, jak wciąż żywa jest pamięć o niej. „Świetna dziewczyna, świetna prawniczka. Świetna działaczka »Solidarności«” – napisał Ludwik Turko, „Wybitna inteligencja, wrażliwość i niespotykana dobroć połączone z przyjaźnią do ludzi i do każdego z osobna” – to opinia Bogdany Słupskiej-Uczkiewicz. „Wielka… po prostu skromna i Wielka!” – to wpis Bogdana Zdrojewskiego, „Niezwykła osoba, świetlista i prawa” – napisała Barbara Zdrojewska, „Małgosia była wspaniałą dziewczyną, mądrą, ciepłą, o otwartym sercu i umyśle. Ciekawa świata, jego prawdziwa obywatelka. Skromna bohaterka »Solidarności«, do końca. Mieli szczęście ci wszyscy, którzy spotkali ją na swej drodze. I ja do nich należałem” – to refleksja Aleksandra Gleichgewichta. My też miałyśmy to szczęście.
„Bardzo jej brakuje. Właśnie teraz, gdy nieoceniony byłby jej zdrowy rozsądek, poczucie humoru, żywiołowość i bezceremonialność” – napisał Jan Waszkiewicz w cytowanym już wspomnieniu, opublikowanym w piśmie „Komunikaty”.
„Przedwczesna śmierć przerwała tę wartościową i rokującą tak wielkie nadzieje działalność uniwersytecką. Przerwane zostały przyjaźnie, nadzieje, zamierzenia… Pozostała żywa pamięć jej obecności, bogactwo trudnych doświadczeń jej życia i pracy – którym tak dzielnie umiała sprostać” – napisali Jan Jeżewski, Michał Kulesza i Andrzej Wasilewski we wspomnieniu o Małgorzacie Longchamps de Bérier opublikowanym w miesięczniku „Państwo i Prawo” (nr 7/1989), wydawanym przez Instytut Państwa i Prawa Polskiej Akademii Nauk.
Małgorzata Longchamps i Bogdana Słupska-Uczkiewicz na Jasnej Górze podczas pielgrzymki prawników w 1985 roku
.„I szli – odważni, wierni, szli wyprostowani wśród tych, co na kolanach, szli »po złote runo nicości, po swoją ostatnią nagrodę«. Szli górnicy z kopalni Wujek, szli górnicy z Lubina, szedł Kazimierz Michalczyk z Wrocławia i wielu, wielu innych. Pośród nich Małgorzata Longchamps, młoda kobieta, adiunkt Uniwersytetu Wrocławskiego, działaczka podziemnej »Solidarności«. Zapadłszy na śmiertelną chorobę, uzyskała możliwość leczenia we Francji, ale okazało się, że ceną za uzyskanie paszportu będzie podpisanie współpracy z SB. Podpiszesz, wyjedziesz. Prosta transakcja, życie za jeden podpis. Nie podpisała. Nie żyje”.
To fragment wystąpienia sejmowego Marka Muszyńskiego – posła Prawa i Sprawiedliwości w kadencji 2001–2005 – podczas debaty na temat projektuUstawy o ustanowieniu 31 sierpnia Dniem Solidarności i Wolności, przeprowadzonej 26 lipca 2005 roku. Wątek związany z Małgorzatą Longchamps był również osią jego przemówienia wygłoszonego rok wcześniej pod tablicą „Solidarności” przy ul. Grabiszyńskiej, w 24. rocznicę Porozumień Sierpniowych. Dzięki skromnemu posłowi Prawa i Sprawiedliwości nazwisko cichej bohaterki „Solidarności” zostało wydobyte z niepamięci i trafiło do przestrzeni publicznej. To z jego inicjatywy skierowany został wniosek do Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej o jej pośmiertne odznaczenie.
Małgorzata Wanke-Jakubowska
Maria Wanke-Jerie
Fragment książki „Dajmy toczyć się wypadkom. Małgorzata Longchamps de Bérier cicha bohaterka «Solidarności » – mądra i dobra”, wydanej przez Wydawnictwo „Profil” przy współpracy Instytutu Pamięci Narodowej Oddział we Wrocławiu, Ośrodka „Pamięć i Przyszłość”, Zarządu Regionu NSZZ „Solidarność” Dolny Śląsk oraz Uniwersytetu Wrocławskiego. POLECAMY [LINK]